Irena Lasota: „Ryży” Tusk i „kurdupel” Kaczyński przypomniały mi język Gomułki

Amerykanie pękają ze śmiechu lub wybałuszają oczy, gdy mówię im, że w Polsce czołowi politycy wyzywają się od „ryżych” czy „kurdupli”.

Publikacja: 04.08.2023 17:00

Irena Lasota: „Ryży” Tusk i „kurdupel” Kaczyński przypomniały mi język Gomułki

Foto: Adobe Stock

Uprzedzam czytelnika, że wbrew pozorom ten felieton nie jest częścią kampanii wyborczej. Jest najwyżej komentarzem o kulturze (przez małe k) wzajemnego obrzucania się inwektywami, ale w gruncie rzeczy jest chwaleniem się znajomościami i wylewaniem żalów za krzywdę, która spotkała mnie 55 lat temu. Nie jestem obywatelką polską (to długa opowieść na inny raz), więc w wyborach nie uczestniczę i nawet niespecjalnie obserwuję, co się dzieje w przed-przedwyborczej kampanii, ale czy człowiek chce, czy nie chce, to jakieś rzeczy i słowa trafiają w jego (czy też – jak ktoś chce – jej) galaretkę wspomnień.

Czytaj więcej

Irena Lasota. 4 lipca – amerykańskie święto

Od zawsze zwracałam uwagę na to, że w polskiej kulturze czy też tradycji, bardziej niż w innych znanych mi krajach, wyzwiska odnoszące się do zewnętrznych cech człowieka są bardzo często używane przede wszystkim do deprecjonowania osoby, o której mówimy. Jednym określeniem możemy więc załatwić kogoś, kogo nie lubimy. W USA to nawet nie sprawa poprawności politycznej, lecz po prostu kwestia ogólnej tolerancji, pluralizmu i założenia, że każdy człowiek może być inny. Amerykanie pękają ze śmiechu lub wybałuszają oczy, gdy mówię im, że w Polsce czołowi politycy wyzywają się od „ryżych” czy „kurdupli”, że wyzwiskiem jest „słoik” czy „wsiok”, że powiedzenie, iż ktoś jest łysy czy gruby, nie jest wskazówką, jak kogoś rozpoznać w tłumie, lecz wyraża naszą do niego niechęć.

Od zawsze zwracałam uwagę na to, że w polskiej kulturze czy też tradycji, bardziej niż w innych znanych mi krajach, wyzwiska odnoszące się do zewnętrznych cech człowieka są bardzo często używane przede wszystkim do deprecjonowania osoby, o której mówimy. 

Za takimi ocenami kryją się kompleksy zarazem wyższości i niższości. Pamiętam bardzo miłych panów z Polski, w czasach PRL-u, którzy wróciwszy w Paryżu z rewii w Moulin Rouge, na pytanie, jak im się podobało, odpowiedzieli – widocznie zachwyceni – „jedna miała krzywe nogi”. W tych samych czasach PRL-u w Paryżu miałam wielką przyjemność poznać Sławomira Mrożka. Usłyszawszy, że właśnie wróciłam z kilkudniowej, prawie konspiracyjnej podróży do Polski, nie spytał mnie, jak wszyscy inni emigranci, a co tam w KOR-ze, co z PZPR-em albo też czy Łazienki wciąż są takie piękne. Spytał bardzo poważnie: „I czy tam ciągle nie lubią rudych?”. Nie wiedząc, czy to jest dowcip, czy poważne pytanie, wybąkałam tylko „Proszę?”. „No przecież musiała Pani tego doświadczać z tym swoim (graserującym) »r«”.

Rzeczywiście tak było, ale nie aż tak bardzo, jak z rudymi. Moje „r” uchodziło za francuskie i tylko niektórzy nauczyciele znęcali się nade mną. I asystent na filozofii – Bogusław Wolniewicz, wówczas energiczny partyjny, choć później było na odwrót – na egzaminie powiedział z pogardą: „Pani na pewno nie lubi Wittgensteina, pani wzoruje się na Sartrze, bo Pani ma takie »r«”. A Mrożek właśnie podobno uchodził w Polsce za rudego.

Wiemy, że w 1968 roku PZPR rozpętał dziką, obrzydliwą kampanię przede wszystkim przeciwko Żydom, zwanym wówczas syjonistami, ale również przeciwko inteligencji, studentom i innym, którzy nie pasowali do epoki późnego Gomułki. Media – wówczas tylko gazety, radio i telewizja, wszystkie całkowicie kontrolowane przez partię – prowadziły tę kampanię, która trwała tylko kilka miesięcy, ale była za to bardzo gęsta. Niektóre wyzwiska pod adresem moim i moich kolegów były raczej przyjemne dla ucha, zwłaszcza po latach: „wrogowie socjalizmu” czy „rozrabiacze”; inne były nieprzyjemne, jak „bananowe dzieci”, a jeszcze inne – te najpoważniejsze – doprowadziły do emigracji tysięcy Polaków żydowskiego pochodzenia. Byliśmy bowiem – ta liczba mnoga była bardzo szeroka – „syjonistami” i „agentami Dajana” (Mosze Dajan był izraelskim ministrem obrony w 1967 roku, gdy armia Izraela wygrała wojnę sześciodniową z armiami kilku państw arabskich popieranymi przez ZSRS), czyli Żydami lub ich sługusami.

Czytaj więcej

Irena Lasota: Patriarcha Cyryl i wrogie siły

Gomułka niedwuznacznie wymienił mnie w swoim przemówieniu jako „nie-Polkę”, ale zrobił to w tak zabawny (na swój) sposób, że to akurat mnie nie zabolało. Ale ciągle, po ponad pół wieku, pamiętam przeszywający ból, gdy przeczytałam w gadzinówce (prawników) „Prawo i Życie” swoją charakterystykę jako „korpulentnej” (czy coś w tym rodzaju; pamiętam uczucie upokorzenia, a nie dokładne słowo). Ta pamięć była głęboko ukryta i wyskoczyła na powierzchnię dopiero, gdy wypchnął ją tam „ryży Niemiec”. Który skądinąd odbił równie elegancko piłeczkę, mówiąc o „pełnych gaciach”. Wesołych wyborów, panowie!

Uprzedzam czytelnika, że wbrew pozorom ten felieton nie jest częścią kampanii wyborczej. Jest najwyżej komentarzem o kulturze (przez małe k) wzajemnego obrzucania się inwektywami, ale w gruncie rzeczy jest chwaleniem się znajomościami i wylewaniem żalów za krzywdę, która spotkała mnie 55 lat temu. Nie jestem obywatelką polską (to długa opowieść na inny raz), więc w wyborach nie uczestniczę i nawet niespecjalnie obserwuję, co się dzieje w przed-przedwyborczej kampanii, ale czy człowiek chce, czy nie chce, to jakieś rzeczy i słowa trafiają w jego (czy też – jak ktoś chce – jej) galaretkę wspomnień.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi