Po dwóch stronach koronowane głowy, a pomiędzy nimi jedna ścięta, ułożona na misie. Oddzielona od reszty ciała na rozkaz króla, ale takiego, który nie potrafił panować – ani nad sobą, ani nad swoim królestwem. Rzut oka na kalendarz liturgiczny na przełomie sierpnia i września wystarczy za cały wykład na temat stosunku Kościoła do monarchii, a nawet szerzej – władzy jako takiej.
Czytaj więcej
Kundera bronił ich obydwu – prozy i Europy Środkowej – równolegle. Tego sposobu nie tylko pisania, ale życia, który realizuje się i rozgrywa na poziomie tego, co konkretne i dotykalne, a nie wielkie i niebotyczne.
Pośrodku wspomnienie ścięcia Jana Chrzciciela – intrygi, którą izraelska lady Makbet uknuła z lekkością i wystudiowaną precyzją tanecznych kroków Salome, pierwszej godnej tego miana Lolity, młodocianej femme fatale. A po dwóch stronach, dokładnie w tej samej odległości, po trzy dni „z lewej” i trzy „z prawej”, wspomnienia świętych: Ludwika, króla Francji, i Stefana, króla Węgier. W dziele tak złożonym, jak kalendarz liturgiczny, rosnącym powoli i cierpliwie na przestrzeni wieków i tysiącleci – jak łodyga, liście i owoce jednego i tego samego drzewa – nie może być mowy o zbiegach okoliczności. Te dwie świętości, królów Ludwika i Stefana, płoną tu jak ustawione z dwóch stron reflektory, by wyraźniej było widać każdy szczegół, mięsień i rysę twarzy, skłębione włosy na odciętej głowie tego, który postawił się swemu władcy. A zadanie to, jak każde prawdziwe przeznaczenie, było mu wiadome, jeszcze zanim się urodził. Kiedy poruszył się w łonie swej matki (prawdopodobnie próbując stanąć na baczność), a jego Ciotka wyśpiewała pieśń – proroctwo, o Tym, który „władców strącił z tronów, a wywyższył pokornych”.
Pośrodku wspomnienie ścięcia Jana Chrzciciela – intrygi, którą izraelska lady Makbet uknuła z lekkością i wystudiowaną precyzją tanecznych kroków Salome, pierwszej godnej tego miana Lolity, młodocianej femme fatale.
A święci królowie, co z nimi – czy Ludwika, Stefana i tych kilku innych „Magnificat” się nie ima? Przeciwnie, oni byli tymi, którzy zawczasu sami strącili się z własnych tronów. Zrozumieli charakter i właściwe przeznaczenie mebla, na którym siadali. Że w zasadzie jest on tylko podnóżkiem, a oni sami mogą być królami na tyle tylko, na ile będą potrafili się tego wyrzec. Zakładać na siebie purpurę i płaszcze z gronostajów jak włosienice. Wkładać na głowę koronę ze złota, jak gdyby była nabita cierniami. To wszystko – tytuły, zamki i insygnia, było ich uchem igielnym. Patrzyli na rozwijane przed nimi czerwone dywany ze świadomością, że wyznaczają one ścieżkę węższą i bardziej stromą niż ta, jaką podążać mogą ich poddani. Na setki koronowanych, chrześcijańskich głów wiadomo nam na pewno tylko o kilku, które dostały się do prawdziwego królestwa. A wszystkie one wykupiły bilet wstępu za tę samą cenę – zrozumienie względności ziemskiej władzy. Jej wtórności i ograniczenia. Ponieważ przyjście na świat Króla Królów nie zlikwidowało tutejszych struktur i hierarchii, ale je zrelatywizowało. „Strącił władców z tronu” to nie to samo co „zniszczył trony jako takie”. Od teraz, od wyśpiewania Magnificatu, najwyższym stopniem sakralizacji ziemskiej władzy było jej przyrównanie do godności kapłana czy biskupa. Co najwyżej pośrednika i zastępcy, ani kroku dalej. Królowie już nigdy nie mieli o sobie pomyśleć, że są bogami. Ostrze pieśni wyśpiewanej przez Maryję w obecności nienarodzonego Jana Chrzciciela było dla wszystkich królów i hierarchii najbardziej bezwzględną z gilotyn. Nie pozbawiało ich głów, ale czegoś dużo im droższego – aury nieograniczoności.