Saudowie, Teheran, I zrael i USA. Dlaczego Bliski Wschód wciąż płonie?

Bliski Wschód nigdy nie gaśnie. Od dekad trawią go kolejne konflikty. Wystarczy iskra, by wybuchły na nowo. Albo atak rakietowy na jedną z największych rafinerii na świecie.

Publikacja: 20.09.2019 10:00

Konflikt na Bliskim Wschodzie toczy się gdzieś pomiędzy muzułmanami i żydami, szyitami i sunnitami,

Konflikt na Bliskim Wschodzie toczy się gdzieś pomiędzy muzułmanami i żydami, szyitami i sunnitami, walką o petrodolary oraz zachodnią wizją świata a islamem. Atak na rafinerię w Abqaig, choć na pozór to starcie między dwoma odłamami islamu, jest więc tylko fragmentem większego obrazu. Na zdjęciu irańscy szyici modlą się w meczecie w Dżamkaran

Foto: Getty Images

O czwartej nad ranem służby bezpieczeństwa koncernu Aramco podjęły działania związane z pożarami dwóch obiektów, w Abqaiq i Khurais, które zostały wywołane przez drony" – sucho podsumowała Saudyjska Agencja Prasowa.



Niewiele więcej wiemy o sobotnich zamachach. Nie wiemy nawet, czy były to drony, czy zdalnie sterowane rakiety, i czy nadleciały z Jemenu, czy może z Iranu. Wiadomo, że atak wywołał wśród saudyjskich strażników popłoch. Nagrania ich interwencji to zapis chaotycznego ognia z karabinów maszynowych, przy pomocy których ochroniarze próbują zestrzelić maszyny. W tle przebijają pierwsze poranne wezwania do modlitwy. Pożar opanowano po kilku godzinach.

Amerykańscy biegli oszacowali podobno, że sam kompleks w Abqaiq został uszkodzony w 17 miejscach, a autorzy ataku ze znawstwem wybierali te elementy maszynerii, które trudniej wymienić i które odgrywają w procesie produkcji ropy największe znaczenie. W efekcie padł smutny rekord: zamachowcy doprowadzili do zablokowania dostaw na rynek ok. 5,7 mln baryłek ropy dziennie. Według danych Międzynarodowej Agencji Energii to nie tylko grubo ponad połowa saudyjskiego wydobycia (9,8 mln baryłek dziennie). Nawet islamska rewolucja ajatollaha Chomeiniego w Iranie w 1979 r. nie doprowadziła do takiej wyrwy w dostawach (5,6 mln baryłek). Nie wspominając już o spadku podaży ropy wywołanym inwazją Saddama Husajna na Kuwejt w 1990 r. czy wojną Jom Kippur w 1973 r. – w obu przypadkach rynek musiał się obyć bez 4,3 mln baryłek dziennie. Na światowych rynkach surowcowych ceny wystrzeliły już w poniedziałek o kilkanaście procent, a względną równowagę przywróciły mu jedynie obietnice uruchomienia rezerw przez Amerykanów.

Do ataku przyznali się szyiccy rebelianci z walczącego w sąsiednim Jemenie plemienia Huti. Ale Waszyngton i Rijad wskazują innego sprawcę: Teheran, skądinąd jedynego niemalże sojusznika i sponsora Huti. – Arabia Saudyjska i Iran od lat angażują się w zabójczą wojnę zastępczą, a ich przedstawiciele w tym konflikcie są zaangażowani w akty sabotażu infrastruktury naftowej co najmniej od początku 2018 r. – podkreśla Amy M. Jaffe, ekspertka waszyngtońskiej Council On Foreign Relations. – W ostatnim czasie popierani przez Iran gracze sabotowali tankowce międzynarodowych firm, zaatakowali centrum operacyjne ExxonMobil w południowym Iraku, wzięli na cel kluczowy saudyjski rurociąg i przypuścili atak na strategicznie istotny kompleks magazynów ropy w Zjednoczonych Emiratach Arabskich – wylicza.

Jej zdaniem wielu analityków było zdania, że te akty agresji były tylko wstępem do poważniejszego ataku. – I ten dzień właśnie nadszedł – konkluduje ekspertka.

Długa ręka Teheranu

Wystarczyło kilka minut, by kilkuset fanatyków przejęło Wielki Meczet w Mekce. Uzbrojeni po zęby – dzięki broni przemyconej wcześniej do świątyni – bojownicy zabarykadowali się w świątyni i wysłali w świat krótki, dosadny komunikat: rządy Domu Saudów w Arabii muszą dobiec końca.

Był 20 listopada 1979 r., w Iranie stopniowo dobiegał końca pierwszy rok rządów ajatollaha Chomeiniego. – Ostrożne analizy sytuacji zostały szybko wyparte przez ocenę Defense Intelligence Agency. Atak na najświętsze miejsce islamu, jak kategorycznie wyjaśniali eksperci Pentagonu, został zorganizowany przez grupę „irańską, jak uważamy" – opisywał Yaroslav Trochimov, dziennikarz i analityk, który pieczołowicie odtworzył ówczesne wydarzenia w książce „The Siege of Mecca" (oblężenie Mekki). – Świat islamu wkracza właśnie w miesiąc muharram, okres wielkiego religijnego ferworu wśród szyitów. Zatem wielce prawdopodobne jest, że członkowie grupy, która zajęła meczet, to fanatyczni zwolennicy Chomeiniego – twierdzili owi eksperci.

W rzeczywistości okazało się, że terroryści byli sunnitami rodzimego chowu, którym znacznie bliżej było do mającej dopiero powstać w przyszłości Al-Kaidy. Niemniej łatwość, z jaką Pentagon był skłonny wierzyć, że to „irańska ręka" macza palce w wydarzeniach w Mekce, nietrudno zrozumieć. Od momentu obalenia szacha i stopniowego wyrugowania świeckich sił, które przyczyniły się do rewolucji islamskiej w Iranie, tradycyjna rywalizacja o rząd dusz w świecie islamu nabrała impetu. Irańscy radykałowie prezentowali się jako świeża, triumfująca i moralnie nienaganna siła, nosząca się z zamiarem eksportowania rewolucji do kolejnych krajów i regionów. Po drugiej stronie barykady była saudyjska dynastia – potężna dzięki ropie i dobrym relacjom z Waszyngtonem, a jednocześnie, z tych samych powodów, „zepsuta" i moralnie podejrzana. I od lat 50. eksportująca własne idee poprzez fundowanie w kolejnych krajach meczetów, uczelni i ośrodków kultury służących do popularyzowania wahabickiej odmiany islamu.

Interesy obu adwersarzy miały się odtąd pośrednio zderzać wielokrotnie. – Początkowo królestwo postrzegało ideę rywalizacji szyicko-sunnickiej z Teheranem jako mit i było zdeterminowane, by forsować w relacjach z rewolucyjnym Iranem swoje narodowe interesy – mówił po latach amerykańskiej badaczce irańskiego pochodzenia Banafsheh Keynoush książę Turki al-Fajsal, wieloletni szef saudyjskiego wywiadu. Ale w ciągu kilku miesięcy figury zaczęły zmieniać pozycje. Przede wszystkim ze względu na Amerykanów, którzy – pozbawieni kluczowego sojusznika w regionie, jakim był reżim szacha – zaczęli szukać ekwiwalentu i składać Saudyjczykom propozycje pogłębienia współpracy wojskowej oraz dyplomatycznej. Ta oferta jakby spadła Saudom z nieba: dynastia przechwyciła władzę na Półwyspie Arabskim ledwie kilka dekad wcześniej, po serii wojen i sojuszy plemiennych, nie miała żadnej legitymacji w typie genealogii wywodzącej się od Mahometa, jej aspiracje do przewodzenia muzułmańskiej ummie (wspólnocie) opierały się na pieniądzach, kontroli najświętszych miast islamu oraz poparciu wahabickiego duchowieństwa.

