Ojkofobia, czyli nić łącząca Andrzeja Dudę, Szymona Marciniaka i „New York Timesa”

Co łączy sędziego piłkarskiego, małżeństwo liberalnych inteligentów i konserwatywnego prezydenta? Postkolonialna mentalność, charakterystyczna dla Polaków od XVIII wieku.

Publikacja: 21.07.2023 10:00

29 maja prezydent Andrzej Duda podpisał tzw. ustawę lex Tusk, kierując ją jednocześnie do Trybunału

29 maja prezydent Andrzej Duda podpisał tzw. ustawę lex Tusk, kierując ją jednocześnie do Trybunału Konstytucyjnego. Jeszcze tego samego dnia swój sceptycyzm wobec dokumentu wyraził ambasador USA w Polsce, Mark Brzezinski. Cztery dni później Andrzej Duda zmienił zdanie, składając do Sejmu propozycję nowelizacji tej samej ustawy

Foto: Jacek Szydłowski/Forum

Był 1784 r. Francuski hrabia i dyplomata, Louis Philippe de Ségur, w drodze do Petersburga przejeżdżał przez Polskę. W swoim dzienniku zapisał takie słowa: „[…] Kiedy przybywamy do Polski, mamy poczucie, że całkowicie opuściliśmy Europę i naszym oczom ukazuje się nowy spektakl: bezkresny kraj niemal całkowicie porośnięty wiecznie zielonymi jodłami, ale zawsze smutny […] uboga, zniewolona ludność; brudne wioski; chatynki niewiele się różniące od szałasów dzikich ludów; wszystko to składa się na poczucie, że cofnęliśmy się o dziesięć wieków, że znajdujemy się pośród Hunów, Scytów, Wenedów, Słowian i Sarmatów”.

Kilka lat wcześniej Polskę odwiedzał Anglik, William Coxe, pochodzący z gminu guwernant i pastor. Na drodze z Krakowa do Warszawy zapisał: „Tubylcy byli biedniejsi, pokorniejsi i bardziej wynędzniali od wszystkich ludzi, których dotychczas napotkaliśmy podczas naszych podróży: gdziekolwiek się zatrzymaliśmy […] wykonywali skrajnie upadlające gesty”. W innym miejscu stwierdzał natomiast, że „z rysów twarzy, wyglądu, obyczajów, ubioru i ogólnej aparycji Polacy bardziej przypominają Azjatów niż Europejczyków; niepodważalnie pochodzą od tatarskich przodków”.

Pełni uprzedzeń Ségur i Coxe korzystali przynajmniej z osobistego doświadczenia. Bo nawet jeśli wyolbrzymiali polskie zacofanie i traktowali wszystko, co obce ich zachodnim głowom, z nieukrywanym obrzydzeniem, to jednak tutaj byli. Co innego Wolter, który nigdy nie dotarł dalej na Wschód niż do Berlina, lub Jean-Jacques Rousseau, który swoje wojaże zatrzymał na Szwajcarii. To podglebie kulturowe ułatwiło zabory – Fryderyk Wielki z irytującą wyższością mógł nazywać Polaków „Irokezami Europy” i mówić o Polsce z sarkazmem, że to „wolny kraj, ze zniewolonym narodem, republika z królem, ogromny kraj prawie bez ludności”.

Czytaj więcej

Stanisław Konarski dla znudzonych podziałami

Orient na wschód od Odry

Larry Wolff, amerykański historyk, w książce „Wynalezienie Europy Wschodniej” przekonująco pokazał, że pojęcie Europa Wschodnia jest ideologicznym wynalazkiem. Powstała w XVIII w., w którym oświeceniowi podróżnicy, filozofowie i władcy zredefiniowali rozumienie starego kontynentu z tradycyjnej osi Północ–Południe na oś Wschód–Zachód. Pojęcie Europy Wschodniej powstało więc po to, aby elity europejskie z Paryża, Londynu czy Berlina lepiej pojęły, czym same są. Nadały sobie miano cywilizacji wartej naśladowania przez resztę świata, rozpoczynając od XVIII stulecia intensywny pęd ku nowoczesności. Potrzebowały do tego przestrzeni, której można było nieść kaganek oświaty. Właśnie w takim sensie Zachód nie istnieje bez Wschodu. Centrum nie istnieje bez jasno nazwanych peryferii, wobec których można się wywyższać i którymi można pogardzać.

Zdaniem autora „Wynalezienia Europy Wschodniej” elementem nowoczesności wykoncypowanej piórami Woltera i Diderota był szowinistyczny i rasistowski dyskurs, który orientalizował nie tylko kraje Dalekiego Wschodu, ale także wszystkie tereny położone na wschód od Odry. Sposób mówienia o Polakach, Wołochach czy Węgrach był wyrazem intelektualnego panowania, zachodnim sposobem na dominację i sprawowanie władzy. Oświecenie zakorzeniło na stałe w umysłach Europejczyków kategorie postępu i zacofania, dzieląc narody na oświecone i barbarzyńskie.

Idee mają swoje konsekwencje, czasem fatalne i długotrwałe. Nie przez przypadek w 1946 r. Winston Churchill w sławnym przemówieniu w Fulton w stanie Missouri oznajmił światu, że „od Szczecina nad Bałtykiem do Triestu nad Adriatykiem zapadła w poprzek kontynentu żelazna kurtyna”. Zdanie to okazało się samospełniającą przepowiednią, skazującą połowę kontynentu na łaskę i niełaskę Sowietów.

Wolff wspomina również znamienną konferencję naukową zorganizowaną w 1985 r. w Bellagio pod auspicjami Fundacji Rockefellera poświęconą „Korzeniom zacofania Europy Wschodniej”. Zwraca uwagę na wyższościowy język tego wydarzenia, który do złudzenia przypominał autorowi agresywną retorykę oświeceniowych filozofów.

Powstaje pytanie, czy coś się od tamtego czasu w mentalności zachodniej zmieniło? Myślę, że specyficzny język, w którym mówi się o krajach niegdysiejszej Europy Wschodniej nadal jest obecny. Choć jego oddziaływanie nie jest tak powszechne. Żelaznej kurtyny już nie ma, za to jest niepodległa Polska i inne narody, pełnoprawni członkowie zachodnich struktur politycznych. Nie znaczy to jednak, że dyskurs postkolonialny przestał istnieć. Funkcjonuje nadal. I choć na politycznej mapie Europy jesteśmy Zachodem, to na mapie kulturowej wciąż pozostajemy nieokreśleni.

Między ojkofobią a swojszczyzną

Polska kultura reaguje i reagowała na narzucony nam dyskurs nowoczesności. Z nutą przesady można opowiedzieć jej dzieje od XVIII wieku jako nieustanne zmaganie się ze stygmatem prowincjonalności. Konflikt między swojszczyzną a cudzoziemszczyzną, między kosmopolitycznymi elitami a barbaryzowanym ludem, budował i nadal buduje podstawowe napięcie naszej kultury, które stanowi niewyczerpaną pożywkę dla politycznych podziałów i sporów.

Już Stanisław Konarski w 1757 r. zauważył mentalne poddaństwo swoich współobywateli i nawoływał do odwagi oraz intelektualnej suwerenności – „Czyliż w Paryżu, w Wiedniu, w Petersburgu, w Berlinie, w Konstantynopolu lepiej i szczerzej o nas radzić mają niźli my o sobie w Warszawie?”.

Stanisław Staszic trzy dekady później w „Przestrogach dla Polski” krytykował elitę szlachecką i magnaterię za „zatracenie narodowego charakteru”, piętnował brak politycznej wyobraźni. Szlachcic krótko przed drugim rozbiorem, zdaniem Staszica, jest znieczulony na sprawy ojczyzny na tyle, że „żadna nieprawość w nim krwi nie burzy”.

Łatwo sobie wyobrazić powody owego wykorzenienia. Każdy, kto chce pukać do wielkiego świata, do intelektualnych salonów Paryża, Waszyngtonu czy Brukseli, czuje presję przystosowania się do panujących tam reguł. Musi wstydzić się swojego barbarzyństwa, chcieć je przekroczyć. Takie są źródła ojkofobii Polaków, niechęci do wszystkiego co swojskie i lokalne.

Czytaj więcej

Cena polityki ekologicznej. Zanim wybuchnie bunt

Broń obosieczna

Ojkofobię jako termin wprowadził do filozofii polityki Roger Scruton. Oznacza ona w sposób dosłowny strach przed tym, co domowe i rodzinne. Zdaniem brytyjskiego filozofa postawa ta jest charakterystyczna dla współczesnych Europejczyków reprezentujących liberalny i lewicowy światopogląd. Tych, którzy usunęli ze słownika politycznego pojęcie wspólnoty narodowej, wstawiając w to miejsce takie konstrukty ideologiczne, jak np. wspólnota europejska.

Ojkofobia więc, zdaniem Brytyjczyka, to postawa charakterystyczna dla zwolenników globalizacji, którzy wyrażają entuzjazm względem wszystkiego, co wielokulturowe i różnorodne, a jednocześnie nie znoszą wszystkiego, co odmienne i swoiste dla kultury regionu czy narodu, do którego należą.

Pojęcie to bardzo szybko znalazło swoich entuzjastów nad Wisłą. Oczywiście, najchętniej używają go w Polsce konserwatyści, określający w ten sposób cały mainstreamowy dyskurs tworzony przez „Gazetę Wyborczą” czy TVN. Słowo to bywa nadużywane. Niemal każda krytyczna reakcja na politykę rządu ze strony opozycji może być dziś nazwana w głównym wydaniu „Wiadomości” ojkofobią. Ramówka TVP Info byłaby uboższa co najmniej o połowę, gdyby usunąć z niej wszystkie zarzuty kierowane w czasie kampanii wyborczej w stronę Donalda Tuska – w jego proniemieckość, prounijność, a więc i antypolskość.

Piętnowanie braku mentalnej suwerenności jest jednak bronią obosieczną i posługiwanie się takim językiem czasem na intelektualnej prawicy trąci fatalizmem. Wawrzyniec Rymkiewicz w „Posłowiu” do albumu poświęconego Stanisławowi Szukalskiemu stwierdził, że „Polacy nie zdobyli się nigdy na duchową niepodległość: wzory zachowań, sposoby myślenia, style na koniec i gusta estetyczne czerpią z zewnątrz, zamiast tworzyć je na własną rękę. To jest właśnie źródło towarzyszącego nam od wieków poczucia gorszości i drugorzędności wobec Zachodu”.

Pojawia się zatem pytanie o alternatywę. Skoro Polacy bez względu na reprezentowany światopogląd – a to zdaje się sugerować Wawrzyniec Rymkiewicz – mają z intelektualną suwerennością problem, to co pozostaje tym, którzy nie są ojkofobami?

Wydaje się, że alternatywą jest nierzadko pretensjonalna swojszczyzna. Niechęć i strach przed wszystkim, co zachodnie i obce. Retoryczne chochoły na czele z „pożerającym” wszystko neomarksizmem są trwale zakorzenione w prawicowym słowniku politycznym i żywo przypominają język sarmackich tradycjonalistów pochodzących ze schyłku Rzeczypospolitej szlacheckiej.

Jest to polskość osaczona, zamknięta, marząca o autarkii, jak w Mickiewiczowskich „Księgach narodu i pielgrzymstwa polskiego”: „Pamiętajcie, że jesteście wpośród cudzoziemców, jako trzoda wśród wilków i jako obóz w kraju nieprzyjacielskim”.

Miesiąc uległości

Choć z fatalizmem Rymkiewicza można, a nawet trzeba polemizować, to jednocześnie trudno udawać, że Polacy wyzbyli się uległości wobec centrów cywilizacyjnych i jako zbiorowość polityczna potrafią myśleć niezależnie. Wciąż się tego dopiero uczymy. Czerwiec 2023 roku dostarczył nam kilku znamiennych w tym kontekście przykładów.

Na początku zeszłego miesiąca musieliśmy oglądać żenujący spektakl w wykonaniu Stowarzyszenia „Nigdy Więcej”, federacji UEFA, sędziego piłkarskiego Szymona Marciniaka, polskiego PZPN-u i… premiera Mateusza Morawieckiego.

Na wypadek, gdyby kogoś szczęśliwie cała ta sytuacja ominęła, przypominam chronologię zdarzeń tego fundamentalnego dla losów Polski i świata wydarzenia. UEFA dzięki nagłośnieniu sprawy przez przedstawicieli Nigdy Więcej dowiedziała się, że sędzia wystąpił na konferencji biznesowej „Everest” współorganizowanej przez Sławomira Mentzena z Konfederacji, a dokładniej prezesa partii Nowa Nadzieja. UEFA wydała komunikat, w którym nazwała wartości reprezentowane przez ugrupowanie polityczne Mentzena „obrzydliwymi dla całej społeczności piłkarskiej”. Działo się to przed finałem Ligi Mistrzów, który miał być sędziowany właśnie przez polskiego arbitra.

Nagle więc pojawiło się zagrożenie, że Polak za „niezachodnie” poglądy zostanie odsunięty od prowadzenia prestiżowego meczu. Zanim Marciniak zdążył jakkolwiek zareagować, PZPN i polski premier wzięli „najlepszego polskiego sędziego” w obronę. Po krótkim czasie doczekaliśmy się również oświadczenia głównego zainteresowanego, który w obawie o swój los postanowił złożyć samokrytykę. Zapewniał, że nie jest rasistą, a w ogóle najważniejsze „to być dobrym człowiekiem”.

Cała ta sytuacja stanowiła jaskrawy przykład relacji podległości, w której zachodnia, ponadnarodowa struktura z wątpliwych pobudek dyscyplinuje polskiego pracownika, wymuszając jego ojkofobiczną reakcję. A przy okazji stawia w stan najwyższej gotowości premiera prawie 40-milionowego kraju. Kuriozum.

W tym samym czasie opinia publiczna w Polsce emocjonowała się ustawą powołującą komisję ds. rosyjskich wpływów, zwaną lex Tusk, bo jakoby wymierzoną w lidera Platformy Obywatelskiej. W poniedziałek, 29 maja, prezydent Andrzej Duda podpisał tę ustawę, kierując ją jednocześnie do Trybunału Konstytucyjnego. Jeszcze tego samego dnia swój sceptycyzm wobec rzeczonego dokumentu wyraził ambasador USA w Polsce, Mark Brzezinski. W rozmowie z TVN 24 stwierdził: „Rząd Stanów Zjednoczonych podziela obawy związane z ustawami, które w oczywisty sposób mogą pozwalać na zmniejszenie możliwości wyborców do głosowania na tych kandydatów, na których chcą głosować, ustawami omijającymi jasno określony proces przed niezawisłymi sądami”.

Dziwnym trafem już cztery dni później, w piątek, 2 czerwca, po krytyce m.in. ambasadora Brzezinskiego Andrzej Duda zmienił zdanie, składając do Sejmu propozycję nowelizacji tej samej ustawy, którą przecież wcześniej podpisał.

Z bardzo podobnym mechanizmem mieliśmy do czynienia kilkanaście miesięcy wcześniej. Prawo i Sprawiedliwość po raz kolejny wzięło się do repolonizacji mediów, przegłosowując w Sejmie nowelizację ustawy o radiofonii i telewizji, tzw. lex TVN. Po krytyce, jaka spadła na ten projekt, wystosowanej przez amerykańskiego rzecznika Departamentu Stanu, doczekaliśmy się prezydenckiego weta. Czy była to rzeczywista troska Andrzeja Dudy o pluralizm mediów w Polsce, czy może wynik nacisku USA?

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Selfie z Kazikiem

Pojawia się wrażenie schizofrenii PiS – suwerennościowej retoryki i politycznej uległości. Co ciekawe, taka diagnoza działań Prawa i Sprawiedliwości jest dziś słyszana nie tylko, co oczywiste, ze strony opozycji. W kontekście polityki europejskiej PiS-u można ją usłyszeć z ust byłych ministrów spraw zagranicznych z tego ugrupowania – Witolda Waszczykowskiego i Jacka Czaputowicza.

Ale to jeszcze nie koniec, po kilku dniach, bo już 6 czerwca, ponownie otrzymaliśmy dobitny przykład postkolonialnego myślenia. Małżeństwo liberalnych inteligentów, Karolina Wigura i Jarosław Kuisz [wywiad z Jarosławem Kuiszem na kolejnych stronach „Plusa Minusa” – red.], opublikowało w „New York Timesie” tekst, w którym sugerowali amerykańskiemu prezydentowi Joe Bidenowi, aby ten zastanowił się, czy nie warto wprowadzić mechanizmu warunkowości – pomoc czy współpraca militarna z Polską w obliczu wydarzeń na Ukrainie tylko wtedy, gdy nad Wisłą będą przestrzegane „standardy demokratyczne i rządy prawa”. Dodajmy, że to wszystko działo się na kilkanaście dni po tym, kiedy polska opinia publiczna dowiedziała się o rosyjskiej rakiecie znalezionej pod Bydgoszczą. Chyba trudno o bardziej wyrazisty dowód na to, że ojkofobia nie jest wyłącznie wymysłem prawicowego komentariatu.

W Polsce, czyli nigdzie

Skandaliki polityczne, którymi emocjonujemy się dzień lub dwa, czasem zyskują większe znaczenie, gdy przeczyta się je w szerszym kontekście. Czerwiec 2023 r. obfitował w Polsce w wydarzenia, które obnażyły długie trwanie polskiej, postkolonialnej mentalności.

Teza ta nie jest oczywiście ani moja, ani specjalnie odkrywcza. Chociażby kulturoznawca i krytyk literacki prof. Przemysław Czapliński pokazał już kilka dobrych lat temu w „Poruszonej mapie”, że po wejściu do zachodnich struktur politycznych Polska nie potrafi do końca określić swojej kulturowej tożsamości.

Analiza współczesnej rodzimej literatury przyniosła badaczowi jeden podstawowy wniosek – bez wątpienia nie jesteśmy już Wschodem, nie jesteśmy też Zachodem, a jednocześnie nie za bardzo wiadomo, czy chcemy nim być. Spoglądamy czasem ku Południu lub Północy, szukając nowej opowieści na nowe czasy.

Długie trwanie postkolonialnej mentalności jest w pewnej mierze naturalną konsekwencją ostatnich 300 lat historii Polski. Żywotność analogii do polskich sporów politycznych XVIII, XIX czy XX wieku jest najlepszym dowodem na to, że mentalność skolonizowanych replikuje się w procesie historycznym.

W tym sensie z samej postkolonialności Polaków nie można czynić łatwego zarzutu. Wszyscy w mniejszej lub większej mierze tkwimy w tych koleinach, i to w gruncie rzeczy bez względu na reprezentowany światopogląd polityczny.

Konstanty Pilawa jest redaktorem naczelnym czasopisma idei „Pressje”, współautorem podcastu „Kultura poświęcona” oraz członkiem zarządu Klubu Jagiellońskiego. Pracuje nad doktoratem z polskiej filozofii polityki XVIII wieku.

Był 1784 r. Francuski hrabia i dyplomata, Louis Philippe de Ségur, w drodze do Petersburga przejeżdżał przez Polskę. W swoim dzienniku zapisał takie słowa: „[…] Kiedy przybywamy do Polski, mamy poczucie, że całkowicie opuściliśmy Europę i naszym oczom ukazuje się nowy spektakl: bezkresny kraj niemal całkowicie porośnięty wiecznie zielonymi jodłami, ale zawsze smutny […] uboga, zniewolona ludność; brudne wioski; chatynki niewiele się różniące od szałasów dzikich ludów; wszystko to składa się na poczucie, że cofnęliśmy się o dziesięć wieków, że znajdujemy się pośród Hunów, Scytów, Wenedów, Słowian i Sarmatów”.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi