Najpopularniejszy jest oczywiście Bollywood. Termin stanowi połączenie nazwy amerykańskiej stolicy kina ze słowem Bombaj – miastem, w którym zlokalizowana jest większość studiów filmowych. Hindusi nie lubią jednak tego określenia. Wolą mówić hindi cinema – określają w ten sposób produkcje kręcone w języku hindi, którym posługuje się blisko połowa mieszkańców kraju. W regionach, w których dominują inne języki, wyświetlane są wersje dubbingowane, przygotowywane dla każdego większego przeboju. Niektóre hity realizuje się zaś od nowa, w lokalnych plenerach i z udziałem miejscowych gwiazd. „Drishyam”, historia mężczyzny mszczącego się na chłopaku szantażującym jego córkę, doczekała się na przykład pięciu różnych odsłon.
Zresztą znana z Hollywood moda na remake'i dotarła również do Indii. Regularnie powstają tu przeróbki sprawdzonych produkcji z innych kinematografii. W ubiegłym roku sporym zainteresowaniem cieszył się „Laal Singh Chaddha” będący nową wersją „Forresta Gumpa”. Wcześniej powstały indyjskie wersje „Wściekłych psów” Quentina Tarantino („Kaante”), „Memento” Christophera Nolana („Ghajini”) czy chociażby „Milczenia owiec” Jonathana Demme („Sangharsh”). Nawet „Chinatown” Romana Polańskiego doczekał się takiego zaszczytu – „Manorama Six Feet Under” tuż po premierze w 2007 roku zbierał bardzo dobre recenzje.
– Teraz z kolei panuje moda na biografie. Wytwórnie kręcą dużo filmów o powszechnie u nas znanych ludziach, choćby artystach czy sportowcach – mówi pochodząca ze stanu Gudźarat studentka jednej z warszawskich uczelni Nandineekuvarba Mayurdhvajsinh Chudasama.
Pączki i hektolitry coli
Filmy z Bollywood cieszą się największą popularnością, co przekłada się na wysokość ich budżetów, a te z kolei na jakość samych produkcji. Tamtejsi reżyserzy mogą zatrudniać największe gwiazdy, najlepszych choreografów czy specjalistów od efektów specjalnych. Coraz mocniejszą konkurencję stanowią jednak tamilski Kollywood, malajski Mollywood czy wywodzący się z Pendżabu Pollywood. Z kolei Tollywood to tak naprawdę dwa różne przemysły: jeden związany z Bengalem Zachodnim, którego mieszkańcy posługują się językiem bengalskim, drugi wywodzi się ze stanów Andhra Pradesh i Telangana, gdzie dominuje język telugu. To właśnie tam powstał „RRR”, film nagrodzony w tym roku Oscarem za piosenkę „Naatu Naatu”.
Oscarowa produkcja utrwala obraz kina indyjskiego jako nieco kiczowatych, przerysowanych opowieści z obowiązkowym wątkiem miłosnym, których bohaterowie regularnie tańczą i śpiewają. W Indiach powstają jednak i ambitne dramaty obyczajowe, polityczne czy wojenne, poruszające widowiska historyczne, doskonałe kryminały, produkcje inspirowane włoskim neorealizmem czy francuską nową falą. W Europie pojawiają się one głównie na festiwalach, w ograniczonej liczbie. Przeciętny widz lepiej kojarzy krążące po internecie fragmenty najbardziej absurdalnych tytułów przypominających tandetne amerykańskie filmy produkowane kiedyś z myślą o rynku wideo. Hindusi faktycznie lubią tego typu rozrywkę. Twierdzą, że po prostu dobrze się przy niej bawią.
Seans filmu indyjskiego jest zresztą ciekawym doświadczeniem. Hindusi przychodzą do kina całymi rodzinami. Dominują oczywiście ludzie młodzi, ale niektórzy zabierają ze sobą rodziców czy też dzieci, które podczas seansu bawią się bądź biegają po sali. Zdarzają się nawet niemowlęta, których nie mieli z kim zostawić opiekunowie. Widzowie żywiołowo reagują na ekranowe wydarzenia. Często komentują najzabawniejsze żarty, czy – jak w przypadku filmu „Pathaan” – głośno oklaskują zwroty akcji i kaskaderskie popisy swoich ulubieńców. Zdarza się też, że podczas kluczowych scen rzucają pod sufit konfetti. – Kino jest rozrywką, więc staramy się dobrze bawić – tłumaczy takie zachowanie studiujący w Warszawie Nitin Desai.