W pierwszych chwilach kryzysu wydawało się, że szef wagnerowców Jewgienij Prigożyn zachowuje się, nie przymierzając, jak Juliusz Cezar. Rzuca kośćmi gdzieś na wysokości Rostowa i na czele zbuntowanych legii, przekraczając mętne nurty Donu, pędzi na Woroneż i dalej do Moskwy. W Moskwie zaś już wiedzą, że zbliża się większy kryzys; Pompejusz w osobie Władimira Putina pakuje się do samolotu i zmyka do Petersburga. A w ślad za nim skorumpowani senatorowie, nędzna oligarchia, lokaje systemu i sługusy władzy. Tylko jeden dzielny Brutus wraca moskwiczem do Moskwy – to propagandysta Putina Władimir Sołowjow. Lamentując przy tym na Telegramie nad Rosją i modląc się, by Prigożyn zawrócił.
Jeśli kogoś groteskowość tego porównania rozśmieszyła (dziś nie da się na to patrzeć inaczej), to proszę o chwilę powagi. Okazało się bowiem, że modły Sołowjowa były skuteczne. Ruski Bóg nie opuścił swoich prawosławnych wiernych. Główny wagnerowiec zdezerterował na przedpolach stolicy i czmychnął na Białoruś do Aleksandra Łukaszenki. Żaden z niego więc większy Cezar.
Czytaj więcej
Nowa, kapitalistyczna Polska miała swoich beneficjentów, ale też przegranych – starszych, mniej zaradnych, gorzej wykształconych. Sukces lat 90., z którego zostali wykluczeni, pozbawił ich – we własnym przekonaniu – godności. Politycy, którzy to zrozumieli, trafili na żyłę złota.
Czy mogło być inaczej? Bez wątpienia. Powtarzają to zresztą kremlinolodzy na całym świecie. Jak do tego mogło dojść, że groźny, ale dysponujący ledwie kilkunastoma tysiącami ludzi watażka przeszedł w ciągu niecałej doby niemal nieniepokojony ponad 700 kilometrów? Przecież nie można ryzykować tezy, że Kreml go zlekceważył. Kreml był cały w strachu, gdy oddziały Wagnera przejmowały kontrolę nad milionowym Rostowem i niewiele mniejszym Woroneżem. Te miasta zajęto pod bronią!