Piotr Skwieciński: Rosja powinna być postrachem dla wszystkich dookoła

Dla Rosjan ich państwo nie tylko powinno budzić postrach i być potężne, ale również nieść jakąś wielką ideę. I walczyć o nią w świecie albo przynajmniej udawać, że walczy - mówi Piotr Skwieciński, publicysta, w latach 2019–2022 dyrektor Instytutu Polskiego w Moskwie.

Publikacja: 31.03.2023 17:00

Od momentu rozpętania wojny w Ukrainie ruski mir – w znaczeniu szerszej wspólnoty uznającej Rosję za

Od momentu rozpętania wojny w Ukrainie ruski mir – w znaczeniu szerszej wspólnoty uznającej Rosję za swoje cywilizacyjne centrum – chyba się kończy. Mało kto chce już do tej wspólnoty należeć. A odejście Ukraińców jest ciosem śmiertelnym. Na zdjęciu: przygotowania do obchodów rocznicy zakończenia II wojny światowej i parady zwycięstwa w Moskwie, maj 2022 r.

Foto: Oleg Nikishin/Getty Images

Plus Minus: Podobno zna pan Rosję od podszewki? Tak pisali recenzenci pana książki „Koniec ruskiego miru? O ideowych źródłach rosyjskiej agresji”.

Ja bym tak o sobie nie powiedział. Gros mojego pobytu w Rosji to była Moskwa, a to nie jest cała Rosja. Odwrotnie – większość Rosjan żyje poza największymi miastami. Tego kraju pozamoskiewskiego doświadczyłem w znacznie mniejszym stopniu.

W 2011 roku pojechał pan do Moskwy jako korespondent „Rzeczpospolitej”. Czy wtedy w Rosji jeszcze kołatały się wspomnienia po rządach Borysa Jelcyna?

To już było po ponad dekadzie rządów Władimira Putina, ale wspomnienie Jelcyna było ciągle żywe. I nadal ono żyje. Tyle że to wspomnienie złe albo bardzo złe. Lata 90. przyniosły Rosji dwa kryzysy gospodarcze, których ostrość była nieporównanie większa od naszego kryzysu okresu transformacji.

Nawet od naszego okresu hiperinflacji z początku lat 90.?

Tak. Rosjanie z dnia na dzień tracili wszystko. W Polsce mimo hiperinflacji i upadłości przedsiębiorstw były wypłacane pensje, renty, emerytury, zasiłki. W Rosji niekoniecznie. Upadały banki, zatem ludzie tracili oszczędności. A co gorsza, to się wydarzyło dwa razy. Gdy już wydawało się, że gospodarka się podnosi, a ludziom żyje się stabilniej, uderzył w nich kolejny kryzys 1998 roku. Myśmy tego w ogóle nie zauważyli, a dla nich to był szok. Podczas mojego pierwszego pobytu w Rosji rozmawiałem z młodymi, ale dorosłymi wtedy Rosjanami, którzy opowiadali: „Pamiętam 1998 rok – miałem jechać na wakacje, ale nie pojechałem”. System, który zaczął się kształtować po pierestrojce Michaiła Gorbaczowa i rządach Jelcyna, został uznany za zły.

Czytaj więcej

Andrzej Szejna: Rozpędzono machinę, która miała staranować SLD

Kapitalizm i wolny rynek im się nie sprawdził?

Można tak powiedzieć. Weźmy prywatyzację. Miała ona w Rosji niesłychanie drapieżny charakter i w dużej mierze sprowadzała się do rozgrabiania majątku przez różnych hochsztaplerów, KGB-istów itd. Często wiązało się to z fizyczną przemocą. W ogóle w Rosji zrobiło się niebezpiecznie. Rosjanie stracili poczucie bezpieczeństwa osobistego. Ale nie chodziło tylko o sprawy ekonomiczne, ale również o sferę wartości. Rosja utraciła dwie rzeczy niezwykle dla niej ważne. Po pierwsze, poczucie zewnętrznej potęgi. Dla Rosjan to była trauma. Utrata przekonania, że się „nas boją” to jest jedyna rzecz, której ludność rosyjska nie wybaczy władzy. Rosja powinna być postrachem dla wszystkich dookoła.

To jest źródło dumy dla Rosjan?

Tak, ale także źródło tożsamości. Po drugie, Rosja jest państwem ideokratycznym, co oznacza, że idea jest w tym kraju bardzo ważna. Pełnoprawne państwo nie tylko powinno budzić postrach i być potężne, ale również nieść jakąś wielką ideę, większą niż sama Rosja. I walczyć o nią w świecie albo przynajmniej udawać, że walczy. To jedna z przyczyn, dla których bolszewizm tak głęboko się u Rosjan zakorzenił, a nawet im odpowiadał. To była ta wielka, światowa idea, którą można było krzewić w innych państwach. Po upadku komunizmu tego zabrakło. Państwo nie miało idei. Są badania, które pokazują, że dla wielu Rosjan w latach 90. była to jedna z głównych przyczyn popadnięcia w cynizm i nihilizm. Niemalże bezkrwawy rozpad ZSRR stał się dla tych ludzi źródłem frustracji – nie dlatego, że był bezkrwawy, tylko dlatego, że z dnia na dzień przestała istnieć państwowość, która dawała im poczucie sensu życia. To są przyczyny, dla których tamten okres był i jest traktowany jako bardzo zły.

Ale rok 2011, gdy przyjechał pan do Moskwy, to czas wielkich protestów politycznych, zatem ten cynizm i nihilizm już chyba nie dominował?

Rzeczywiście to był okres protestów, podczas których wydawało się, że władza się cofnie, zostanie zmuszona do kompromisów. Skala demonstracji była imponująca. Protestujący zapełniali wielkie place i przyległe ulice. Nawet gdy się wdrapało na jakąś ławkę czy schody, tłum zdawał się ciągnąć bez końca.

Z czego wynikały te protesty?

Wielkomiejska klasa średnia przestała być zadowolona. Putin zawarł z obywatelami swojego rodzaju umowę społeczną, że oto władza zapewni ludziom, a zwłaszcza klasie średniej, stały wzrost poziomu życia, zacznie być ich stać na podróże zagraniczne, mieszkania, samochody, ale w zamian za to mają nie wtrącać się do polityki. Nie muszą popierać władzy, ale nie powinni przeciwko niej aktywnie występować. I ponad dekadę to działało.

Co w tej umowie przestało działać?

Po pierwsze, rozwój gospodarczy napędzany cenami surowców energetycznych mocno wyhamował i pojawiła się na to niezgoda. Po drugie, w dorosłość weszły nowe roczniki, dla których lata 90. były tylko wspomnieniami z dzieciństwa. Mówiłem o młodych dorosłych, którzy wspominali, że planowali pojechać na wakacje, a z powodu kryzysu nie pojechali. Ale to mimo wszystko było doświadczenie mniej traumatyczne niż ich rodziców, którzy zastanawiali się, czy rodzina nie umrze z głodu, dlatego straszak, że wrócą lata 90., mniej na nich działał. Ci młodzi chcieli zachodniego stylu życia. A tamten okres to była końcówka rządów prezydenta Dimitrija Miedwiediewa, który – w odróżnieniu od Putina – pozycjonował się jako polityk zachodniego typu. Część ludzi miała nadzieję, że Miedwiediew może doprowadzić do rzeczywistej zmiany w Rosji. Ten pogląd był widoczny przede wszystkim właśnie wśród wielkomiejskiej klasy średniej. Nadszedł wrzesień 2011 roku i nagle się okazało, że Miedwiediew nie będzie walczył o drugą kadencję prezydentury, bo zastąpi go Putin. Przy czym obaj z Putinem ogłosili, że tak się wcześniej umówili. Ludziom się to nie spodobało?

Wielu poczuło się oszukanych. Krótko potem odbyły się wybory do Dumy, które zostały sfałszowane i to były dodatkowe przyczyny tej eksplozji społecznej. Była ona duża, ale bardzo szybko się wypaliła. Wyjechałem ze wzburzonej Moskwy 31 grudnia 2011 roku, a gdy wróciłem na drugą turę wyborów prezydenckich, na przełomie marca i kwietnia 2012 roku, zobaczyłem zupełnie inne miasto – w marazmie i depresji. Przy czym przez te trzy miesiące nie wydarzyło się nic przełomowego, nie dochodziło do siłowego tłumienia demonstracji czy innych represji, po prostu wszystko się wypaliło. To był taki typowy „słomiany ogień”. Oczywiście władza później stopniowo zaczęła przykręcać śrubę, ale nie robiła tego jeszcze w czasie tamtych demonstracji.

Jak się zmieniła Moskwa, gdy wrócił pan do niej po ośmiu latach?

Niesamowicie. To było zupełnie inne miasto. Widać było, że wpompowano w nie ogromne pieniądze – w infrastrukturę, w przebudowę systemu ruchu ulicznego, który jeszcze w 2011 roku zagrażał i pieszym, i kierowcom. Pojawiły się w centrum miasta przestrzenie zielone, strefy piesze, zaczątki ruchu rowerowego, wiele zabytków zostało odnowionych. A przede wszystkim bardzo poszła do przodu cyfryzacja. Liczba spraw, które załatwiało się w Moskwie przez internet, była większa niż w Warszawie. Co najważniejsze – jeszcze w 2011 roku czułem się w Moskwie obcy kulturowo. Osiem lat później miasto było tak zachodnie, że żadnej obcości nie odczuwałem. Tym bardziej zaskakujące było, że gdy Putin wywołał wojnę, ci sami europejscy moskwianie nie zareagowali masowym buntem, czego można by się było spodziewać po zachodnich społeczeństwach.

Milcząco zgodzili się na wszystko?

To jest ten lepszy wariant, bo ten gorszy brzmi, że im się spodobało. Co ciekawe, przed wybuchem wojny państwo nie zintensyfikowało propagandy wojennej. Ona była na takim samym poziomie co zawsze. Mniej więcej co piąty program publicystyczny był poświęcony złej Ukrainie, ale tak samo było przed rokiem, dwoma laty i wcześniej. I to zwiodło obserwatorów, bo uważali, że Rosja nie szykuje się do pełnoskalowej wojny, skoro nie wzmogła propagandy.

A jakie było nastawienie do Polski?

Obojętne, a niekiedy – relatywnie często – nawet przychylne. Zaczęło się to zmieniać dopiero w grudniu 2019 roku, kiedy to Putin nagle rozpoczął tzw. wojnę historyczną – w ciągu dziewięciu dni pięciokrotnie mówił o Polsce, z czego dwa razy bardzo długo. Jego wystąpienia dotyczyły 1939 roku, paktu Ribbentrop-Mołotow, zajęcia Zaolzia, Józefa Lipskiego – przedwojennego ambasadora Polski w Berlinie, którego oskarżał o antysemityzm. To wtedy został wytyczony kurs antypolski, do którego dołączyli inni dygnitarze. Wtedy też zaczęliśmy obserwować, że część partnerów Instytutu Polskiego zaczęła się bać współpracy z nami. Na przykład proponowali, żeby planowane przez nas wydarzenie zrealizować, ale dołączone do jakiegoś szerszego, dorocznego festiwalu, bo wtedy mniej rzucalibyśmy się w oczy. W tej chwili antypolskie reakcje są częstsze i zazwyczaj powiązane z postawami antyzachodnimi. Przy czym w Moskwie jest to mniej widoczne niż na głębokiej prowincji, gdzie nastawienie do Polski potrafi teraz być naprawdę złe.

Z czego to wynika?

Prowincja rosyjska jest zdecydowanie prowojenna i antyzachodnia. W tym pakiecie mieści się też antypolskość. Wielu Rosjan uważa, że istnieje światowy spisek przeciwko Rosji. Dla mnie zawsze było zaskakujące, gdy formułowali je ludzie, których bym nie podejrzewał o podobne poglądy. I mniej chodzi tu o ludzi pokroju trenera łyżwiarskiego ze szkoły mojego syna, który opowiadał rodzicom uczniów o rzekomym ludobójstwie Rosjan w Donbasie, bo ten facet był miły, ale bardzo prosty, zatem aż tak bardzo jego poglądy mnie nie zaszokowały. Bardziej mnie dziwiło, gdy podobne poglądy, choć w bardziej wyrafinowanej formie, prezentowali młodzi ludzie z dużych miast. Słyszałem na przykład, jak młody barman w modnym klubie mówił, że operacja specjalna w Ukrainie to nie jest taka prosta sprawa, że sytuacja nie jest czarno-biała itd. Starsza generacja jeszcze dodawała, że Ukraina była kiedyś w Rosji i powinna do niej wrócić. Młodsi częściej traktowali Ukrainę jako odrębny kraj, ale i wśród nich nierzadkie było mniemanie, że Ukraińcy to bandyci i złodzieje.

Czytaj więcej

Stanisław Żelichowski: Wygrywają partie, które antagonizują

Czy dla Rosjan fakt, że ich prezydent jest byłym KGB-istą, był jakimś problemem?

Istniała i nadal istnieje Rosja demokratyczna i antykomunistyczna, dla której to był problem. Ale jest ona w zdecydowanej mniejszości. Większość na ten temat w ogóle nie dyskutowała. Mocno przyczynił się do tego silny w Rosji kult służb specjalnych. Dla wielu Rosjan KGB było dobrą służbą, dbającą o porządek, a jeszcze lepszy wizerunek miały służby wojskowe.

Ludziom nie przeszkadzało, że Putin zachowywał się jak car?

Putin na początku swoich rządów nie był carem. Raczej był kimś w rodzaju pierwszego wśród równych. Ale szybko innych zdystansował. Bez wątpienia obecnie jest jednowładcą. Nie na skalę Stalina, ale ma władzę większą niż Leonid Breżniew, który musiał się liczyć z opinią biura politycznego partii. A, jak się wydaje, Putin nie musi się już teraz z nikim liczyć. Choć oczywiście Kreml jest bardzo hermetyczny, dlatego możemy wyłącznie na ten temat spekulować.

Czy morderstwa polityczne, do których w Rosji dochodziło, nie robiły na ludziach wrażenia?

To kwestia mentalności. Kiedy człowiek Zachodu otrzymuje dowód, na przykład w postaci nagranego filmu, że jego władza kogoś torturuje, to ma odruch, by zmienić władzę. Tymczasem Rosjanin reaguje zupełnie inaczej – dla własnego dobra trzeba się trzymać od władzy jak najdalej. Poza tym znowu wracamy do spuścizny lat 90. Opozycja rosyjska wywodziła się z elity tego czarnego okresu Rosji. Borys Niemcow, za Putina naprawdę odważny opozycjonista, był za prezydentury Jelcyna wicepremierem w dwóch rządach. Podobno miał nawet obietnicę od Jelcyna, że zostanie jego następcą. Dlatego gdy władza zaczęła prześladować tych opozycjonistów, ludzie nie reagowali, bo im się ci opozycjoniści bardzo źle kojarzyli. Podobnie było, kiedy władze zaczęły przykręcać śrubę oligarchom, niektórych zamykając w więzieniu, innych zmuszając do emigracji, odbierając im część majątku, w tym dotąd prywatne i niezależne od Kremla media. Ale to jest jeden aspekt sprawy. Drugi jest taki, że Rosjanie nie mają odruchu demokratycznego. Nie myślą – my jesteśmy władzą. Raczej uważają, że władza powinna zapewnić Rosji siłę i w jakimś zakresie stabilność wewnętrzną, a jedyne ograniczenie, którego potrzebę Rosjanie odczuwają, że nie powinna ona wchodzić z butami w prywatne życie człowieka. I to jest ta różnica między Putinem a władzą bolszewicką, która wchodziła ludziom z butami w życie, a Putin tego nie robi.

W kwietniu 2022 roku razem z grupą dyplomatów został pan wydalony z Moskwy. Jak się okazało, wasz wyjazd przybrał postać niemalże brawurowej ucieczki.

Rzeczywiście przed bramami ambasady wykopano rowy. Rzekomo chodziło o naprawianie rur, ale tak się złożyło, że były one „naprawiane” tylko punktowo – przed bramami. Te rowy uniemożliwiały wyjazd samochodom, ale ostatecznie udało nam się wyrwać w sposób niemal siłowy.

O co chodziło w tej próbie zatrzymania was w ambasadzie?

Przypuszczam, że o to, aby ludzie, którzy formalnie zostali wydaleni, nie wyjechali. To znaczyłoby, że przebywają w Moskwie nielegalnie. Taka sytuacja oznaczałaby kryzys dyplomatyczny, który jakoś trzeba by rozwiązać. Żeby te osoby mogły w końcu spokojnie opuścić Moskwę, potrzebna byłaby zgoda władz, co wymagałoby rozmów na szczeblu państwowym i Rosja mogłaby w zamian za zgodę czegoś od Polski zażądać.

Na przykład czego?

Tego nie wiem, a spekulować nie chcę.

W swojej książce zastanawiał się pan, czy nadszedł koniec ruskiego miru. Jaka jest odpowiedź?

Jako historyk wolę nie twierdzić, że mam pewność, co przyniesie przyszłość. Wydaje mi się jednak, że ów ruski mir, w znaczeniu szerszej wspólnoty skupionej wokół Rosji, związanej z rosyjskim językiem i rosyjską kulturą, uznającej Rosję za swoje cywilizacyjne centrum, chyba rzeczywiście się kończy. Bo jeżeli miałaby to być wspólnota większa niż sama Rosja, powinna obejmować Ukrainę, Białoruś, może Mołdawię, północny Kazachstan, diaspory Rosjan w różnych państwach. Od momentu rozpętania wojny w Ukrainie ruski mir umiera dlatego, że do tej wspólnoty mało kto już chce należeć. A odejście Ukraińców jest ciosem śmiertelnym.

To dlatego Rosjanie się tak wściekali, gdy Mołdawia ogłosiła, że jej językiem urzędowym jest rumuński?

Między innymi dlatego. Wśród Rosjan panuje też wielka niechęć do Kazachstanu, bo tuż przed interwencją na Ukrainie doszło do wysłania wojsk rosyjskich do tego kraju w czasie zamieszek. Władzom kazachskim było to potrzebne do wewnętrznej rozgrywki. Kreml miał wtedy wielkie nadzieje, że Kazachstan przywróci język rosyjski jako drugi język państwowy. A tu guzik. Rząd kazachski utrzymał władzę, a potem odesłał rosyjskie wojska i prowadzi politykę odcinania się od Rosji, co na Kremlu jest uznawane za niewdzięczność, która bardzo się nie podoba. Gdyby Rosja zwyciężyła w Ukrainie, przypuszczam, że Kazachstan miałby powód do niepokoju.

W Polsce pojawiają się teorie, że w wyniku klęski w Ukrainie Rosja zacznie się rozpadać. Czy uważa pan to za możliwe?

Możliwa jest utrata muzułmańskiego pasa na Kaukazie północnym. Myślę o Czeczeni, Dagestanie, Inguszetii itd. Natomiast do pomysłów na dalej idący rozpad Rosji odnoszę się sceptycznie. Po pierwsze, Rosjanie stanowią ok. 80 proc. mieszkańców państwa. To bardzo duża większość. Po drugie, autonomiczne republiki czy okręgi narodowe są często zamieszkałe w większości przez Rosjan, a jeżeli ci nawet nie są tam dominującą grupą, to taka republika jest najczęściej otoczona terenami, na których Rosjanie mają większość. To jest np. w przypadku Tatarstanu, w którym Tatarzy stanowią większość, ale jego terytorium jest otoczone przez tereny rosyjskie. Poza tym ruchy niepodległościowe w takich republikach są słabe. Popatrzmy na Baszkirię. Baszkirzy mają bardzo silną identyfikację narodową, to zawsze był bojowy naród. W stolicy, Ufie, jest największy na świecie posąg konny, który przedstawia przywódcę antyrosyjskiego powstania Baszkirów z czasów Katarzyny Wielkiej. Oni go czczą, co nie zmienia faktu, że uczestniczyli we wszystkich rosyjskich wojnach po stronie Rosji i są z tego dumni. Konkludując – na stosunek narodowości nierosyjskich do państwa rosyjskiego nie należy patrzeć przez pryzmat tego, jak odnoszą się do tego państwa Polacy czy narody bałtyckie. Nie uważam, żeby rozpad Rosji to było coś oczywistego i automatycznego.

Co by się musiało stać w Rosji, żeby wojna w Ukrainie się skończyła?

Putin tej wojny nie zakończy. Może w nią tylko brnąć albo zwyciężyć. Chyba że nastąpi gwałtowna zmiana – oddolna rewolucja albo odgórny pucz. Śmierć Putina lub jego odejście ze stanowiska stworzyłoby przestrzeń do rozmów o pokoju.

Czytaj więcej

Zbigniew Kuźmiuk: W Unii jest coraz mniej solidarności

Jakie znaczenie ma wydanie międzynarodowego listu gończego za Putinem?

Duże. Zmniejsza nadzieje tych, którzy uważali, że uda się doprowadzić do jakiegoś resetu stosunków między Rosją a Zachodem. Gdyby ktoś na Zachodzie chciał się dogadać z władzą putinowską, teraz będzie miał jeszcze trudniejsze zadanie niż wcześniej. Bo co innego znosić sankcje gospodarcze i grać na odprężenie przed decyzją Międzynarodowego Trybunału Karnego, a co innego, gdy Putin został uznany za zbrodniarza.

Czy bierze pan na poważnie wpisy rosyjskich propagandystów, że jeżeli miałby istnieć świat bez Rosji, to lepiej zrzucić bombę atomową?

Nie. Są wśród nich oczywiście ludzie, którzy w ten sposób rozumują, ale rządzący tak nie myślą. Sami mówią takie rzeczy albo pozwalają je mówić innym, ale to jest pijar, wyrabianie sobie wariackich papierów na zasadzie: możemy podpalić świat, więc się nas bójcie. Ale Kreml wcale tego nie chce.

Niektórzy uważają, że Putin zwariował, dlatego jest zdolny do wszystkiego.

Nie sądzę. Ponadto sama jego wola nie wystarczy, żeby rozpocząć wojnę jądrową. Rosyjska procedura uruchomienia strategicznej broni atomowej jest bardziej rozbudowana niż amerykańska. Otoczenie Putina musiałoby się na to zgodzić, a wojna jądrowa byłaby zbyt dużym osobistym zagrożeniem dla współpracowników władcy Kremla i ich rodzin. Dlatego takiego scenariusza bym się nie obawiał.

Plus Minus: Podobno zna pan Rosję od podszewki? Tak pisali recenzenci pana książki „Koniec ruskiego miru? O ideowych źródłach rosyjskiej agresji”.

Ja bym tak o sobie nie powiedział. Gros mojego pobytu w Rosji to była Moskwa, a to nie jest cała Rosja. Odwrotnie – większość Rosjan żyje poza największymi miastami. Tego kraju pozamoskiewskiego doświadczyłem w znacznie mniejszym stopniu.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi