Serbia odwraca się od prezydenta. Czy Aleksandar Vučić w końcu się doigra?

Ledwie rok upłynął od czasu, kiedy prezydent Serbii Aleksandar Vučić wygrał reelekcję w pierwszej rundzie i wydawał się być królem życia. Dziś lider nacjonalistów ma kłopoty większe niż kiedykolwiek. W bałkańskim stylu – z protestami i mafią w tle.

Publikacja: 30.06.2023 17:00

Prezydent ma kłopoty? To może zorganizujmy wiec poparcia dla niego? Albo jakąś awanturę? Aleksandar

Prezydent ma kłopoty? To może zorganizujmy wiec poparcia dla niego? Albo jakąś awanturę? Aleksandar Vučić podczas demonstracji jego zwolenników przed budynkiem serbskiego parlamentu; Belgrad, 26 maja 2023 r.

Foto: MARKO DJURICA/Reuters/Forum

Najpierw zaczął strzelać do nauczyciela, a potem już strzelał jak popadło. Widziałem, jak ochroniarz leży pod stołem. Widziałem dwie dziewczynki w zakrwawionych koszulach. Widziałem, jak dzieci wybiegają z krzykiem ze szkoły. Pojawiali się rodzice, wszyscy w panice. A potem usłyszałem trzy strzały – opowiadał Milan Milošević, ojciec jednej z uczennic podstawówki im. Vladislava Ribnikara w Belgradzie. 3 maja w tej szkole, ledwie minutę czy dwie od najpopularniejszego bulwaru serbskiej stolicy i może kilka minut od serbskiego parlamentu Skupsztiny, 13-letni uczeń urządził strzelaninę. Zginęło w niej ośmioro innych uczniów i ochroniarz. – Mówią, że ten chłopak był cichym i dobrym uczniem. Dopiero co trafił do tej klasy – dorzucał o sprawcy Milošević.

Szok nie minął, ba! może nawet jeszcze nie wszyscy zdążyli wpaść w osłupienie bezsensowną brutalnością, gdy strzały padły ponownie: ledwie dzień po wydarzeniach w centrum Belgradu, w miejscowości Mladenovac, 50 km i pół godziny jazdy ze stolicy na południe, padły kolejne strzały: zginęło 8 osób, a 13 zostało rannych. Tym razem było to dzieło 21-letniego zabójcy, który zasadził się przy drodze i strzelał do przypadkowych przejezdnych. – To najtrudniejszy dzień w nowoczesnej historii naszego kraju – zagrzmiał prezydent Serbii Aleksandar Vučić w orędziu naprędce wyemitowanym jeszcze po pierwszej ze strzelanin. Może to brzmieć cokolwiek przesadnie w kraju, który w ostatnich dekadach doświadczył wojen, sankcji, mafijnych porachunków, masowych exodusów ludności i wieloletniej izolacji. Ale właśnie dlatego wybuch bezsensownej przemocy jest boleśniejszy: rodacy prezydenta chcieliby, choćby małymi kroczkami, ale jednak uciekać już w lepszą przyszłość.

Tymczasem sam przywódca republiki wydaje się przypominać o złych czasach: choć nie należał do wewnętrznego kręgu najbliższych kamratów niegdysiejszego dyktatora Slobodana Miloševicia, to był jego ministrem informacji (czytaj raczej: propagandy), jedną z twarzy serbskiego nacjonalizmu, a dziś w zakulisowy sposób zdaje się kręcić krajowymi mediami, biznesem i półświatkiem niczym bałkańskie alter ego Victora Orbána, z którym zresztą jest dosyć zaprzyjaźniony. I tego wielkomiejskie elity kraju nie mają zamiaru puścić mu płazem.

Demonstracje przeciwników Vučicia wyszły na ulice Belgradu już w pierwszy weekend po strzelaninach. Być może ekipa prezydenta miała nadzieję, że opozycja i oburzeni pleniącą się przemocą ludzie odpuszczą sobie po tygodniu czy dwóch. Stało się inaczej. Od początku maja co weekend ludzie się zbierają, a ich protesty tylko nabierają siły: w ostatnim tygodniu czerwca demonstranci przemaszerowali już ulicami 20 największych miast i miasteczek kraju. Żądają dymisji prezydenta, a przy okazji szefów policji i służb bezpieczeństwa oraz kierowników największych mediów w kraju, którzy przekształcili swoje redakcje w tuby władz, a zwykłemu Serbowi mącą w głowie prymitywnymi, idiotycznymi reality show. Dla nich wyborcze slogany Vučicia – zwłaszcza „Pokój. Stabilność. Vučić” – to zaprzeczenie tego, co zrobił on z krajem przez ostatnią dekadę. A może przez całe życie.

Czytaj więcej

Sikhowie chcą własnego państwa. Czy poleje się krew?

Ze stadionu do salonu

Z perspektywy historyka Aleksandar Vučić nie jest nawet przypisem w historii bałkańskich wojen. Jak wielu Serbów mógłby oczywiście opowiadać o losach przodków, wygnanych z Bośni i Hercegowiny przez chorwackich pomagierów Hitlera – ustaszy – w czasie II wojny światowej. Z własnych doświadczeń mógłby zapewne przytoczyć niejedną smakowitą historię o dzieciństwie w belgradzkiej dzielnicy Zemun, ponurym blokowisku, z którego wywodziła się czołówka serbskiego półświatka przestępczego i gdzie dyskretnie pomieszkiwał ukrywający się przed Międzynardowym Trybunałem w Hadze Radovan Karadżić. Równie barwne historie mógłby snuć o kibolach z ukochanego klubu Crvena Zvezda, którzy w maju 1990 r. urządzili burzliwe zamieszki po meczu z zagrzebskim Dynamem, które po latach uznano za jeden ze wstrząsów sygnalizujących nadciągający rozpad Jugosławii. Vučić był na tym meczu – tak przynajmniej sam twierdzi, a dowodem uzupełniającym mają być rozmazane zdjęcia sprzed lat, pokazujące niemal dwumetrowego dryblasa w tłumie rozjuszonych kiboli.

Klubowi chuligani Crvenej Zvezdy to zresztą jeden z kluczy do odczytywania światopoglądu prezydenta. „To nie jest po prostu drużyna piłkarska. To ideologia, filozofia, symbol narodowy. Crvena Zvezda jest strażnikiem serbskiej tożsamości narodowej i wiary prawosławnej” – błysnął przed laty bon motem ówczesny szef klubu. Sami kibole w bardziej lapidarny sposób uważają to, co działo się po śmierci Tito na stadionach, za rozpad Jugosławii w miniaturze: gdy najmłodsi kibice zaczęli formować pierwsze gangi, przynosić kije bejsbolowe na mecze, ścierać się na ulicach. Jeden z weteranów tamtych czasów wspominał udział Vučicia w pomeczowych ruchawkach tak: „Dziś go nie lubię, ale przyznaję: w walce był dzielny”.

Z oczywistych względów prezydent unika raczej wspominków z okresu młodości. Rzadko też opowiada o tym, jak to w pierwszej połowie lat 90., będąc świeżo upieczonym absolwentem prawa, wylądował w szeregach Serbskiej Partii Radykalnej (SRS) Vojislava Šešelja. Ten polityk był swoistym serbskim Żyrinowskim: czego nie wypadało powiedzieć Miloševiciowi, to padało z ust Šešelja. „Moi ludzie wydłubują oczy swoich wrogów zardzewiałymi łyżeczkami” – to przykład takiej retoryki. To lider SRS jeździł na wzgórza wokół Sarajewa postrzelać do mieszkańców miasta, błogosławił brutalnym bojówkarzom z kręgów serbskich kiboli i własnej partii czy wygrażał Zachodowi.

Już wtedy Vučić był blisko: niemałą część wojny w Bośni przesiedział w Pale – dawnej podsarajewskiej wiosce olimpijskiej, która stała się nieformalną stolicą bośniackich Serbów – jako dziennikarz, spijający barwne metafory z ust Karadżicia i pogrywający w szachy z generałem Ratko Mladiciem. I swojemu mentorowi politycznemu ustępował co najwyżej finezją. – Jeśli nas zbombardujecie, jeśli zabijecie jednego Serba, zabijemy 100 muzułmanów – odgrażał się w 1995 r., gdy NATO bombardowało serbskie pozycje w Bośni.

Wojna dobiegła jednak końca i dosyć szybko formalnie niezaangażowany w nią reżim w Belgradzie zaczął słabnąć: Serbowie po okresie wojennego ferworu zaczęli demonstrować zmęczenie rodzimą dyktaturą i powszechną korupcją. Milošević wybrał ucieczkę do przodu: symulując polityczne ustępstwa, wciągnął SRS i jej ludzi do rządu – w końcu Šešelj był jego „ulubionym opozycjonistą”. 28-letni dziennikarz wylądował wówczas w fotelu ministra informacji. I jako taki Vučić przetestował praktyki, jakie podobno nie są mu obce i dziś – np. domagał się, by redakcje gazet przedstawiały mu próbki wydań na następny dzień z wyprzedzeniem. Publikacja była możliwa po uzyskaniu zielonego światła z resortu informacji. Mógł też uczestniczyć w staraniach o odnowienie sojuszu tronu z żyletą: poprzednia generacja kiboli wykrwawiła się w Bośni, nowe pokolenie miało poprzedników w głębokim poważaniu, a na meczach wykrzykiwało: „Slobodan, weź się zabij!”.

Wojnę w Kosowie, a potem upadek reżimu udało się przetrwać – w przeciwieństwie do partii, na których czele stali Slobodan Milošević (Socjalistyczna Partia Serbii) i jego żona Mira Marković (Jugosłowiańska Lewica), SRS umyła ręce od współudziału w korupcji i autorytaryzmie. Vučić – według własnej relacji – był w szoku.

– Siedziałem w domu i patrzyłem na tragedię serbskiego ludu – opowiadał. – Potem wyszedłem na ulicę i zostałem napadnięty przez jakichś śmieci. Musiałem ich stłuc, ale jakoś się podnieśli i spróbowali znowu. Więc stłukłem ich jeszcze raz. A potem wróciłem do domu i zrozumiałem, że Serbię czekają lata upadku i zniszczenia – dorzucał. Można powiedzieć: Vučić w pigułce. Upadek dyktatury to chaos i przemoc, generalnie: tragedia narodu. A do tego macho z umysłem mędrca, który roztrąci bandę łobuzów i powróci do rozmyślań o owej tragedii narodu.

SRS wycofała się na bezpieczny, skrajny prawicowy margines, gdzie mogła liczyć na swój twardy, wojowniczy elektorat i sieroty po Miloševiciu. Vučić organizował marsze w obronie Karadżicia i Mladicia, gdy pierwszego aresztowano, szarpał się nawet z policją. Również Šešelj był ścigany przez Trybunał haski. Ostatecznie na ochotnika pojechał do Hagi, traktując swój proces – jak niemała część rodzimych oskarżonych – jako trybunę, z której przemawiał do zwolenników w kraju i reszty świata. Kota nie ma, myszy harcują. To powiedzenie miało swoje odbicie w partii po wyjeździe lidera. Šešelj perorował w Hadze o serbskiej duszy i obronie chrześcijaństwa, podczas gdy jego zastępcy w kraju zaczęli zauważać, że bez przyjęcia bardziej proeuropejskiego stanowiska będą zawsze tkwić na dalekich nacjonalistycznych rubieżach sceny politycznej. Dekada, może z lekkim okładem, po upadku Miloševicia była na swój sposób epoką serbskiego euroentuzjazmu: młodzi Serbowie, dla których wojny bałkańskie były złym snem z dzieciństwa, pragnęli szybkiego marszu ku Europie i głosowali na tych polityków, którzy im to obiecywali. Leśne dziadki, nawet – jak Vučić – ledwo po trzydziestce, nie miały dla nich żadnego uroku.

Skoro stare banery ciągnęły na sondażowe dno, trzeba było stworzyć nowe. Z SRS wyprysnęła Serbska Partia Postępu (SNS), której liderzy – Tomislav Nikolić i właśnie Vučić – w końcu mieli zdobyć prezydenturę. Wystarczyło poczekać: tryby Unii Europejskiej po wielkim rozszerzeniu w 2004 r. zaczęły się zacinać, prodemokratyczni i prozachodni politycy nie potrafili przełamać impasu w sprawie Kosowa (które nie tylko dla odległej prawicy jest „sercem Serbii”), a jedyny być może polityk z siłą przebicia, Zoran Dzindzić, w 2003 r. zginął od kuli snajpera powiązanego zarazem z miloszeviciowskimi Czerwonymi Beretami, jak i Klanem z Zemunu, jedną z największych mafii kraju, wywodzącą się ze wspomnianej belgradzkiej dzielnicy.

W koleinach nieliberalnej demokracji

Jeżeli komuś się wydawało, że Vučić będzie po prostu młodszą wersją Šešelja albo spalonym na zawsze aparatczykiem Miloševicia – był w błędzie. W przeciwieństwie do swoich ideowych mentorów i partyjnych pryncypałów późniejszy prezydent nieźle posługuje się językami obcymi, dobrze się czuje na światowych salonach, kamer nie unika, a wręcz je ściga. Jeszcze przed rozłamem wśród radykałów wygrał pierwszą edycję talk-show „Piramida” (w ciągu 60 minut pojawia się trzech uczestników, zwykle celebrytów, którzy dyskutują o swoich poglądach i komentują bieżące wydarzenia) – o ironio, chorwackiego formatu telewizyjnego, który w serbskiej telewizji pojawił się w ramach odwilży między Belgradem a Zagrzebiem. Powrócił w programie tanecznym, był jurorem konkursu dla utalentowanych wokalistów, a potem pojawił się w kilku kolejnych talk-show, zawsze o dobrej oglądalności.

Tak się też złożyło – choć pewnie złośliwi powiedzieliby, że nie przypadkiem – iż życie prywatne polityka potoczyło się w rytm politycznych batalii. Na krótko przed objęciem funkcji premiera w 2014 r. Vučić się ożenił (po raz drugi, skądinąd) z byłą prezenterką telewizyjną, która porzuciła media dla kariery w dyplomacji, Tamarą Djukanović. Kampanię prezydencką w 2017 r. prowadził też, dosładzając przekaz niepokojem ojca oczekującego potomka (który urodził się dokładnie tydzień po objęciu przez ojca urzędu). Skądinąd przynajmniej jedno z dzieci z pierwszego małżeństwa może jeszcze przysporzyć prezydentowi bólu głowy – ale o tym za chwilę.

Nie sposób jednak przypisywać fenomenu kariery Vučicia jego telewizyjnym popisom. Im dłużej Bruksela odwlekała choćby najprostsze decyzje w sprawie Serbii, im bliżej niepodległości było Kosowo, z każdym kolejnym miesiącem biedy i mizernych płac nacjonaliści zyskiwali na sile. O ile jeszcze zwycięstwo wyborcze Nikolicia przyjęto na Zachodzie z niesmakiem i powściągliwie wyrażonym oburzeniem, to już kolejne sukcesy Vučicia – objęcie stanowiska premiera i prezydenta – powitano doskonałą obojętnością. Od lat już nie interesowano się losami demokratycznych partii serbskich ani sytuacją w kraju.

Program „postępowców” zresztą nie różnił się w szczególny sposób od serbskiego mainstreamu. Od końca pierwszej dekady XXI stulecia nie wspominali już o Wielkiej Serbii. Ot, tyle że deklaracje marszu ku Europie uzupełniano tradycyjnym sojuszem z Moskwą, a pokoju i stabilności – troską o los Serbów na całych Bałkanach. Kosowo pozostawało jeśli nie sercem Serbii, to w sercach Serbów. Vučić obiecywał zrewitalizować gospodarkę i wyplenić korupcję, partyjne tuby zaczęły nawet przez jakiś czas nazywać go „serbskim Elliotem Nessem”. On sam, zanim jeszcze sięgnął po najwyższe urzędy w państwie, odpowiadał za służby bezpieczeństwa i policję, gdzie zaczął wprowadzać swoich ludzi.

Przejmowanie kraju zaczął jednak od mediów. „Za czasów Miloševicia dziennikarze ginęli, bywali porywani czy aresztowani. Całe newsroomy karano finansowo. Ale nigdy nie było tak źle, jak obecnie” – tak dwa lata temu kwitował sytuację niezależnych redakcji w Serbii panbałkański portal Balkan Insight. Dziś nieliczni niezależni reporterzy przekonują, że polują na nich zarówno policjanci, jak i mafiosi, co często na jedno wychodzi.

Wcześniej walkę z wolnością słowa w Serbii skrytykowała OBWE, a w Media Sustainability Index Serbia spadła na najniższą pozycję w historii. Cezurę wyznaczył rok 2014, gdy Vučić wylądował na stanowisku premiera – w ciągu kilku kolejnych miesięcy z anten stacji telewizyjnych zniknęło kilka chętnie oglądanych, krytycznych talk-show politycznych. Redakcje odcięto od reklam państwowych, zaczęto zniechęcać prywatny biznes do promowania się na łamach i antenach, dociśnięto karami administracyjnymi. Do akcji wkroczyła państwowa firma telekomunikacyjna, skupująca osłabione redakcje lub tworząca nowe. W taki sposób miała powstać stacja Pink słynąca z prostackich talk-show czy bazujących raczej na niższych instynktach reality show. To za jej sprawą dzisiejsi demonstranci domagają się zakazu emisji tego formatu telewizyjnego.

Różnorodne formy środków nacisku i represji wkrótce zastosowano w odniesieniu do organizacji pozarządowych czy środowisk przedsiębiorców. We wszystkich rankingach jawności, wolności, demokracji Serbia leciała w ostatnich latach w dół. Zgodnie z modus operandi współczesnych „nieliberalnych demokratów” w stylu Erdogana czy Orbána, Vučić nie kryje się w prezydenckich posiadłościach, wręcz przeciwnie – wszędzie go pełno (choć jednocześnie dziś już raczej unika wywiadów).

„Od przechwycenia władzy Aleksandar Vučić niestrudzenie prowadzi politykę, jakby był w trakcie permanentnej kampanii wyborczej: tworząc wrażenie nieustannej zmiany, wielkiej energii i zaangażowania w pracę” – opisuje w analizie dla Friedrich Naumann Foundation Jovan Jovanović, były serbski dyplomata i analityk polityczny. „Okresowe zmiany w składzie rządu, ogłaszanie wielkich inwestycji i projektów infrastrukturalnych, otwieranie nowych fabryk, nieubłagana walka z korupcją i zorganizowaną przestępczością, podobnie jak ogłaszanie wcześniejszych wyborów, też się na ten wizerunek składają” – dorzuca.

Nic oczywiście nie dzieje się w próżni. Z jednej strony „postępowcy” wykazali się dyscypliną i wigorem, który nie wygasł po pierwszych sukcesach. Z drugiej – opozycja po serii klęsk wyborczych poszła w rozsypkę, może po części obraziła się na wyborców, zagubiła w poszukiwaniu przywódców, którzy wyciągnęliby ją z przepaści. – Unia także ponosi tu odpowiedzialność. Przez dekadę naiwnie wierzyła, że dopóki są postępy w stabilizacji sytuacji w Kosowie, wszystko inne jest mniej ważne i ma charakter czysto polityczny – oceniała Aleksandra Tomanić z European Fund for the Balkans.

Pole manewru prezydenta wydaje się dziś jednak kurczyć szybciej niż kiedykolwiek. I to nie tylko za sprawą demonstracji po majowych strzelaninach czy ubiegłorocznych gromadnych wystąpień przeciwko rządowym planom udzielenia koncernowi Rio Tinto koncesji na wydobycie litu w Serbii. Wygląda na to, że nie tyle opozycja urosła w siłę, ile kruszeją fundamenty prezydenckiego mitu.

Czytaj więcej

Indonezyjski cud Joko Widodo

Mafioso z koneksjami

Ponad dwa lata temu prezydent zorganizował telewizyjne wystąpienie w klasycznym, kremlowskim stylu. Rozsiadłszy się za długim stołem, po którego przeciwnych stronach usadzono premiera i ministra spraw wewnętrznych, Vučić ostrzegł widzów, by odesłali dzieci sprzed ekranów. A następnie obwieścił schwytanie jednego z najgroźniejszych gangsterów dzisiejszego serbskiego półświatka Veljko Belivuka (ksywka: Nevolje, czyli Kłopoty). Obwieszczeniu towarzyszyła seria policyjnych zdjęć: bezgłowy, zmasakrowany tors, odcięta dłoń i inne, równie drastyczne obrazy.

Belivuk był doskonale znany w Belgradzie i poza nim. Wywodził się z kręgów – jakżeby inaczej – kibolskich (tym razem klubu Partizan), jego udział w kilku spektakularnych zabójstwach i gigantyczne dochody z handlu narkotykami były tajemnicą poliszynela, a bezkarność tłumaczono kordialnymi relacjami z policją i służbami bezpieczeństwa. Luźno wiązano to z napadami chuliganów na polityków opozycji, działaczy organizacji pozarządowych czy dziennikarzy, a zarazem z zaskakującym parasolem ochronnym, jaki kibole rozpięli np. nad gejowskimi paradami w Belgradzie (rzekomo na prośbę rządu, który zatroskał się, że rozbicie belgradzkiej Gay Pride przez narodowców mogłoby przysporzyć prezydentowi złej sławy w Brukseli). Przydali się też, gdy trzeba było wyczyścić teren pod planowaną kontrowersyjną inwestycję Zjednoczonych Emiratów Arabskich w jednej z dzielnic Belgradu: pewnej nocy grupa zamaskowanych mężczyzn po prostu wjechała buldożerami na przeznaczoną pod tę inwestycję ulicę i zrównała z ziemią wszystkie budynki, jakie tam stały.

Plotki i tajemnicze incydenty to jedno, a dowody – co innego. Dziś nikogo nie zaskakuje, że bat na Belivuka dostarczono z zagranicy. Zrobiła to europejska, międzynarodowa grupa policjantów, która kilka lat temu postanowiła dobrać się do komunikatora Sky-ECC używanego przez szmuglerów kokainy działających na północy Europy. Dwa lata zajęło funkcjonariuszom wgryzanie się w kody aplikacji, a gdy wreszcie się udało, świat 70 tys. użytkowników apki stanął przed nimi otworem. I okazało się, że w olbrzymiej większości grupa ta składała się z przedstawicieli półświatka, w tym ludzi Belivuka, którzy tym kanałem kontaktowali się m.in. z przedstawicielami policji i służb.

Co do tej pory było jedynie w sferze domysłów i teorii spiskowych – a kto wdał się w Serbii w dłuższą konwersację, doskonale wie, że miejscowi z lubością oddają się rozważaniom o tajnych powiązaniach służących do kontrolowania świata – nagle w październiku zeszłego roku stało się faktem. To wtedy zaczęły się publiczne przesłuchania Belivuka i niemal trzech tuzinów jego cyngli. „Ma twarz cherubinka, z wielkimi jasnymi oczami. To kawał chłopa, z masywnym torsem, a jednak wygląda, jak przerośnięte dziecko” – opisywał reporter „The New York Times Magazine”, który w maju opublikował wyniki wielomiesięcznego śledztwa w tej sprawie.

Nikomu jednak nie było do śmiechu, zwłaszcza gdy Belivuk przemówił. – Właściwie od początku moja grupa była projektem państwowym – rzucił gangster. Przysługi dla władz oddawał jej pierwszy herszt, po jego śmierci od kul rywali robił to sam Belivuk. Ba, gangsterzy spotkali się nawet z samym Vučiciem: tu padł konkretny adres i nazwisko właściciela nieruchomości. – Tylko raz się tam spotkaliśmy, bo jak ujął to boss, gdyby ktoś nas zobaczył, nie byłoby to dobre dla niego (Vučicia – red.) – relacjonował. W kolejnych tygodniach łączono kolejne kropki w tym obrazku. W 2012 r., gdy Vučić po raz pierwszy wchodził do ścisłego kręgu decydentów, w Belgradzie pojawiła się nowa grupa kibolska, związana z Partizanem: Janczarzy. O tyle dziwna, że jej przywódcy nie byli wcześniej w tym środowisku znani. I o ile w przeszłości chuligani byli wykorzystywani w polityce – np. partie prodemokratyczne pozyskały ich wsparcie w czasie obalania dyktatury w 2000 r. albo też rząd pozwolił im dać upust złości po ogłoszeniu przez Kosowo niepodległości w 2008 r. (tej nocy poszło z dymem kilka ambasad w Belgradzie) – o tyle teraz relacje Janczarów ze służbami wydawały się być bezpośrednie i właściwie jawne. Szeregowym Janczarem był też Belivuk, który wkrótce później został wciągnięty do „nowego projektu”.

Gdy w 2016 r. boss Belivuka został skoszony serią z kałasznikowa, nowy herszt symbolicznie przemianował grupę na Principi. Ot, taka gra słów: z jednej strony w języku serbskim to „zasady”, „reguły”. Z drugiej nawiązanie do Gavriło Principa – zamachowca, który w 1914 r. zastrzelił w Sarajewie arcyksięcia Ferdynanda, dając impuls do wybuchu I wojny światowej (jego wizerunkiem stemplowano nawet paczki z kokainą). Członkowie grupy cieszyli się nieformalnym immunitetem. W wydawałoby się oczywistych sprawach ginęły dowody, areszty kończyły się zwolnieniem, na stadionie Partizana grupa miała mieć podpiwniczenie, w którym trzymano narkotyki i broń i sporadycznie torturowano adwersarzy.

Mało tego, w towarzystwie Belivuka pojawił się Danilo Vučić – syn prezydenta z pierwszego małżeństwa, formalnie „osoba prywatna” i pracownik sklepu z winami. Wypłynięcie zdjęć pociechy w objęciach gangsterów było dla pałacu prezydenckiego niemałym zgrzytem, ale Vučić zareagował zgodnie z wcześniejszymi schematami: zarzucił mediom, które ośmieliły się te fotografie opublikować, polityczny atak na swoją rodzinę. Nic jednak nie jest proste – Danilo w poprzednich latach nieraz pełnił półformalną rolę rzecznika władz w Belgradzie, a to występując w roli witającego wracających z międzynarodowych więzień siepaczy z czasów Miloševicia, a to pozując do zdjęć z przywódcami paramilitarnych Patroli Ludowych.

Serbski świat całkiem serio

Powiedzieć dziś zatem, że atmosfera wokół serbskiego prezydenta gęstnieje, to nic nie powiedzieć. Przeszło dekadę temu Vučić spacyfikował opozycję, ale ta przewaga nie wynikała wyłącznie ze słabości jego przeciwników, ale też z używania przeciw nim całego arsenału środków – od ekspozycji (jak oszacowano po ostatniej kampanii wyborczej prezydentowi poświęcono 120-krotnie więcej czasu antenowego niż obu jego głównym rywalom) po formalne i nieformalne nękanie. Lawirowanie w sprawie Kosowa i dwuznaczny stosunek do rosyjskiej agresji na Zachodzie wzmocniły po wielekroć bariery, jakie odcinają dziś Serbię od europejskiej integracji. W kręgach dyplomatów mówi się też, że puste niegdyś hasła wielkiej Serbii czy „serbskiego świata” (na wzór „ruskiego miru”) prezydent traktuje dziś bez żadnego dystansu.

Czytaj więcej

Abiy Ahmed Ali. Ambicje większe niż nagroda Nobla

Lejąca się z mediów głupota i hejt drażnią coraz większą liczbę rodaków Vučicia, chaos i bieda frustrują może nawet bardziej niż w czasach, kiedy się wydawało, że zmiany na lepsze są tuż-tuż. Po zeznaniach brutalnego gangstera spod stadionu Patrizana mogłoby się wydawać, że ostatni gwóźdź do politycznej trumny Vučicia został wbity. Z drugiej strony, łatwo – z serbskiej perspektywy – zbywać te wszystkie zarzuty i ataki jako zachodni spisek przeciw Serbii. Wytykać, że to kara za wierność przyjaciołom w Moskwie albo nieustępliwość wobec „zdrajców” i „narkomanów”. Vučić to wańka-wstańka bałkańskiej polityki i dziś można się tylko obawiać, jaką awanturę może wywołać, żeby naród zajął się czymś innym niż ceny i bajania mafiosów.

Najpierw zaczął strzelać do nauczyciela, a potem już strzelał jak popadło. Widziałem, jak ochroniarz leży pod stołem. Widziałem dwie dziewczynki w zakrwawionych koszulach. Widziałem, jak dzieci wybiegają z krzykiem ze szkoły. Pojawiali się rodzice, wszyscy w panice. A potem usłyszałem trzy strzały – opowiadał Milan Milošević, ojciec jednej z uczennic podstawówki im. Vladislava Ribnikara w Belgradzie. 3 maja w tej szkole, ledwie minutę czy dwie od najpopularniejszego bulwaru serbskiej stolicy i może kilka minut od serbskiego parlamentu Skupsztiny, 13-letni uczeń urządził strzelaninę. Zginęło w niej ośmioro innych uczniów i ochroniarz. – Mówią, że ten chłopak był cichym i dobrym uczniem. Dopiero co trafił do tej klasy – dorzucał o sprawcy Milošević.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi