Bogusław Chrabota: PiS uwierzył, że tych wyborów przegrać się nie da

Gdzie tak naprawdę zaczął się problem partii prezesa Kaczyńskiego?

Publikacja: 20.10.2023 17:00

Bogusław Chrabota: PiS uwierzył, że tych wyborów przegrać się nie da

Foto: Fotorzepa/ Robert Gardziński

Wiem, że są ważniejsze sprawy na świecie, ale pewnie nie jestem jedynym, kto wciąż się zastanawia, jakim cudem partia prezesa Kaczyńskiego nie zagwarantowała sobie trzeciej kadencji u władzy. Teoretycznie, a precyzyjniej – technicznie, mieli wszystkie atuty, by zostać w swoich gabinetach. Przez kolejnych osiem lat rządzenia wychowali najbardziej lojalny elektorat w historii polskiej polityki. Mieli pełne wsparcie upartyjnionych radia i telewizji. Poparcie Kościoła katolickiego, zarówno wśród większości biskupów, jak i na poziomie księży diecezjalnych. Przejęli kontrolę nad większością instytucji życia publicznego. Brutalnie wykorzystywali wsparcie wojska i policji. Na dodatek sprzyjała im sytuacja międzynarodowa; wojna w Ukrainie pomagała uzyskać „efekt flagi”. A szermowanie ksenofobią idealnie zgrało się w czasie z realnym kryzysem migracyjnym w wielu krajach europejskich.

Jak w takiej sytuacji można było przegrać wybory? Wydaje się to niewytłumaczalne. I pewnie tłumacząc przyczyny porażki, trzeba zacząć od tej niewytłumaczalności. Chyba rzeczywiście zdarzyło się tak, że liderzy PiS uwierzyli swoim spin doktorom, że tych wyborów przegrać się nie da. Ci ostatni do końca wymachiwali ekspertyzami i wynikami badań dowodzącymi, że PiS przeskakuje opozycję o kilka długości i magiczną „czwórkę” z przodu można zdobyć nawet bez większego wysiłku.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Blizny po aferze wizowej

Ale był przecież i wysiłek włożony w kampanię. Miała być agresywna, ostra i brutalna (dla lojalistów „bezkompromisowa”). Celem było wbicie w ziemię przeciwnika, któremu można było legalnie zarzucić niemal wszystko, co najgorsze. Posłużono się wieloma stereotypami, z czego najważniejsze dotyczyły zdrady narodowej. Zdrajcami mieli być nie tylko politycy opozycji, ale również ci, którzy ich wspierają.

Rolę arcyłotra w tej narracji odgrywał Donald Tusk jako sprzedawczyk polskiej sprawy. Na sznurku niemieckim, zarazem rosyjskim i brukselskim. Nie wiem, czy w historii Polski kogokolwiek próbowano „zaorać” bardziej niż Tuska. W istocie, jest godnym podziwu i zarazem dowodem wyjątkowej siły ofiary tego systemowego hejtu, że tę falę nienawiści wytrzymał. Można było mieć spore wątpliwości, czy da radę. Dał, nie tracąc energii i wyreżyserowanego uśmiechu ani na chwilę.

Jak w takiej sytuacji można było przegrać wybory? Wydaje się to niewytłumaczalne. I pewnie tłumacząc przyczyny porażki, trzeba zacząć od tej niewytłumaczalności. 

Cóż jeszcze było ważnego w kampanii PiS? Rozdygotanie emocji, co miało zmobilizować własny elektorat i przekonać niezdecydowanych. Bo przecież już Huxley uczył, że (nie dosłownie) kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą. Jeśli więc 3 miliony razy powtórzono, że Tusk to zdrajca i sprzedawczyk, to elektorat PiS nie mógł myśleć inaczej. Co więcej, ów elektorat musiał zwyczajnie trafiać szlag, że ten zdrajca i sprzedawczyk bezczelnie pcha się do władzy.

Własny elektorat zmobilizowano, ale czy innych też? I tu właśnie pies jest pogrzebany. Przekaz dla niezdecydowanych był zbyt plakatowy. Zbyt jednobarwny, zbyt jednoznaczny. Prosty podział na czerń i biel nie działa codziennie. Ludzie intuicyjnie wierzą, że są jeszcze odcienie szarości. Niezdecydowani musieli sobie zadawać pytania: skoro w tych wyborach konfrontuje się dobro ze złem, to gdzie miejsce na działki państwa Morawieckich? Kominowe zarobki w spółkach Skarbu Państwa? Pedofilię księży? Na koniec bagatelizowaną przez obóz władzy „nawet-nie-aferkę” z kupowaniem wiz? Czyżby ich nie było? A może są, ale PiS je ukrywa, więc obraz konfrontacji dobra ze złem jest nieco zakłamany?

Tu się tak naprawdę zaczął problem partii prezesa Kaczyńskiego. Najpierw ludzie poczuli się oszukani. Potem zniechęceni do tej jednoznacznej czarno-białej wizji świata. Na koniec wkurzeni, że robi się z nich idiotów. Jeśli dodamy do tego marność wyborczej oferty socjalnej, to koło się zamyka. Poprzednie wybory wygrywano transferami socjalnymi. Dziś tylko obiecywano ich utrzymanie i straszono, że opozycja chce z nimi skończyć. Tyle że spin doktorzy Tuska świetnie widzieli, że kiwanie głową będzie dla KO zabójcze. Dlatego Tusk robił wszystko, by nagłośnić, że niczego nie odbierze, a nawet dorzuci świeże grosze. Uderzył tym samym w wiarygodność oponentów, przywiązanych do myśli, że ludzie będą bronili transferów przed opozycją jak Jasnej Góry przed Szwedami. Nie musieli, przekaz Tuska się przebił i PiS w ostatnich dniach zostało już tylko rozhuśtywanie emocji. Jak dziś już wiemy, bardziej to zmobilizowało przeciwników PiS i stąd te 11,5 miliona głosów.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Prigożyn obnażył Putina

I jeszcze jedno: wielokrotnie na tych łamach, na antenach radia czy w programach telewizji komercyjnych dowodziłem, że PiS nie wygra wyborów, nie uzyskując kasy z europejskiego Funduszu Odbudowy. KPO było dla mnie kluczem do sukcesu. Gdyby partia Kaczyńskiego zyskała te środki, mogłaby roztoczyć słodką wizję ich wykorzystania na potrzeby wyborców. Mogłaby w nieskończoność zapewniać, ile to wybuduje szpitali, żłobków, ile wyremontuje szkół i ławek w parkach. Doprowadzi kolej do każdej najmniejszej wioski etc. Bzdury na patyku, ale z pewnością by działały, bo ludzie wiedzieliby, że są na to realne pieniądze. Ale ich nie było. Wiarygodnej wizji roztoczyć się nie dało. W zamian za to opozycja mogła w nieskończoność dowodzić nieudolności władzy, która pokłócona o wszystko i ze wszystkimi nie radzi sobie nawet z wyciągnięciem należnej nam kasy. Ot, to był gwóźdź do trumny. Choć wbił go osobiście premier Morawiecki, który o wszystko (a zatem i o utratę środków na KPO) notorycznie obwiniał Tuska. Takiej bzdury nieco przynajmniej racjonalnie myślący naród kupić już nie umiał.

I tu kropka. Czytelnika proszę o wybaczenie, że w tej filipice nie wszystkiemu poświęciłem dostatecznie dużo uwagi. Nie napisałem np. o kretyńskim pomyśle referendum. Cóż, o tym może następnym razem. Dziś kończę tą oto myślą, że zwykliśmy nie doceniać siły demokracji. A ta ma jednak swoją moc.

Wiem, że są ważniejsze sprawy na świecie, ale pewnie nie jestem jedynym, kto wciąż się zastanawia, jakim cudem partia prezesa Kaczyńskiego nie zagwarantowała sobie trzeciej kadencji u władzy. Teoretycznie, a precyzyjniej – technicznie, mieli wszystkie atuty, by zostać w swoich gabinetach. Przez kolejnych osiem lat rządzenia wychowali najbardziej lojalny elektorat w historii polskiej polityki. Mieli pełne wsparcie upartyjnionych radia i telewizji. Poparcie Kościoła katolickiego, zarówno wśród większości biskupów, jak i na poziomie księży diecezjalnych. Przejęli kontrolę nad większością instytucji życia publicznego. Brutalnie wykorzystywali wsparcie wojska i policji. Na dodatek sprzyjała im sytuacja międzynarodowa; wojna w Ukrainie pomagała uzyskać „efekt flagi”. A szermowanie ksenofobią idealnie zgrało się w czasie z realnym kryzysem migracyjnym w wielu krajach europejskich.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi