Andrzej Brzeziecki. Jak Polacy Sowietów gromili

Okoliczności śmierci lejtnanta Sajenki wydają się dość podobne do okoliczności jeszcze innego zabójstwa, które popełnione zostało chwilę później, też według schematu: pojmanie, szamotanina, próba ucieczki, strzały z tłumu.

Publikacja: 29.09.2023 17:00

Andrzej Brzeziecki. Jak Polacy Sowietów gromili

Foto: AKG/BE&W

Wydarzenia, które rozgrywały się na ulicach Dworcowej i Kilińskiego, obserwowali z okien liczni mieszkańcy miasta, często zresztą bliscy osób biorących bezpośredni udział w zajściach.

W mieszkaniu Radomanów, mieszczącym się, jak wiemy, w tym samym budynku, w którym znajdował się posterunek SOK, byli goście bracia Kosaczowie i porucznik Jan Kalinowski. Gdy rozpoczęła się strzelanina, Ryszard Kosacz, który później okazał się jednak Mikołajem, wybiegł, żeby zobaczyć, co się dzieje. Przy okazji wziął karabin „empi”, który leżał u Radomanów na szafie. Wrócił jednak po chwili i oświadczył, że „nie ma co się mieszać”. W mieszkaniu było ciemno, nikt nie zauważył niczego szczególnego w jego zachowaniu. Gdy Mikołaj Kosacz opuszczał już potem zupełnie mieszkanie Radomanów, poprosił tylko szesnastoletnią Janinę, by nie wspominała nikomu, że tego wieczoru był u niej w gościach.

Miał po temu powód. Otóż Mikołaj Kosacz wybiegł z domu Radomanów w momencie, gdy Polacy już rozbroili część żołnierzy sowieckich i prowadzili ich na posterunek SOK. Właściwie zatrzymani powinni być odprowadzeni na posterunek Urzędu Bezpieczeństwa, ale ten był dalej. Ubek Jan Arcikowski twierdził, że miał zamiar ich tam właśnie zaprowadzić, ale była noc. Mówił: „obawiałem się, aby w nocy w drodze mnie samego kto nie »sprzątnął«”.

Wśród prowadzonych był starszy lejtnant Piotr Pawłowicz Sajenko, adiutant komendanta jenieckiego obozu w Iławie.

Ze starszym lejtnantem Piotrem Sajenką rozstaliśmy się, gdy zdenerwowany wybiegał z restauracji „Hotel”, by dowiedzieć się, co jest powodem zamieszania i został wówczas pojmany. Niemiecki jeniec Manfred Weyreuther zeznawał, że po opuszczeniu lokalu gastronomicznego Franciszka Sałka czekał na Sajenkę w samochodzie, którym mieli odjechać do Iławy. Ten jednak wraz z innym żołnierzem udał się do tunelu pod torami. Niemiec potem słyszał krzyki i widział Polaków oraz żołnierzy sowieckich z karabinami. Chwilę później zobaczył Sajenkę, gdy ten z wyciągniętym pistoletem rzucił się w stronę kłócących się Polaków oraz swoich rodaków i próbował ich rozgonić. Padły strzały, potem kolejne – wreszcie słychać było jęki. Sajenko – bez czapki i w rozpiętym płaszczu – dobiegł do samochodu i chciał szybko odjechać. W tym momencie podszedł do niego Polak – prawdopodobnie kapral – uderzył dwa razy Sajenkę pięścią w twarz, a potem jeszcze przyłożył mu z pięści w brzuch. Starszy lejtnant Sajenko „osunął się na ziemię, nie dając znaku życia”. „Kapral” zabrał Niemca na wartownię na dworcu, gdzie ten spędził trzy kwadranse. Później Niemiec Sajenki już więcej nie widział – „tylko pozostała krew koło samochodu”.

Czytaj więcej

„Królowa naszych czasów”: Bóle koronowanej głowy

Panie poruczniku, tak się nie robi

Trudno dokładnie odtworzyć bieg wydarzeń. Stanisław Wruszczak zapamiętał, że gdy prowadził jednego rozbrojonego żołnierza sowieckiego z zamiarem odstawienia go na posterunek Urzędu Bezpieczeństwa, z auta zaparkowanego nieopodal dworca wyszło dwóch żołnierzy, jednym z nich był właśnie starszy lejtnant Piotr Sajenko. Wruszczak wywnioskował, że to był on, bo prowadzony przezeń żołnierz sowiecki tak właśnie zwracał się do podchodzącego żołnierza – per „starszyj lejtnant”. Sajenko dopytywał się, za co żołnierz został aresztowany i dokąd jest prowadzony. Polak nawet mówił potem, że sowiecki oficer „grzecznie” pytał o powód zatrzymania. Wruszczak wytłumaczył Sajence, że aresztowany pobił wcześniej sokistę Dudczaka. Podczas tej rozmowy do Wruszczaka i Sajenki podbiegła od strony przejazdu kolejowego grupa około dwudziestu Polaków: sokistów, milicjantów, żołnierzy. Był tam też Jan Arcikowski z Urzędu Bezpieczeństwa, który najprawdopodobniej zaaresztował Sajenkę.

Ale był jeszcze ktoś – pewien podporucznik – w mundurze świątecznym, w butach z cholewami, bez płaszcza, ale w czapce galowej z „błyszczącym okuciem”, jak zapamiętał kapral Lewandowski z milicji. Blondyn. Lat wedle świadków dwadzieścia trzy–dwadzieścia cztery. Osobnik ten miał przy sobie automat „pepeszę”. Był „niskiego wzrostu, dość dobrze zbudowany”. Kapral Lewandowski zapamiętał, że ów oficer był najbardziej „ruchliwym i aktywnym” ze wszystkich. To właśnie ów podporucznik zaczął bić aresztowanego żołnierza, lejtnanta Sajenkę i towarzyszącego mu Sowieta. Sąd ustalił, że porucznik bił Sajenkę „automatem w głowę”.

Funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa Jan Arcikowski zapamiętał z kolei, że gdy już prowadził starszego lejtnanta Sajenkę, ten w pewnej chwili zaczął się szamotać. Jak ustalił śledczy, „podczas prowadzenia trzech żołnierzy sowieckich i lejtnanta Sajenke Piotra jeden z żołnierzy sowieckich usiłował zbiec”. Znów doszło do szamotaniny.

W końcu Polakowi udało się obezwładnić sowieckiego oficera i skierować go w stronę posterunku SOK, ale w tym właśnie momencie jeden z polskich oficerów oddał serię z automatu. Jan Arcikowski w pierwszej chwili nie zorientował się, co się stało. Dopiero później ujrzał płynącą z głowy sowieckiego żołnierza krew. Arcikowski zauważył, że kula trafiła ofiarę z lewej strony w głowę. Starszy lejtnant Sajenko „padł w pobliżu Post. S.O.K. na chodniku przy żelaznym parkanie, na wprost uliczki prowadzącej od ulicy dworcowej w kierunku jeziora”.

Arcikowski zapamiętał, że zabójca miał około dwudziestu sześciu lat, był wzrostu średniego, dobrze zbudowany. Ubrany był w mundur, miał na sobie galową – garnizonową – czapkę i buty z cholewami. Poruszał się energicznie. Wszystko to potwierdzają inne opisy zabójcy Sajenki. Funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa krzyknął jeszcze: „Panie poruczniku, tak się nie robi”. Ale oficer ten zmieszał się z tłumem.

Ostatecznie śledczy ustalił, że tajemniczym porucznikiem mógł być Mikołaj Kosacz, który po oddaniu strzału wrócił do mieszkania Radomanów. (…) poprosił szesnastoletnią Janinę, by nikomu nie mówiła, że był u niej tego wieczoru.

Dziewczyna rzeczywiście podczas przesłuchania 6 lutego 1946 roku zapewniała, że oficerowie, których zna, nie byli obecni w mieszkaniu 15 stycznia. Ale później sprostowała swoje zeznanie, informując, że Kosacz wybiegł z mieszkania jej rodziców z karabinem, a potem wrócił, twierdząc, że „nie ma co się mieszać”. Kosacz został aresztowany nazajutrz, 7 lutego 1946 roku. Zeznając dzień później, twierdził, że całe zdarzenie obserwował jedynie z okna mieszkania Radomanów.

Przytoczone relacje sugerują, że Piotr Sajenko zginął, gdy był wraz z innymi jeńcami prowadzony na posterunek. Byłby więc pierwszą śmiertelną sowiecką ofiarą tego wieczoru.

Wkrótce miały być następne.

Żołnierz sowiecki padł

Z aktu oskarżenia wynika jednak, że starszy lejtnant Sajenko został doprowadzony na posterunek SOK. Między innymi Hochlajter mówił, że Sajenko przebywał na posterunku, był bity i był wśród tych żołnierzy sowieckich, których kazał wyprowadzić z budynku.

Sąd jednak uznał, że starszy lejtnant Sajenko zginął wcześniej, próbując jakoś interweniować. Osobą, która go zastrzeliła, był właśnie Mikołaj Kosacz. On sam początkowo wypierał się udziału w zajściu. Zaraz po aresztowaniu, 8 lutego 1946 roku, zapewniał: „nie brałem żadnego udziału w strzelaninie, gdyż w tym czasie nie miałem żadnej służby”. Jeszcze tego samego dnia Mikołaj Kosacz został skonfrontowany ze Stanisławem Wruszczakiem. Ten stwierdził, że rozpoznaje w podporuczniku Kosaczu osobnika, który „żołnierzy sowieckich bił automatem, nie pytając o nic”.

Ciekawe, że kapral Stanisław Wruszczak nie wskazał – jak wynika z protokołu tej konfrontacji – na porucznika Kosacza jako tego, który oddał feralny strzał. Wruszczak twierdził nawet, że po szamotaninie więcej już Kosacza nie widział. Ten jednak najwyraźniej się załamał i zeznał potem, że, owszem, na wieść o zabójstwie jednego żołnierza Wojska Polskiego wybiegł z domu Radomanów, by „schwytać sprawców i oddać w ręce sprawiedliwości”. Na ulicy znalazł się w grupie milicjantów, sokistów i żołnierzy. Potem wdał się w bójkę z lejtnantem, który rzucił się na niego, ale inni Polacy rozbroili Sowieta. W tym samym czasie Kosacz dostrzegł inną szamotaninę. Mówił potem: „kiedy zobaczyłem, że żołnierz sowiecki zbyt mocno atakuje cywila w celu dokonania ucieczki, w odpowiednim momencie, kiedy cywil znalazł się w odległości 3 metrów od żołnierza sowieckiego, będąc w odległości 5 m, oddałem serię strzałów, w następstwie tego żołnierz sowiecki padł twarzą na ziemię”.

Śledczy Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego Bonifacy Kazimierski zdobył te informacje w ciągu przesłuchania trwającego od godziny trzynastej do dwudziestej czwartej. Kosacz zapewniał, że strzelał jedynie na postrach, „ale w zdenerwowaniu i zapale straciłem władzę nad automatem”. Jak wiadomo, człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi.

Z charakterystyki służbowej Mikołaja Kosacza wiemy, że był oficerem o „prezentacji przeciętnej”, a inteligencji nawet „niżej przeciętnej”. Nie miał zmysłu organizacyjnego, a jego stopień wyszkolenia bojowego był niski. Nic dziwnego, bo w wojnie, która niedawno się skończyła, Kosacz udziału nie brał. A jednak – jak stwierdzili oskarżyciele z Urzędu Bezpieczeństwa – zdołał w nocy położyć trupem sowieckiego żołnierza, oddając w jego stronę celny strzał.

Czytaj więcej

Jak ludowcy z prawicą chcieli reformować kraj

Nie wrócił już w rodzinne strony

Wystraszony tym, co zrobił, Kosacz wrócił, jak wiemy, do mieszkania Radomanów.

Ze słów Kosacza wynikałoby jednak, że nie strzelał wcale do Sajenki – jego jedynie wcześniej pobił. Sęk w tym, że okoliczności śmierci lejtnanta Sajenki wydają się dość podobne do okoliczności jeszcze innego zabójstwa, które popełnione zostało chwilę później, też według schematu: pojmanie, szamotanina, próba ucieczki, strzały z tłumu.