Szybko zaczęły się rodzić kolejne punkty sporne. W toczącej się od 1975 r. wojnie domowej w Libanie Iran wziął, rzecz jasna, stronę libańskich szyitów: społeczności zepchniętej w tym kraju na margines. Wsparł tam Musę Sadra – duchownego, który wyrósł na ojca chrzestnego kolejnych ruchów szyickich (ich zwieńczeniem były partie Amal i Hezbollah), a na dodatek był spokrewniony z samym Chomeinim (jego syn poślubił wnuczkę ajatollaha). W Afganistanie Teheran odciął się od demonstracyjnego wspierania mudżahedinów, żeby nie drażnić ZSRR (Saudyjczycy i Pakistańczycy, z błogosławieństwem Amerykanów – wręcz przeciwnie). Od 1980 r. Irańczycy toczyli wyniszczającą wojnę z Irakiem Saddama Husajna, wspieranym otwarcie przez USA, a pośrednio, mniej lub bardziej chętnie – przez jego regionalnych satelitów.

Do tego można dorzucać kolejne fronty. Z czasem Irańczycy uznali, że pozyskanie sympatii sunnitów ułatwi im wsparcie sprawy palestyńskiej przeciwko Izraelowi: stąd na liście wspieranych ugrupowań pojawili się Palestyńczycy, zwłaszcza wywodzący się z lokalnego odgałęzienia Bractwa Palestyńskiego – Hamasu. Z podobnego podejścia wzięła się pomoc dla bośniackich muzułmanów, gdzie Iran zderzył się z równie gorliwie inwestującymi Saudyjczykami. Sojusznikiem Teheranu stała się Syria rządzona przez polityczną dynastię Asadów, z korzeniami w zbliżonej nieco do szyizmu sekcie alawickiej. Po wyjściu Rosjan z Afganistanu Iran szybko skłócił się z talibami, których reżim został uznany zaledwie przez trzy kraje na świecie (Pakistan, Zjednoczone Emiraty Arabskie i – oczywiście – Arabię Saudyjską). W Iraku po obaleniu Saddama Husajna Iran posiadał niemały wpływ na miejscowe szyickie partie, które – z uwagi na 65-procentowy udział szyitów w populacji kraju – są praktycznie skazane na rządzenie krajem.

Szyickie strefy wpływów

Rząd nie da nam naszych praw, ludzie będą musieli je sobie sami wywalczyć. A gdy ludzie walczą o swoje prawa, muszą się spodziewać, że przyjdzie za to zapłacić! – deklarował w 2007 r. Tygrys Tygrysów, Nimr al-Nimr. – Chodzi mi bardziej o ryk słów niż sięganie po broń przeciw władzy. Słowo jako broń silniejsze jest od kul, bo z bitwy przy użyciu broni władze zawsze wyciągnęłyby jakąś korzyść – dorzucał z kolei po kilku latach. W 2015 r. ten zbuntowany ajatollah z Wschodniej Prowincji Arabii Saudyjskiej został skazany na śmierć i ścięty 2 stycznia 2016 r. Egzekucja – oprotestowana zresztą m.in. przez Stany Zjednoczone i Unię Europejską – zaowocowała zerwaniem stosunków dyplomatycznych przez Teheran i Rijad.

Gniewu trzódki Tygrysa Tygrysów – stanowiących od 15 do 20 proc. populacji Arabii Saudyjskiej szyitów, zamieszkujących przede wszystkim Wschodnią Prowincję (o ironio, to tu zlokalizowane są najważniejsze złoża Królestwa, łącznie z centralą Aramco) – do dziś nie udało się całkiem uśmierzyć. I nie jest to wściekłość bezpodstawna: bez względu na to, jakie luksusy funduje poddanym Dom Saudów, by ich sobie zjednać, benefity naftowego bogactwa nie docierają do szyickiej społeczności. W pierwszych dekadach naftowego boomu szyici mieli jedynie możliwość zatrudnienia na głodowych stawkach w roli robotnika na polach naftowych. Sfrustrowani, wywołali w 1979 r. rebelię o niskiej intensywności, która ciągnęła się przez dobrą dekadę. Od tamtej pory żyją w warunkach stanu wyjątkowego, a wszelkie przejawy politycznej aktywizacji są bezzwłocznie duszone – tak jak miało to miejsce w przypadku Nimra al-Nimra.

I nie jest to sytuacja wyjątkowa: niemalże w całym świecie muzułmańskim szyici występują w roli prześladowanej mniejszości. Większość stanowią w Iranie (gdzie do dziś żywe są resentymenty po arabskim podboju we wczesnym średniowieczu), Iraku (z jeszcze żywszą pamięcią prześladowań organizowanych przez reżim Saddama Husajna) oraz Bahrajnie (gdzie sunnicka monarchia rządzi w olbrzymiej mierze szyickim społeczeństwem, a protesty szyitów podczas Arabskiej Wiosny zostały brutalnie zdławione dzięki saudyjskiej interwencji wojskowej).

W niejasnej sytuacji są szyici libańscy. Według ostatniego cenzusu przeprowadzonego w tym kraju stanowili około jednej trzeciej ludności. Tyle że spis ten przeprowadzono w latach 30. ubiegłego stulecia, a przyrost naturalny w tej grupie był znacznie wyższy niż w pozostałych społecznościach Libanu. Jeszcze w latach 70. elity Bejrutu wyrażały się o nich pogardliwie, nazywając „pastuchami", co podsumowywało też ich niewielki wpływ na politykę. Mobilizacja polityczna zapoczątkowana przez wspomnianego wyżej Musę Sadra oraz ugrupowania Amal i Hezbollah stopniowo ugruntowywała pozycję współwyznawców Irańczyków jako równorzędnej (a dziś zapewne dominującej) siły politycznej Libanu. Ba, po zakończonej właściwie patem 33-dniowej wojnie z Izraelem latem 2007 r. lider Hezbollahu szejk Nasrallah wyrósł na najbardziej szanowanego przywódcę w świecie arabskim, co było pośrednim spełnieniem ambicji Teheranu.

Granice szyickiego świata sięgają Pakistanu, gdzie wyznawcy tej odmiany islamu stanowią kilkanaście procent społeczeństwa, a ich meczety płoną częściej niż świątynie innych religii. W Afganistanie są nimi Chazarowie, prześladowani w czasach talibów i dzisiaj również upośledzeni. W posowieckiej Azji można ich spotkać w Azerbejdżanie i w Uzbekistanie. U południowo-zachodnich granic Iranu można się ich doszukiwać w postaci wspomnianych alewitów, żyjących w Syrii i Turcji. Ale jeżeli w Syrii stanowili część rządzącej kasty, to już w Turcji jeszcze niedawno urządzano im regularne pogromy. Na Półwyspie Arabskim żyją oczywiście we Wschodniej Prowincji Arabii Saudyjskiej i w Jemenie – i tu chodzi przede wszystkim o plemię Huti, które od kilku lat odgrywa w jemeńskiej wojnie domowej kluczową rolę, dzięki czemu ściągnęło na siebie w 2015 r. saudyjską interwencję. Interwencję, która w ocenie zawodowych wojskowych z całego świata zyskała opinię fuszerki, a jedynym jej rezultatem stała się klęska głodu w odciętym od świata kraju na krańcach Półwyspu.

Prawowierny muzułmanin

Wymienione wyżej kraje i regiony układają się w polityce Teheranu w „szyicki półksiężyc", jak nazywają to analitycy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że z jednej strony może to być doskonały instrument nacisku na potencjalnych adwersarzy: Iran może liczyć na to, że w momencie rosnącego zagrożenia pociągnie za sznurki w całym tym układzie i będzie mógł szkodzić wrogom, nie brudząc sobie bezpośrednio rąk. Z drugiej strony jest to równie poważne zagrożenie dla samego Teheranu – Hezbollah, Huti, a już na pewno palestyński Hamas nie są li tylko wykonawcami woli Iranu. Równie dobrze mogą wciągnąć Irańczyków w międzynarodową awanturę poprzez niekonsultowanie z Teheranem swoich inicjatyw. Każde z tych miejsc stanowi potencjalne źródło iskry, mogącej podpalić cały region.

A adwersarze Iranu wręcz wyczekują takiej okazji. Od dobrych dwóch lat w waszyngtońskich kuluarach powtarza się, że po rozbiciu kalifatu ISIS na pograniczu Syrii ?i Iraku przyszedł czas na Teheran. Choć w ostatnich tygodniach to przede wszystkim czołowy jastrząb w otoczeniu Donalda Trumpa – doradca ds. bezpieczeństwa narodowego John Bolton – wydawał się być głównym autorem konfrontacyjnej polityki Białego Domu, to pomysł rzucenia wyzwania Irańczykom powstał znacznie wcześniej ?i ubiegłotygodniowe wyrzucenie Boltona z Białego Domu nie zmienia status quo ani na jotę. Pierwszym aktem tego planu było zerwanie porozumienia nuklearnego z Teheranem zawartego jeszcze przez administrację Obamy.

Filarem kolejnego aktu jest saudyjski następca tronu, książę Mohammad bin Salman, określany też skrótem MBS. To trzydziestoletni książę ma dziś rządzić królestwem zza pleców sędziwego i niedomagającego króla Salmana. On ma też być pomysłodawcą interwencji ?w Jemenie: militarnej i wizerunkowej porażki Arabii Saudyjskiej, która jednocześnie zaczyna – jak pokazały ostatnie dni – przekraczać granice Jemenu. Rolą MBS miało być zbudowanie antyirańskiej koalicji krajów arabskich – w czym książę okazał się, na razie, niezbyt skuteczny. Za to nie najgorzej idzie mu dialog z Izraelem: podczas ubiegłorocznej wizyty w Stanach książę miał spotkać się z przedstawicielami organizacji żydowskich, a w czerwcu 2018 r. izraelski dziennik „Maariv" doniósł, że w stolicy Jordanii, Ammanie, doszło do tajnego szczytu dyplomatycznego, w którym wzięli udział książe bin Salman, premier Izraela Benjamin Netanjahu oraz przedstawiciele USA – doradca ds. umów międzynarodowych i Bliskiego Wschodu Jared Kushner ?i przedstawiciel rządu ds. negocjacji Jason Greenblatt.

Premier Izraela jest w tej partii szachów figurą nie mniej istotną niż Donald Trump, Bolton czy bin Salman. Netanjahu od lat straszył Izraelczyków irańską bombą atomową, a po odejściu Obamy wreszcie stał się mile widzianym gościem w Białym Domu. I to jego los może zaważyć na przyszłej konfrontacji w Zatoce Perskiej: ?we wtorkowych wyborach w Izraelu partia Netanjahu, Likud, szła łeb w łeb z Niebiesko-Białymi, ugrupowaniem stworzonym przez byłego szefa sztabu Beniego Ganca. Według opublikowanych tuż po głosowaniu wyników exit poll obaj mają szansę na zwycięstwo i stworzenie własnego gabinetu. I zapewne ta kwestia w najbliższych dniach będzie frapować strategów z Waszyngtonu bardziej niż kolejne potencjalne akty sabotażu.

O czwartej nad ranem służby bezpieczeństwa koncernu Aramco podjęły działania związane z pożarami dwóch obiektów, w Abqaiq i Khurais, które zostały wywołane przez drony" – sucho podsumowała Saudyjska Agencja Prasowa.

Niewiele więcej wiemy o sobotnich zamachach. Nie wiemy nawet, czy były to drony, czy zdalnie sterowane rakiety, i czy nadleciały z Jemenu, czy może z Iranu. Wiadomo, że atak wywołał wśród saudyjskich strażników popłoch. Nagrania ich interwencji to zapis chaotycznego ognia z karabinów maszynowych, przy pomocy których ochroniarze próbują zestrzelić maszyny. W tle przebijają pierwsze poranne wezwania do modlitwy. Pożar opanowano po kilku godzinach.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi