Kilka dni przed szczytem NATO rozmawiałem w Warszawie z dyplomatą jednego z państw sojuszu z zachodniej Europy. Na pytanie, czy to prawda, że nie będzie konkretnych zapowiedzi dotyczących przyjęcia Ukrainy, powiedział, że zostanie podkreślona otwarta droga dla Kijowa. Gdy zapytałem, czym się to będzie różnić od deklaracji z Bukaresztu z 2008 r., gdy przywódcy państw sojuszu zgodzili się na przyszłe członkostwo Ukrainy w NATO, odparł: – Tym razem podkreślimy, że naprawdę tak myślimy!
Przypomniała mi się ta scena w ostatnim tygodniu, gdy czytałem relację ze szczytu w Wilnie. Bo z jednej strony mówiliśmy o historycznym szczycie NATO, który zmienił swoje plany obronne, a z drugiej widzieliśmy wszyscy minę Wołodymyra Zełenskiego, który słuchał zapewnień, że „Ukraina jeszcze nigdy nie była tak blisko NATO”, ale żadnych gwarancji bezpieczeństwa nie dostał. Otrzymał jedynie obietnicę większej pomocy militarnej i finansowej w przyszłości. I jasny sygnał, że wojnę z Rosją musi wygrać sam – choć za pomocą broni i pieniędzy, które dostanie z Zachodu.
Czytaj więcej
Na początek łamigłówka dla czytelników. Proszę przeczytać poniższy akapit i zastanowić się, kto jest autorem tych słów.
Lekcję realizmu odebrała jednak w Wilnie nie tylko Ukraina, ale też Polska. Choć Warszawa kreowała się na lidera regionu i rzeczywiście nim była, ten szczyt ułożyli najwięksi: USA i Niemcy. Berlin kontynuował swą strategię ostrożności, mówiąc Polakom: mieliście do nas pretensje, że ignorowaliśmy groźby Putina, to teraz nie miejcie do nas pretensji, że bierzemy je serio, gdy staramy się nie wplątać NATO w bezpośredni konflikt z Rosją.