Jan Arcikowski zapamiętał, że kula trafiła Sajenkę z lewej strony. Tymczasem z oględzin zwłok lejtnanta wynikało, że mniejsze rany wlotowe znajdowały się po prawej stronie, a między innymi w okolicy lewej skroni zauważono rwaną ranę o wymiarach trzy i pół na cztery centymetry, z której wraz z odłamkami kości wyciekała masa mózgowa. Pociski więc przeszyły głowę Sajenki z prawej strony do lewej.

Podczas dokonanych oględzin ciała stwierdzono również liczne ślady bicia – zwłaszcza na klatce piersiowej, twarzy, dłoniach. Stwierdzono rozerwanie wątroby oraz wylew krwi do otrzewnej. Ciosy zadawano jakimś „tępym kanciastym narzędziem z wielką siłą”. Wszystkie te uszkodzenia były „zadane za życia” Sajenki. Być może kolbą, być może butami. Czy te obrażenia mogły być skutkiem przepychanek na ulicy? Czy może – jak twierdził Hochlajter – Sajenkę bito na posterunku? W każdym razie niemiecki szofer był przez chwilę na posterunku, zanim został zabrany przez Urząd Bezpieczeństwa. Na temat obecności w tym miejscu Sajenki jednak milczał. Twierdził, że ostatni raz widział lejtnanta, gdy ten upadł na ziemię przy samochodzie.

Śmierć Sajenki nastąpiła w wyniku „uszkodzenia mózgu z wylewem krwi do komór mózgowych i pęknięcia podstawy czaszki”. Dokonano tego „z broni palnej posiadającej wielką siłę przebicia”. Nikitina, sowiecka ekspertka sądowo-lekarska dokonująca oględzin starszego lejtnanta Sajenki, uznała, że jego śmierć była gwałtowna.

Starzy lejtnant Piotr Pawłowicz Sajenko być może nie był aniołem, ale chyba nie był pozbawiony dobrej woli i zdrowego rozsądku. Nie dopuścił do burdy w restauracji, regulując rachunek i miarkując swych towarzyszy, potem na ulicy także ewidentnie próbował wyjaśnić sytuację i – jak podkreślał Wruszczak – robił to grzecznie. Na próżno. Gdy zginął, miał dwadzieścia osiem lat.

Los poskąpił mu bohaterskiej śmierci pod Stalingradem, w bitwie na Łuku Kurskim, w czasie forsowania Odry czy w trakcie szturmu na Berlin, zginął podczas awantury o wódkę i kilkaset złotych. Piotr Sajenko został zabity z broni żołnierza armii formalnie sojuszniczej, a de facto nawet podległej. Nie wrócił już starszy lejtnant Sajenko w rodzinne strony (gdziekolwiek one były), nie zjadł jabłek z babcinego sadu (jeśli takową babcię miał), nie zaśpiewał już nigdy „Katiuszy”, nie zagrał na harmoszce ani nie porwał do tańca żadnej Olgi, Rusłany czy Tatiany.

Wedle Arcikowskiego ostatnimi słowami, jakie wypowiedział Piotr Pawłowicz, były: „job waszu mać” (przetłumaczmy: jebana wasza mać). Pomyśleć, że gdyby nie poczuł głodu i nie kazał zawieźć się do Iławy, może tego wieczoru zasnąłby głodny, ale żywy. Śmierć na dworcu w Ostródzie ze słowami „jebana wasza mać” na ustach zapewne nie była tym, o czym marzyłby starszy lejtnant Sajenko, ale jak trafnie napisał Éric Vuillard, śmierć daje nam to, czym w danej chwili dysponuje. A dla Piotra Sajenki śmierć miała wtedy jedynie przemarznięte okolice dworca kolejowego położonego bardzo daleko od domu.

Kim był pierwszy zastrzelony?

Jego półnagie ciało znaleziono jeszcze tego samego wieczora w chlewie, dwieście pięćdziesiąt metrów od dworca. Jak zeznawał Jan Świderski: „w tym czasie grupa dzieci oznajmiła mi, że w szopie nad jeziorem znajduje się trup”.

Co robiła późnym wieczorem – i do tego po strzelaninie – na ulicy grupka dzieci, trudno zgadnąć. Nikt chyba nie kazał im iść do łóżka. Świderski wraz z Franciszkiem Sałkiem, restauratorem, udali się na wskazane przez dzieci miejsce – po pagonach na płaszczu ustalili, że jest to sowiecki lejtnant. Oficer śledczy Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego Bonifacy Kazimierski, dokonujący później oględzin miejsca zbrodni, znalazł trupa Sajenki „na wpół rozebranego”. Gdy sowiecki prokurator Makutijew wraz z kapitanem „Smiersz” (OKR) Bykowem oraz lekarzem Morozowem dokonywali analogicznych oględzin, stwierdzili, że trup starszego lejtnanta Sajenki był „w bieliźnie bez nakrycia głowy”, a na nogach miał „skarpety bez obuwia”.

Najwyraźniej płaszcz z pagonami oraz buty zostały w tym czasie skradzione. Niestety, na pytania typu: „czy wiecie, kto zabrał resztę garderoby?”, śledczy nigdy nie znaleźli odpowiedzi. Ale dlaczego ciało Sajenki leżało w szopie? „Należy wnioskować, że trup został przeniesiony w celu zatarcia śladów” – uznał śledczy Bonifacy Kazimierski po dokonaniu oględzin miejsca przestępstwa.

Pytań jest tak naprawdę więcej. Jak to możliwe, że według aktu oskarżenia – i zgodnie z zeznaniami części świadków – starszy lejtnant Sajenko był jednym z tych, których odprowadzono na posterunek SOK, ale potem sąd uznał, że on zginął wcześniej, w szamotaninie, gdy był jedynie prowadzony na posterunek? Skąd ta rozbieżność? I jeśli to nie Sajenko zginął jako pierwszy, to kim był pierwszy zastrzelony Sowiet? Akurat mundur Sajenki i pagony były łatwo rozpoznawalne – trudno go było pomylić z szeregowym żołnierzem. No i jeszcze te skarpetki.

Sajenko pełnił funkcję ordynansa, czy raczej adiutanta, komendanta obozu w Iławie, co wspólnego miał zatem z transportem cukru, który wieziono z Niemiec i którego sprzedaż miał rzekomo wcześniej opijać?

Czytaj więcej

„Ostatni dzień Hanaczowa”: Dobro jednak czasem zwycięża

Wśród znawców dziejów Ostródy usłyszeć można inną wersję: Sajenko był zaangażowany w rozgrabianie poniemieckiego mienia w okolicy i upłynnianie go między innymi wśród Polaków. Chodziło także o miejscową gorzelnię, gdzie pozostawiono sprzęt i składniki do produkcji alkoholu. Choć brzmi to absurdalnie, to być może rozkradano gorzelnię po to, by… potem kupić wódkę.

Można też spekulować, że choć Ostróda formalnie podlegała już Polakom, to komendant obozu w Iławie nadal był w okolicy ważną postacią, a w związku z tym i jego adiutant miał tu spore wpływy. Może o ustaleniach sądu decydowała obawa przed ujawnieniem faktu maltretowania ordynansa – jeśli już miał zginąć, to lepiej w szamotaninie, gdy próbował uciec. Tym bardziej że oskarżony o zabicie Sajenki też wkrótce potem zniknął…

Fragment książki Andrzeja Brzezieckiego „Ostróda ’46”. Jak Polacy Sowietów gromili”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Wydarzenia, które rozgrywały się na ulicach Dworcowej i Kilińskiego, obserwowali z okien liczni mieszkańcy miasta, często zresztą bliscy osób biorących bezpośredni udział w zajściach.

W mieszkaniu Radomanów, mieszczącym się, jak wiemy, w tym samym budynku, w którym znajdował się posterunek SOK, byli goście bracia Kosaczowie i porucznik Jan Kalinowski. Gdy rozpoczęła się strzelanina, Ryszard Kosacz, który później okazał się jednak Mikołajem, wybiegł, żeby zobaczyć, co się dzieje. Przy okazji wziął karabin „empi”, który leżał u Radomanów na szafie. Wrócił jednak po chwili i oświadczył, że „nie ma co się mieszać”. W mieszkaniu było ciemno, nikt nie zauważył niczego szczególnego w jego zachowaniu. Gdy Mikołaj Kosacz opuszczał już potem zupełnie mieszkanie Radomanów, poprosił tylko szesnastoletnią Janinę, by nie wspominała nikomu, że tego wieczoru był u niej w gościach.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi