Wiem, że są ważniejsze sprawy na świecie, ale pewnie nie jestem jedynym, kto wciąż się zastanawia, jakim cudem partia prezesa Kaczyńskiego nie zagwarantowała sobie trzeciej kadencji u władzy. Teoretycznie, a precyzyjniej – technicznie, mieli wszystkie atuty, by zostać w swoich gabinetach. Przez kolejnych osiem lat rządzenia wychowali najbardziej lojalny elektorat w historii polskiej polityki. Mieli pełne wsparcie upartyjnionych radia i telewizji. Poparcie Kościoła katolickiego, zarówno wśród większości biskupów, jak i na poziomie księży diecezjalnych. Przejęli kontrolę nad większością instytucji życia publicznego. Brutalnie wykorzystywali wsparcie wojska i policji. Na dodatek sprzyjała im sytuacja międzynarodowa; wojna w Ukrainie pomagała uzyskać „efekt flagi”. A szermowanie ksenofobią idealnie zgrało się w czasie z realnym kryzysem migracyjnym w wielu krajach europejskich.
Jak w takiej sytuacji można było przegrać wybory? Wydaje się to niewytłumaczalne. I pewnie tłumacząc przyczyny porażki, trzeba zacząć od tej niewytłumaczalności. Chyba rzeczywiście zdarzyło się tak, że liderzy PiS uwierzyli swoim spin doktorom, że tych wyborów przegrać się nie da. Ci ostatni do końca wymachiwali ekspertyzami i wynikami badań dowodzącymi, że PiS przeskakuje opozycję o kilka długości i magiczną „czwórkę” z przodu można zdobyć nawet bez większego wysiłku.
Czytaj więcej
Związane z korupcją kwestie prawnokarne trzeba oczywiście wyjaśnić, a sprawców pociągnąć do odpowiedzialności. Jednak dużo ważniejsza jest inna sprawa: Polska potrzebuje rąk do pracy. To dlatego skutki skandalu mogą być mrożące.
Ale był przecież i wysiłek włożony w kampanię. Miała być agresywna, ostra i brutalna (dla lojalistów „bezkompromisowa”). Celem było wbicie w ziemię przeciwnika, któremu można było legalnie zarzucić niemal wszystko, co najgorsze. Posłużono się wieloma stereotypami, z czego najważniejsze dotyczyły zdrady narodowej. Zdrajcami mieli być nie tylko politycy opozycji, ale również ci, którzy ich wspierają.
Rolę arcyłotra w tej narracji odgrywał Donald Tusk jako sprzedawczyk polskiej sprawy. Na sznurku niemieckim, zarazem rosyjskim i brukselskim. Nie wiem, czy w historii Polski kogokolwiek próbowano „zaorać” bardziej niż Tuska. W istocie, jest godnym podziwu i zarazem dowodem wyjątkowej siły ofiary tego systemowego hejtu, że tę falę nienawiści wytrzymał. Można było mieć spore wątpliwości, czy da radę. Dał, nie tracąc energii i wyreżyserowanego uśmiechu ani na chwilę.