Wracając do obecnej opozycji, nawet jeżeli partie chcą budować własną podmiotowość, to zwolennicy jednej listy mówią: są takie momenty, kiedy trzeba się wznieść ponad własne interesy w imię dobra wspólnego. Dlaczego to ich nie przekonuje?
Niestety, mamy bagaż doświadczeń ostatnich 30 lat. Widzieliśmy już polityków, którzy apelowali o wspólne dobro, a potem się nim nie interesowali. Klasa polityczna, czyli grupa osób funkcjonujących w sferze polityki – mam na myśli zarówno rządzących, jak i opozycję – jest „inflacyjna” pod względem składanych przez siebie obietnic. Natomiast polskie społeczeństwo nie potrafi podejmować takich działań, które byłyby skuteczną formą nacisku na klasę polityczną i wymuszały realizację jej zobowiązań.
Dlaczego tak pan uważa? Przecież były rozmaite marsze i demonstracje, zatem ludzie się mobilizowali.
Miały charakter krótkotrwały, nie stając się stale i skutecznie stosowaną metodą wywierania presji na rządzących.
Bo władza była odporna.
No właśnie, czekała, aż ludzie się zmęczą i z reguły szybko się męczyli. Owszem, powstał Komitet Obrony Demokracji, powstawały białe miasteczka, odbywały się czarne marsze, ale to wszystko było wytłumiane, bo władza kontrolująca aparat siłowy mogła sobie pozwolić na komfort przeczekania tych zawirowań. Nie da się ukryć, że jesteśmy społeczeństwem bardzo się zapalającym, zwłaszcza w dziedzinie werbalnej, ale niebędącym w stanie doprowadzić swoich działań do skutecznego finału.
Skoro tak, to czy akcja Tuska, czyli zwołanie marszu przeciw władzy PiS, ma sens?
Tuskowi prawdopodobnie zależy na tym, żeby zebrać plony ciężkiej pracy, którą z mozołem wykonuje w ostatnich tygodniach. Nie można pominąć faktu, że występując przed ludźmi, wśród których są nie tylko jego zwolennicy, ale i przeciwnicy, podejmuje z tymi ostatnimi polemikę jednak z zachowaniem kultury słowa. Zapowiedziany marsz ma służyć temu, żeby sprawdzić, jaki efekt dały te wszystkie działania prekampanijne. Jeżeli na marsz przyjdzie 15–20 tys. ludzi, to znaczy, że będzie to wystrzał z armaty do wiewiórki. Każdy kiepski wynik statystyczny będzie porażką. Ale jeżeli z całej Polski zjadą licznie różne środowiska, na poziomie 100 i więcej tysięcy osób, to organizatorzy marszu będą mogli powiedzieć, że społeczeństwo obywatelskie jednak w Polsce istnieje i że tak znaczący odzew oznacza, iż ludzie chcą zmiany obecnego rządu.
Tusk postanowił się policzyć?
Oczywiście i jest to zrozumiałe.
No dobrze, ale w 2019 roku, w 30. rocznicę wyborów do Sejmu kontraktowego, Tusk chciał powołać nową platformę polityczną, czyli ruch 4 czerwca, i skończyło się to fiaskiem. Dlaczego znowu wchodzi w te same buty?
Dlatego że są trudności z powołaniem wspólnej listy, która stała się motywem przewodnim działalności tego polityka. Chce on pokazać potencjalnym partnerom na wspólnej liście, że jest w stanie wywołać taką mobilizację społeczną, o której oni mogą tylko pomarzyć. Ale ta mobilizacja byłaby jeszcze większa – będzie zapewne mówił – gdyby wspólna lista powstała. Zatem marsz będzie bardzo ważnym testem. Jeżeli się uda, Tusk będzie miał w ręku poważny argument za wspólną listą. Powie: popatrzcie, ile możemy zyskać, jeżeli pójdziemy razem.
Czyli pana zdaniem to jest dobry pomysł?
Z punktu widzenia interesów Tuska i demokratycznej opozycji jest dla niej niezwykle istotny.
PiS się powinno bać?
Nie, jeżeli opozycja poprzestanie na samej manifestacji i nie pójdą za nią kolejne działania. Bo sama manifestacja, nawet liczna, to za mało. Sprzeciw wobec rządzących będzie wymagać dalszych kroków o charakterze aktywnym, a nie reaktywnym, w postaci wypunktowania negatywnego obrazu działań Zjednoczonej Prawicy, powodujących efekty negatywne, łatwe do zmierzenia i zlokalizowania.
Kto uwierzy w oskarżenia opozycji wieszczącej od miesięcy koniec świata, który nie następuje?
To jest problem, który dzisiaj niełatwo rozwiązać, bo trzeba było powściągać język na zasadzie: więcej faktów, mniej interpretacyjnego chciejstwa. Ale tak czy inaczej Tusk chce rozpoznać – poprzez ten swoisty bój, choć nie oparty, jak zakładam, na tylko retorycznym rewanżyzmie – nastroje społeczne i ewentualnie wywrzeć presję na partnerów z opozycji. Ważne będą nastroje na marszu. Niestety, w ciągu ostatnich kilkunastu lat zachowania typowe dla teatru politycznego negatywnie przeszły na nas, obywateli. Uwierzyliśmy, iż podziały na forum parlamentu są zawsze prawdziwe i sami przyswoiliśmy te emocje, dzieląc się między sobą. Nie przyjmujemy do wiadomości, że politycy uprawiają cyniczną grę. W efekcie mamy dziś bardzo znaczące podziały i wzajemne antagonizmy. Nieskuteczny marsz może je pogłębić.
Marek Jurek: Nastrój epoki zaślepia
Kościół musi przejść bolesny proces oczyszczenia, w którym niewinni będą pokutować za upadki winnych. Przecież ataków na Kościół najbardziej będą doświadczać księża i najbardziej zaangażowani zwykli katolicy. Bo oni zasłaniają sobą Kościół i bronią go bez uników, będą więc najmocniej piętnowani i atakowani. Marek Jurek, wieloletni poseł, marszałek Sejmu w latach 2005–2007
Kto pana zdaniem wygra tegoroczne wybory parlamentarne?
W kategoriach liczb względnych wygra je PiS. Nie odda palmy pierwszeństwa. Musiałoby nastąpić jakieś zupełne załamanie wizerunku tej partii w oczach jej lojalnego elektoratu. PiS przeraziło się, że może go utracić z powodu afery z ukraińską pszenicą i dlatego robi wszystko, by ten problem rozwiązać. Natomiast niezwykle istotne będzie, w jaki sposób PO porozumie się z innymi partiami, bo opozycja w sumie może zdobyć więcej mandatów niż obóz rządzący. Nie daje to wszakże gwarancji utworzenia wspólnego rządu. I pojawia się pytanie, czy ktoś czegoś nie zepsuje po drodze.
A może zepsuć?
Już widać, że rośnie poparcie dla Konfederacji, partii antysystemowej i mocno populistycznej, która w tych wyborach może osiągnąć dwucyfrowy wynik, ale tylko wtedy, jeżeli zmobilizuje młodych wyborców, sfrustrowanych każdą partią mainstreamową. Zatem rosnąca w siłę Konfederacja może pokrzyżować szyki i PiS, i PO. Dlatego twierdzę, że nawet jeżeli wybory wygra PiS, to sytuacja różnie może się rozwinąć. W przyszłości może dojść także do fragmentacji PiS. Prezes Kaczyński nie jest wieczny, dlatego myśli zapewne o następcy, ale za jego plecami czai się Zbigniew Ziobro, coraz bardziej sfrustrowany. A ewentualny rozpad PiS oznaczałby poważne wstrząsy na scenie politycznej. To jednak nie jest najbliższa przyszłość.