Cena polityki ekologicznej. Zanim wybuchnie bunt

Forsowany przez Brukselę program zmniejszenia emisji zanieczyszczeń wywoła znaczną podwyżkę cen: od paliwa i ogrzewania po produkty spożywcze. Czy dla obrony przed ekologiczną katastrofą Polacy będą w stanie poświęcić swój dobrobyt?

Aktualizacja: 04.09.2021 11:34 Publikacja: 03.09.2021 10:00

Cena polityki ekologicznej. Zanim wybuchnie bunt

Foto: Mirosław Owczarek

Jedno o Fransie Timmermansie można powiedzieć na pewno. To polityk, który przynajmniej bywa rozbrajająco szczery. W wywiadzie dla włoskiej gazety „La Repubblica" nie owijał w bawełnę, mówiąc, jakie konsekwencje dla Europejczyków będzie miał „Fit for 55" – pakiet reform zakładających redukcję emisji dwutlenku węgla w całej Unii Europejskiej o 55 proc. do 2030 r. Stwierdził mianowicie: „Chcesz emitować CO2, to płać: za podróżowanie samochodem, za latanie, za żeglowanie, za ogrzewanie domu, za prąd. Cena prądu będzie rosła, ale nie szybko, krok po kroku. Stopniowo, aby każdy miał szansę się dostosować". Unia Europejska doszła więc do wniosku, że jeśli ludzie chcą ziszczenia ekologicznego snu, to sami za to marzenie muszą zapłacić. I to sporo.

Polskie kamizelki?

Eksperci z Polskiego Instytutu Ekonomicznego w niedawnym raporcie stwierdzili, że zapowiadane reformy oznaczają średni wzrost wydatków na energię w całej Unii Europejskiej dla 20 proc. najuboższych gospodarstw domowych aż o 50 proc. (w Polsce nawet o 108 proc.!), wydatki na transport zaś zwiększą się średnio o 44 proc. Autorzy podkreślają, że dodatkowe koszty z tego tytułu dla gospodarstw domowych wyniosą 1,11 bln euro w latach 2025–2040. Do 2035 r. zaś wszystkie samochody sprzedawane w Unii Europejskiej mają być całkowicie bezemisyjne, co oznacza, że 15 lat później na ulicach będą jeździć już tylko elektryki.

108 proc.

O tyle mogą wzrosnąć wydatki na energię najuboższych gospodarstw domowych w Polsce

Polska musi więc w stosunkowo krótkim czasie stworzyć infrastrukturę, która będzie zasilała samochody elektryczne, modernizować cały sektor energetyczny, a po drodze płacić olbrzymie kwoty za emitowanie równie olbrzymich ilości CO2 do atmosfery. Taka skala wysiłku modernizacyjnego spowoduje, że niemal wszystko będzie droższe, łącznie z sektorem lotnictwa, który został włączony do europejskiego systemu handlu uprawnieniami do emisji CO2 (ETS). Zwiększone ceny za ogrzewanie i energię, które już teraz rosną dynamicznie, oznaczają większe obciążenia również dla producentów chociażby artykułów spożywczych. To zaś sumarycznie odbije się oczywiście na ostatnim ogniwie w kapitalistycznym łańcuchu wartości, a więc konsumentach. I choć Komisja Europejska podkreśla, że zostaną uruchomione instrumenty pomocowe, a Polska najpewniej będzie ich największym beneficjentem, to skala wyzwań napawa wielu ekspertów trwogą, a powszechna drożyzna zdaje się nie do uniknięcia (oczywiście przy zastrzeżeniu, że przyjęta przez Komisję Europejską i poparta przez europarlament reforma ostatecznie wejdzie w życie w niezmiennym kształcie).

Lęk ten widoczny był jak na dłoni podczas debaty zorganizowanej w Pałacu Prezydenckim 25 sierpnia. W założeniu miała być to dyskusja zarówno o szansach, jak i zagrożeniach, jakie przynosi „Fit for 55". W rzeczywistości byliśmy świadkami seansu czarnowidztwa. Jacek Ozdoba, sekretarz stanu w Ministerstwie Klimatu i Środowiska, wskazywał na trzy główne zagrożenia: zwiększenie skali ubóstwa energetycznego (jak informuje Polski Instytut Ekonomiczny, z powodu Covid-19 nawet 21,4 proc. gospodarstw domowych w Polsce nie stać na pokrycie wydatków na energię), zwiększenie skali wykluczenia transportowego (w 2018 r. Klub Jagielloński oszacował, że problem ten dotyka 13,8 mln osób) oraz wzrost dysproporcji rozwojowej między Zachodem a Wschodem Europy (dziś dla przykładu trzy czwarte ładowarek do samochodów elektrycznych znajduje się w trzech krajach UE: Niemczech, Holandii i Francji).

