Kariera Wojciechowskiego jako lidera PSL była bardzo krótka. Nie nadawał na prezesa?
Moim zdaniem nie. Sam pojechałem z Janem Burym do Pawlaka i namawialiśmy go, żeby wystartował na prezesa partii na Radzie Naczelnej. Wojciechowski nie ukrywał, jakie ma sympatie. Zresztą zaraz po jego odwołaniu poszedł do PiS. On prowadził grę o to, żeby PSL stało się takie jak PiS, dlatego im szybciej się go odsunęło od kierowania partią, tym dla nas było lepiej. Pomysł był taki, że PSL zostanie zlikwidowane, a w jego miejsce powstanie partia Zgoda. Wtedy wszystko by poszło w rozsypkę, a elektorat przejęłoby PiS.
Wojciechowski chciał zlikwidować PSL?
Taki był jego pomysł. Przedstawił nam nawet taki lipny sondaż, z którego wynikało, że Zgoda będzie miała ok. 12 proc. poparcia, i rozdał go na posiedzeniu Rady Naczelnej. Ale działacze nie dali się nabrać i Zgoda została na boku.
Od czasu gdy odeszliście z koalicji z SLD, nie wiodło wam się dobrze na scenie politycznej. Zazwyczaj oscylowaliście wokół progu wyborczego.
Nigdy nie byliśmy partią, która idzie do przodu po trupach. Nie chcieliśmy antagonizować Polaków, walczyliśmy o pozycję państwa na arenie międzynarodowej. Za tamtych czasów pozycja Polski w świecie była bardzo mocna. Wszyscy ministrowie ochrony środowiska z krajów europejskich chcieli się ze mną spotykać. W 2002 roku byliśmy z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim na szczycie klimatycznym ONZ w Johannesburgu. Siedzieliśmy w potężnej sali, w pewnym momencie wszedł prezydent USA Bill Clinton, rozejrzał się, zobaczył Kwaśniewskiego, podszedł, zrobił z nim misia, z nami się przywitał, po czym poszedł do swojej delegacji. Wszyscy na nas patrzyli, bo z nikim innym się tak nie przywitał. A teraz mamy zupełnie inne obrazki, np. prezydenta Andrzeja Dudy stojącego obok siedzącego prezydenta Trumpa. Tamtej pozycji Polski mi szkoda.
Wracając do PSL, gdybyśmy byli gotowi na zwarcie, na jakie poszły główne partie, to kraj byłby jeszcze bardziej podzielony. Tymczasem my kombinowaliśmy, żeby łączyć, a nie dzielić. Rzecz w tym, że jeżeli chodzi o walkę wyborczą, to ta strategia niezbyt się opłaca, bo wyborców przejmują partie, które antagonizują. Mimo to przetrwaliśmy, a siła nasza polega na tym, że możemy dogadać się i z prawicą, i z lewicą. Partia środka nigdy nie ma wielkiego elektoratu, ale może być rozjemcą w trudnych sprawach i może działać z jednymi i drugimi.
Janusz Onyszkiewicz: PiS powinien dokonać rewizji polityki zagranicznej
Ukraińskie społeczeństwo nie poddało się zabiegom politycznym i socjotechnicznym Kremla, które miały wywołać tak wielki ferment, że wprowadzenie wojsk rosyjskich miało zostać potraktowane jako element stabilizacyjny, a nie stać się siłą okupacyjną. Dlatego trzeba się było uciec do starych metod, czyli armat - mówi Janusz Onyszkiewicz, minister obrony narodowej w rządach Hanny Suchockiej i Jerzego Buzka.
Nie żałował pan utraty władzy w 2003 roku?
Byłem ministrem w czterech rządach i powiem pani, że coś jest w powiedzeniu, iż z byciem ministrem jest jak z posiadaniem samochodu – człowiek cieszy się dwa razy – gdy go kupuje i gdy go sprzedaje. Minister też cieszy się dwa razy – przy powołaniu i przy dymisji. Nie ubodło nas, że oddaliśmy władzę, bo wiedzieliśmy, jaki ogrom pracy jest do zrobienia, jakie są konflikty w kraju i że nie da się pogodzić wszystkich oczekiwań.
Zanim jednak odeszliście z rządu, to wybuchła tzw. afera Rywina. Ciekawa jestem, co pan o niej myślał?
To, że wybuchnie jakaś afera w lewicy, było dla mnie oczywiste. Mówiłem nawet o tym prezydentowi Kwaśniewskiemu i on do pewnego stopnia przyznał mi rację. Gdy się ma koalicjanta i to jeszcze silnego, który patrzy na ręce, to nie jest takie proste, żeby zrobić jakiś przekręt. W pierwszej koalicji z SLD mieliśmy prawie tyle samo ministrów, co lewica, i nasz wpływ na decyzje był taki sam, jak SLD. W rządzie Millera byliśmy bardzo małym koalicjantem. Na dodatek koledzy z Sojuszu podejrzewali nas o brak lojalności i do wielu spraw nas nie dopuszczali. Wie pani, jak się stopniuje wrogość w polityce? Wróg, wróg śmiertelny i koalicjant. Tak to działało w koalicji z SLD i tak samo było w koalicji z PO. Krótko mówiąc, mieliśmy małą kontrolę, będąc w rządzie, a gdy nas zabrakło, to lewica w ogóle uznała, że hulaj dusza piekła nie ma – nie ma nikogo, kto by ich kontrolował. I w SLD zaczęły wybuchać afery.
Afery Rywina wybuchła, kiedy PSL było jeszcze w rządzie.
Tak jak mówiłem, nie we wszystko byliśmy wtajemniczani. Afera Rywina nas nie dotyczyła i nawet czuliśmy się dotknięci, że takie rzeczy działy się w rządzie, że coś cichaczem wyrzucano z projektu ustawy. Wydaje mi się, że premier Miller również mógł o tym nie wiedzieć. W tamtych czasach szefowie rządu bardzo dużo pracowali. Zdarzało mi się, że gdy chciałem się umówić z którymś premierem na spotkanie, to znajdował dla mnie czas dopiero o godz. 21 lub 22. Przypuszczam, że w Kancelarii Premiera różni ludzi się dogadali za plecami Millera, wiedząc, że on nie ma czasu, by wszystko kontrolować, i sami zrobili jakiś myk. Mówiłem kiedyś prezydentowi Kwaśniewskiemu, że w rządzie jest za mało PSL-u, żebyśmy mogli patrzeć na ręce koalicjantowi i że prędzej czy później skończy się to źle.