Czy Polacy, coraz powszechniej wierzący w widmo ekologicznej katastrofy, zdzierżą wszelkie obciążenia i radykalnie ograniczą konsumpcję w pogoni za marzeniem o mniej zanieczyszczonej planecie i zdrowszym powietrzu? Czy może ziści się raczej wariant, który przerabialiśmy we Francji, kiedy prezydent Emmanuel Macron chciał nałożyć na paliwo tzw. opłatę ekologiczną i skończyło się to olbrzymimi protestami „żółtych kamizelek"?

Skłaniam się ku drugiej opcji, ale zanim będziemy świadkami buntów, najpierw czeka nas zapewne długi okres spotęgowania społecznego odrętwienia i apatii, co trwająca debata nad ostatecznym kształtem proponowanych zmian tylko będzie przedłużać. Społeczeństwo żyjące w dominującej dziś świadomości schyłku i ekologicznej katastrofy, przeorane powszechnym lękiem spowodowanym wykańczającą pandemią, a do tego zobojętniałe na sprawy publiczne, po prostu niezdolne jest do buntu. Ale do czasu.

Właśnie dlatego Timmermans wie, co robi – to najlepszy możliwy moment na wprowadzanie radykalnej polityki ekologicznej. Jest więc nie tylko szczerym, ale i bystrym politykiem. Inną sprawą jest, że na jego polityce ucierpimy wszyscy i to niezależnie od tego, jak bardzo eko dziś jesteśmy. By jednak dać wiarę w tę pesymistyczną diagnozę dotyczącą stanu polskiego społeczeństwa, trzeba przyjrzeć się badaniom społecznym.

Czytaj więcej

Bruksela przedstawiła Europejski Zielony Ład

Niezdolni do buntu

Jak podaje CBOS, podsumowując nastroje Polaków w 2020 r., „prawie połowa badanych (46 proc.) miała często lub bardzo często poczucie bycia lekceważonym przez władzę. Niemal co drugi Polak (44 proc.) doświadczał też regularnie rozdrażnienia, a co trzeci (36 proc.) – zniechęcenia i znużenia. Prawie jedna trzecia badanych (31 proc.) wielokrotnie czuła się w ciągu mijającego roku bezradna, jedna piąta odczuwała przygnębienie i depresję (21 proc.)".

Czytamy w tym samym badaniu, że ogólne samopoczucie Polaków ostatni raz było tak niskie niemal 40 lat temu: „Szczególnie wyraźna jest zmiana w poczuciu pewności, że wszystko układa się dobrze – często lub bardzo często doświadczało go aż o 16 punktów procentowych mniej Polaków niż w roku poprzednim. Z kolei odsetek osób czujących się lekceważonymi przez władzę wzrósł o 15 punktów, osiągając tym samym rekordowy poziom 46 proc. – najwyższy z odnotowywanych przez nas od końca lat 80., kiedy zaczęliśmy badać samopoczucie Polaków".

Jednocześnie spada poczucie obywatelskiej podmiotowości. W 2021 r. wśród najmłodszych respondentów spadło o 11 pkt proc., przybliżając się tym samym do nastrojów z kryzysu ekonomicznego w 2008 r. Po chwilowym społecznym entuzjazmie wywołanym październikowymi i listopadowymi protestami nie więc ma już śladu. Co więcej, brak realnych konsekwencji tego buntu przyczynił się do zwielokrotnienia poczucia bezradności. O gęsią skórkę przyprawiają również badania dotyczące fali depresji jako poważnego skutku pandemii. Według informacji podawanych przez Ministerstwo Zdrowia podczas Covid-19 podwoiła się liczba osób cierpiących na depresję. Choroba ta dotykać ma już 3 mln Polaków. Realne liczby są zapewne większe, bo respondenci nadal niechętnie przyznają się do takich schorzeń.

Z sondażu Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego, przeprowadzonego na reprezentatywnej grupie ponad 1 tys. osób w maju 2020 r., dowiadujemy się, że izolacja powiązana z poczuciem bezsilności i zagrożenia najmocniej wpłynęła na grupę młodych dorosłych: „W grupie ryzyka klinicznego nasilenia objawów depresyjnych w grupie wiekowej 18–34 lata było przed pandemią 16,2 proc. badanych, a w czasie pandemii 36,6 proc. [...] Osoby w grupie wiekowej 18–24 lata przejawiają najwyższy (istotnie wyższy niż pozostałe grupy wiekowe) poziom objawów depresji i lęku uogólnionego w czasie epidemii [...], natomiast osoby w grupach wiekowych 55–64 lata i powyżej 64 lat charakteryzują się najniższym nasileniem objawów depresji".

To charakterystyczne, że wirus stanowiący największe zagrożenie dla osób starszych jednocześnie statystycznie najmniej wpływał na ich zdrowie psychiczne w porównaniu z młodszymi generacjami. A to przecież właśnie na barkach dopiero wchodzących na rynek pracy osób będzie wisieć ciężar ekologicznej modernizacji.

Niepokojąco często, nawet na tle Europy Zachodniej, wyglądają też statystyki dotyczące najpoważniejszej konsekwencji depresji – a więc prób samobójczych. Jak podała ostatnio Iwona Koszewska, kierowniczka Biura ds. Zapobiegania Zachowaniom Samobójczym w ramach Narodowego Programu Zdrowia na lata 2021–2025, „choć dane o liczbie samobójstw w Polsce są stabilne, w ostatnich miesiącach dość istotnie wzrosła liczba prób samobójczych".

Z tych i wielu innych danych wyłania się obraz społeczeństwa dotkniętego apatią, pochłoniętego troską o własne bezpieczeństwo, niezdolnego do buntu, a jednocześnie świadomego nadchodzącego załamania. Jeśli prawdą jest dodatkowo, że „Fit for 55" bazuje na powszechnym dziś lęku przed zagładą planety, to i legitymizacja tego typu zmian wydaje się relatywnie trwała.

Turyści rzeczywistości

Dominującej świadomości nienazwanego jeszcze schyłku czasów (jakkolwiek patetycznie to brzmi) nie można też ograniczać tylko i wyłącznie do konsekwencji pandemii. Choć oczywiście tego czynnika nie sposób bagatelizować. Ostatnie dni lata kojarzą nam się przecież ze strachem przed jesienią, w której być może znów nie będzie można wychodzić z czterech ścian, gdzie informacje o ofiarach i zakażeniach ponownie będą wzmagały w nas tę samą spiralę – najpierw strachu, potem troski o innych, a na końcu górującej nad całą resztą obojętności.

Źródła tego lęku upatrywałbym przede wszystkim w braku kontaktu z tym, co realne, z dominującym wrażeniem, że ja, jako jednostka, znaczę we współczesnym świecie coraz mniej. Widzimy na ekranach smartfonów rozpoczynający się kryzys migracyjny, widzimy rosnące statystyki covidowe za naszą zachodnią granicą, w końcu dowiadujemy się o trudnych do zaakceptowania skutkach, jakie poniesiemy w związku z planowaną polityką europejską, mającą na celu redukcję CO2. Wszystkie te zagrożenia prędzej czy później i tak w nas uderzą, tymczasem dominującą emocją społeczną nie jest wściekłość, ale apatia. I tak nie mamy na to wpływu, więc wszystko nam jedno. Czujemy się bezradni.

A więc przesypiamy kryzysy i jednocześnie w zdecydowanej większości sami się z nimi nie zmagamy. Ten prawdziwy świat jest gdzie indziej. Jak śpiewa wokalista Molchat Doma z białoruskiego i bardzo popularnego dziś zespołu postpunkowego, nie jesteśmy już ani reżyserami, ani nawet aktorami tego spektaklu. W naszym imieniu działają za to liczne instytucje, my zaś jesteśmy co najwyżej widzami lub nawet więcej – turystami tej rzeczywistości. Tkwimy w przekonaniu, że w świecie funkcjonowania wielu małych narracji, jedyne, co możemy zrobić, to monotonnie przewijać ekrany naszych urządzeń elektronicznych, które dzięki cudownej mocy algorytmu stwarzają nam małą, niby-własną, opowieść o świecie.

Przesyt bodźców pochłanianych za pośrednictwem technologii, a także rola pokornych obywateli wypełniających polecania państwa lub UE oddalają od tego, co realne. Chroniczny lęk przed utratą bezpieczeństwa powoduje, że dość łatwo pozbywamy się coraz większych enklaw wolności. Staramy się być racjonalni, więc wiemy, że tak trzeba, że rządy robią, co mogą, żeby nas ochronić. Wiemy, że trzeba walczyć o nowy zielony świat, więc nie wychodzimy protestować na ulicę. Skutki uboczne są jednak rzeczywiste. Nam, obywatelom, pozostaje konsumpcja mająca wypełnić brak i przykryć egzystencjalny lęk. Można odnieść wrażenie, że staliśmy się społeczeństwem doomerów.

Demotywująca ekologia

Doomer (od angielskiego „doom" – fatum) to z pozoru zwykły internetowy mem. Jest jednak niezwykle popularny, niepokojąco bliski prawdzie, a także dość jednoznacznie rymuje się z wyżej cytowanymi badaniami. Nie został stworzony jako prześmiewczy obraz mający ukazać stereotypowo jakąś cechę lub zjawisko kulturowe. Doomer to pierwotnie opowieść o nieszczęściu dwudziestoparolatków żyjących w późnym kapitalizmie, to ich autoidentyfikacja. Jest więc w „memosferze" przesiąkniętej kulturą rechotu dość wyjątkowy. To lustro, w którym się przeglądamy, aby w postironicznej formie pokazać światu – „patrzcie, tacy jesteśmy".

Apatia, melancholia, nihilizm, brak decyzyjności, znudzenie monotonią życia, brak wiary w siebie, a w końcu depresja. Wszystkie te elementy spotykają się w jednym punkcie – przeczuwaniu nadchodzącej katastrofy. Oczywiście, nie wszystkie osoby urodzone w latach 90. właśnie tak wyglądają i tak się zachowują, ale wiele badań pokazuje, że jest coś na rzeczy. Co więcej, niemal po półtorej roku walki z covidem doomerstwo przekracza ramy jednego pokolenia.

Jednak samo poczucie lekceważenia przez władzę, brak wpływu na rzeczywistość, a także fala apatii, depresji czy też nawet prób samobójczych nie tworzą jeszcze obrazu społeczeństwa zmierzającego w stronę doomeryzmu. Doomeryzm bowiem, jak sama nazwa wskazuje, rodzi się poprzez świadomość schyłku i oczekiwania na krach. Ten zaś ma dziś jedną twarz. Jest nią ekologia.

Jeszcze do niedawna wydawało się, że światopogląd ekologiczny oparty jest głównie na pozytywnej opowieści – ideał tzw. slow life, zrównoważenie konsumpcji, dbałość o czyste powietrze, zielone miasta i wymiana diesli na miejskie rowery, a do tego wiara, że kapitaliści czytający badania naukowe wespół z liderami politycznymi, organizacjami ekologicznymi i Bóg wie kim jeszcze dojdą do wspólnych wniosków i po prostu wymienią stary brudny system na krainę ekologicznym miodem i mlekiem płynącą. Od jakiegoś jednak czasu (pewnie od manifestów Grety Thunberg) narracja ekologiczna przybrała apokaliptyczne oblicze.

Dość sugestywnie ujął to niedawno lewicowy filozof Slavoj Žižek w książce pod głęboko zniechęcającym tytułem „Hegel i mózg podłączony". Katastrofa ekologiczna (tak samo jak lęk przed cyberkontrolą) ma działać na nas mobilizująco. Jesteśmy niczym gotujące się żaby, musimy zdać sobie sprawę, że powoli zbliżamy się do nieuniknionego – tak brzmi główny dziś ekologiczny przekaz. Tym nieuniknionym jest właśnie ekologiczny krach, więc w odruchu lęku mamy za wszelką cenę się mu przeciwstawiać. Z jednej strony wypatrujemy apokalipsy, z drugiej zaś robimy wszystko, aby ją odwlec lub powstrzymać.

Kluczowym pytaniem jest jednak, czy taka opowieść o zagrożeniu ekologicznym bardziej nas motywuje, czy jednak utwierdza w słuszności postawy bezczynnej, racjonalizuje naszą apatię. Do momentu, w którym rzeczywiście w sposób radykalny nie doświadczymy namacalnych skutków zielonej polityki europejskiej, wszystko zostanie po staremu. W latach 90. żyliśmy hurraoptymistyczną narracją na temat modernizacji. Dążyliśmy do migotliwego świata Zachodu, gdzie wszystko miało być przyjemne i kolorowe. To marzenie, jak pokazują socjolodzy tacy jak chociażby Anna Giza-Poleszczuk, uchroniło polskie społeczeństwo przed zapaścią. Optymizm był najlepszym paliwem Polaków, którzy powszechnie, bez względu na poglądy, chcieli w końcu dotrzeć do obiecanej nam nowoczesności. I ten cel warty był nawet bardzo dużej ceny.

Modernizacja spod znaku ekologii przesiąkniętej fatalizmem nie ma takiej siły. I choć porównanie Leszka Balcerowicza i Fransa Timmermansa samo się narzuca, to jednak dotyczy tylko i wyłącznie taktyki politycznej. Emocja jest zupełnie inna – pierwsza transformacja była drogą do nieba, druga jawi nam się już tylko ucieczką od nieuchronnego piekła.

Pesymistyczny obraz przyszłości, który można wnioskować z czarnowidztwa niektórych ekonomistów, wygląda mniej więcej tak: wraz z pojawieniem się odczuwalnych obciążeń, nastaniem czasów mniejszego dobrobytu i szalejącej inflacji, będzie rosnąć również ruch przeciwstawny, ten, który ekologiczny kataklizm będzie powszechnie negować. Inflacja spowoduje, że będziemy musieli ograniczyć własne potrzeby. Nadmierny konsumpcjonizm przestanie być domyślnym ustawieniem naszej codzienności. Poczucie bezradności zostanie spotęgowane przez świadomość, że nasza siła nabywcza zauważalnie się zmniejsza, i to z roku na rok. Erzac pełnej satysfakcji z losu w postaci dwutygodniowych wakacji all inclusive przestanie być osiągalny z powodu zbyt drogich biletów lotniczych, a zbyt drogie samochody elektryczne staną się dobrem osiągalnym wyłącznie dla osób majętnych, pokroju europejskich urzędników lub menedżerów średniego i wyższego szczebla. Zadziała więc tzw. efekt św. Mateusza: uprzywilejowani staną się jeszcze bardziej uprzywilejowani, a biednych zastąpią nędzarze.

W takiej rzeczywistości, co oczywiście jest najbardziej pesymistycznym scenariuszem, może zrodzić się autentyczny bunt wytrącający z apatii. Tylko nie wiem, czy o takim wytrąceniu ze społecznej apatii powinniśmy jakoś szczególnie marzyć.

Schyłek wieku

Na koniec chciałbym zasugerować dość niepokojącą analogię. Bezczynność, rosnąca anomia społeczna, powszechnie odczuwany lęk przed jutrem i świadomość istnienia w czasach przejściowych rodzą skojarzenia z XX-wiecznym fin de siècle'em.

W książce Andrzeja Ledera „Rysa na tafli. Teoria w polu psychoanalitycznym", która poświęcona jest analizie mentalności poprzedniego stulecia, czytamy: „Epoka schyłku jawi się jako senna mara [...] Sen to inny sposób pracy myśli i języka, zmieniony przez wyparte siły, przedzierające się ku powierzchni istnienia, ale jeszcze niewidoczne, jeszcze tylko zniekształcające to, co na powierzchni panuje". Leder analizuje m.in. twórczość Hanny Arendt, Waltera Benjamina czy Ericha Auerbacha. Pokazuje, że myśliciele ci żyli w obrębie struktur wieku XIX, a jednocześnie mieli świadomość ich nieadekwatności w zderzeniu z realiami XX stulecia. Gęstość tej struktury „miała podtrzymywać poczucie bezpieczeństwa, stabilności, eliminować konflikt i śmierć".

Schyłek, który odczuwamy, jest analogiczny. Nie sugeruję oczywiście, że jego konsekwencje również takie będą. Myślę jednak, że prześniona przez społeczeństwo pandemia i brak reakcji na ekologiczną rewolucję dokonywaną właśnie w Brukseli są niepokojącymi przejawami tej samej emocji, a więc poczucia nieadekwatności oraz mentalności schyłku lub jak powiedzielibyśmy to dzisiaj – doomerstwa.

O autorze:

Konstanty Pilawa

Członek zarządu Klubu Jagiellońskiego. Redaktor naczelny czasopisma „Pressje", redaktor i publicysta portalu Klubu Jagiellońskiego. Przygotowuje doktorat z filozofii politycznej oświeconego sarmatyzmu w Szkole Doktorskiej Akademii Ignatianum w Krakowie

Jedno o Fransie Timmermansie można powiedzieć na pewno. To polityk, który przynajmniej bywa rozbrajająco szczery. W wywiadzie dla włoskiej gazety „La Repubblica" nie owijał w bawełnę, mówiąc, jakie konsekwencje dla Europejczyków będzie miał „Fit for 55" – pakiet reform zakładających redukcję emisji dwutlenku węgla w całej Unii Europejskiej o 55 proc. do 2030 r. Stwierdził mianowicie: „Chcesz emitować CO2, to płać: za podróżowanie samochodem, za latanie, za żeglowanie, za ogrzewanie domu, za prąd. Cena prądu będzie rosła, ale nie szybko, krok po kroku. Stopniowo, aby każdy miał szansę się dostosować". Unia Europejska doszła więc do wniosku, że jeśli ludzie chcą ziszczenia ekologicznego snu, to sami za to marzenie muszą zapłacić. I to sporo.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi