Janusz Onyszkiewicz: PiS powinien dokonać rewizji polityki zagranicznej

Ukraińskie społeczeństwo nie poddało się zabiegom politycznym i socjotechnicznym Kremla, które miały wywołać tak wielki ferment, że wprowadzenie wojsk rosyjskich miało zostać potraktowane jako element stabilizacyjny, a nie stać się siłą okupacyjną. Dlatego trzeba się było uciec do starych metod, czyli armat - mówi Janusz Onyszkiewicz, minister obrony narodowej w rządach Hanny Suchockiej i Jerzego Buzka.

Aktualizacja: 20.03.2022 15:41 Publikacja: 11.03.2022 10:00

Janusz Onyszkiewicz: PiS powinien dokonać rewizji polityki zagranicznej

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek

Plus Minus: Świat zachodni przygląda się masakrowaniu Ukrainy przez Rosję. Udziela pomocy humanitarnej, ale nie angażuje się w konflikt zbrojny. Czy na naszych oczach powstaje nowa żelazna kurtyna?

To nie jest właściwe porównanie. Żelazna kurtyna była elementem stabilizującym sytuację polityczną w Europie. W samej koncepcji żelaznej kurtyny chodziło o podział Europy na dwa wrogie, ale jednak niewalczące ze sobą obozy, walka z ekspansją radzieckiej dominacji odbywała się poza Europą. Natomiast dzisiaj trwa wojna. Zderzenie z Rosją i jej ambicjami, głównie ambicjami Putina, ma charakter otwartego konfliktu. Putin może by chciał, aby taka kurtyna znów zapadła, ale na Bugu.

Czy wojna w Ukrainie może się przenieść na terytorium NATO, czyli np. do Polski, Litwy, Łotwy, Estonii?

Myślę, że w bezpośredni sposób działania zbrojne nie przeniosą się przynajmniej w najbliższym czasie na terytorium NATO, natomiast obawiałbym się tego, że z czasem, jeżeli sankcje gospodarcze zaczną być dla Rosji poważnym problemem, to Putin w desperacji może postawić NATO ultimatum – albo kraje Zachodu wycofają się z tych sankcji, albo rozpoczną się działania wojenne. Takiego rozwoju sytuacji wcale bym nie wykluczał.

Co NATO odpowie?

NATO nie może się ugiąć. Jestem przekonany, że powie – „sprawdzamy, nie wycofamy się z sankcji, chyba że zdecyduje się pan usiąść do stołu i rozważyć możliwość zrealizowania tych postulatów, które przy wprowadzaniu sankcji zostały postawione". Konkretnie chodzi o wycofanie wojsk rosyjskich z terytorium Ukrainy.

Wierzy pan w to, że Zachód nie przestraszy się Putina? Generał Waldemar Skrzypczak napisał niedawno, że Niemcy, Francja i w ogóle zachodni politycy noszą w sobie gen zdrady.

Nie zgadzam się z nim. W sytuacji wojny, jaka może być, nie chodzi o sprawy drobne, lecz fundamentalne, o egzystencję i wiarygodność całego Zachodu. A w takiej sytuacji Zachód ugiąć się nie może.

Współczesne wojny według niektórych analityków miały wyglądać zupełnie inaczej niż ta, która rozgrywa się na naszych oczach – bez zabijania cywilów, bez bombardowania miast. Tymczasem mamy bombardowanie osiedli mieszkaniowych, ostrzał szpitali, zabijanie cywilów. Wszystko, co było w czasie II wojny światowej.

Wszystkie wojskowe akademie bazują na zasadach sztuki wojennej, które zostały sformułowane przez pruskiego generała, teoretyka wojny Carla von Clausewitza i przez dziesiątki lat były kanonem myślenia o wojnie. Według Clausewitza w wojnie chodzi o narzucenie swojej woli przeciwnikowi, co powinno się odbywać przede wszystkim poprzez zniszczenie jego sił zbrojnych, a później zajęcie jego terenu, co złamie jego wolę walki. Rzeczywiście, ostatnio zaczęły się pojawiać koncepcje, że do złamania przeciwnika wcale nie są konieczne siły machiny wojennej. Można to zrobić, dezorganizując państwo na rozmaite sposoby – podburzać mniejszości narodowe, podsycać napięcia społeczne, organizować grupy dywersyjne, doprowadzać do chaosu w infrastrukturze. Wszystko to może doprowadzić do sytuacji, że państwo zostanie rozmontowane. Użycie siły zbrojnej będzie już tylko wisienką na torcie – usankcjonowaniem stanu faktycznego. Przykładem takiej wojny było zdobycie Krymu.

Czytaj więcej

Jacek Kluczkowski: Ten jeden powód, dla którego Zełenski uwiera Putina

Praktycznie bez jednego wystrzału.

Bez poważniejszych walk. Ale widać, że Rosjanie, którzy tę doktrynę nowoczesnej wojny próbowali zastosować w Ukrainie, ponieśli klęskę. Ukraińskie społeczeństwo nie poddało się zabiegom politycznym i socjotechnicznym, które miały wywołać tak wielki ferment, że wprowadzenie wojsk rosyjskich miało zostać potraktowane jako element stabilizacyjny, a nie stać się siłą okupacyjną. Dlatego trzeba się było uciec do starych metod. O tym, co się chce osiągnąć, ma rozstrzygnąć ostateczny argument królów, czyli armaty.

Pojawiły się informacje, że jeżeli Rosjanie opanują Ukrainę, mogą zakładać obozy koncentracyjne dla polityków, dziennikarzy, niepokornych obywateli. To jest przywoływanie najgorszych upiorów II wojny światowej.

Wywiad amerykański, który tym razem okazał się nadzwyczaj dobrze poinformowany i dokonywał świetnych analiz, twierdzi, że strona rosyjska sporządziła już listy proskrypcyjne wrogów.

Listy tych, których zamknie, gdy opanuje Ukrainę?

Miejmy nadzieję, że tylko zamknie, że nie będzie tak jak podczas krwawo stłumionego powstania węgierskiego w 1956 roku. Wtedy po prostu rozstrzeliwano polityków. Ówczesny premier Węgier co prawda nie został rozstrzelany, ale go powieszono. Miejmy nadzieję, że w tych listach proskrypcyjnych nie o to chodzi, ale można odnieść wrażenie, że w intencjach Putina jest realizacja wariantu węgierskiego z 1956 roku. Zatem chodzi o złamanie Ukrainy, całkowitą wymianę elit politycznych i zainstalowanie rządu marionetkowego, prorosyjskiego, z nadzieją, iż może po latach uzyskać on jakiś stopień akceptacji i legitymizacji wewnątrz Ukrainy. Trochę tak, jak to się stało na Węgrzech – János Kádár przywieziony w czołgach do Budapesztu po latach wprowadzenia tzw. gulasz-komunizmu, jednak uzyskał pewien stopień akceptacji społecznej. Ale jak tylko się pojawiła się możliwość odrzucenia komunizmu, Węgrzy to zrobili.

Nie zastanawia pana, dlaczego premier Węgier Viktor Orbán po takich ponurych historycznych doświadczeniach jego kraju zachowuje się tak niejednoznacznie wobec Rosji? Bo z jednej strony akceptuje sankcje unijne, a z drugiej jego wypowiedzi sugerują co najmniej zrozumienie dla Putina.

Trudno mówić o tym bez wzburzenia. Historia Węgier to historia zmagań z dominacją rosyjską. I nie chodzi tylko o powstanie w Budapeszcie rozjechane przez sowieckie czołgi, ale także powstanie węgierskie w czasie Wiosny Ludów, w połowie XIX wieku. Później Węgry były stroną walczącą przeciwko Rosji, razem z Niemcami w I wojnie światowej. W II wojnie światowej Węgrzy byli sojusznikiem Hitlera niemal do ostatnich dni. Dlatego ten poziom ostrożności wobec Rosji powinien być wysoki. A okazuje się, że jakieś względy, być może doraźne kalkulacje gospodarcze, przeważają nad tymi doświadczeniami. Według mnie Viktor Orbán stara się stawiać Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek.

Premier Mateusz Morawiecki broni Orbána, przypominając, że poparł wszystkie sankcje na Rosję.

To prawda, jednak z drugiej strony na Węgrzech unika się w mediach kontrolowanych przez rząd określenia rosyjskiej inwazji na Ukrainę mianem wojny. Zatem tamtejsze media dopisują się do narracji lansowanej przez ośrodki rosyjskie o tzw. operacji interwencyjnej.

Jak pan ocenia stan wojny? Czy Ukraina może zostać zgnieciona przez Rosję?

To będzie zależało od tego, jak silny opór będą stawiać Ukraińcy i jak długo będą go stawiać. Bardziej optymistyczny od węgierskiego scenariusza jest ten z 1939 i 1940 roku z Finlandii. Wtedy też były plany, żeby zagarnąć całkowicie Finlandię, ale w końcu Stalin się z tego wycofał i poprzestał na osiągnięciu mniejszych celów – takich jak okrojenie terytorium tego państwa i wymuszenie na nim statusu kraju neutralnego. A stało się tak z powodu silnego oporu, jaki Finowie stawiali Rosjanom. Zatem jeżeli Ukraińcy też zdołają utrzymać zdecydowany opór, a przy tym Rosja zacznie mocno odczuwać skutki sankcji gospodarczych, to wtedy scenariusz nie musi być aż tak bardzo pesymistyczny. Ukraina otrzymuje naprawdę znaczne wsparcie z Zachodu nie tylko polityczne i dyplomatyczne, ale i materiałowe. Nie mówiąc o sankcjach, które są dla Rosji bolesne.

Czy gdyby wojna zakończyła się np. taką finlandyzacją Ukrainy, to Zachód utrzymałby sankcje?

To by zależało od tego, jak konflikt zostanie uregulowany. Jeżeli przez zawieszenie broni, to wtedy sankcje mogłyby być utrzymane. Jeżeli natomiast zostałby podpisany traktat pokojowy, w którym Ukrainę zmuszono by do ustępstw i uznania np. utraty Krymu oraz suwerenności republik – donieckiej i ługańskiej – to wtedy utrzymanie sankcji byłoby trudne, choć nie powiem, że niemożliwe.

Czy po tym, co się wydarzyło, po tych zrujnowanych miastach, zabitych cywilach, świat może tak po prostu wrócić do dawnych interesów z Putinem?

Do rozmów na pewno trzeba będzie wrócić, bo Rosja nie zniknie z mapy świata. Nie można zbudować muru i uznać, że tego kraju po prostu nie ma. W szczególności my tego nie możemy zrobić, mając za miedzą Białoruś, która powoli staje się częścią Rosji. Natomiast jeżeli gdzieś na Zachodzie były resztki złudzeń, że Putin jest człowiekiem, z którym można się rzetelnie ułożyć – to one zniknęły. To widać po całkowitej reorientacji polityki Niemiec, które przez dziesiątki lat próbowały szukać elementów zbliżenia i odprężenia z Rosją, odkładając sprawy wstrzymywania i odstraszania na dalszy plan. Dzisiaj się to wszystko kompletnie zmieniło. Niemcy stają się krajem z budżetem obronnym trzecim na świecie pod względem wielkości – po amerykańskim i chińskim.

Nie tylko Niemcy mają swoje grzechy w tym względzie. Marine Le Pen np. chciała w kampanii prezydenckiej promować się ulotkami, na których występowała z Putinem. Najwyraźniej uznała, że w oczach części społeczeństwa francuskiego to jest atut.

Takich środowisk ostentacyjnie proputinowskich w Europie jest więcej. Dla mnie jest oburzające, że PiS, nasza partia rządząca, utrzymuje z tymi środowiskami kontakty i uważa, iż wspólnie mogą tworzyć polityczne środowisko. Mam nadzieję, że PiS dokona rewizji tej polityki.

A jednak PiS latami przestrzegało przed Rosją i Putinem i budowało sojusze w naszym regionie. Może dziś powiedzieć, że miało rację.

W sprawie oceny Putina nie było różnicy zdań na naszej scenie politycznej. Władimir Putin nie jest tym samym człowiekiem, co np. dziesięć lat temu, gdy po ataku na World Trade Center jako pierwszy zadzwonił do prezydenta Busha. Wydawało się wtedy, że Rosja może być elementem europejskiej układanki. Tyle że Putin zmienił całkowicie orientację. Ale w Polsce nikt nie wierzył, że Rosja zawsze będzie przyjaznym krajem. Gdyby tak było, nie zabiegalibyśmy tak usilnie o członkostwo w NATO. A tak nawiasem, przeciwko naszemu wejściu do sojuszu była spora część polskiej prawicy.

Czytaj więcej

Włodzimierz Marciniak: Wojna odbije się na zwykłych Rosjanach

Był pan szefem MON w czasach, gdy nie należeliśmy do NATO i gdy już do niego wstąpiliśmy. Czy odetchnął pan z ulgą, gdy w 1999 roku przystąpiliśmy do sojuszu północnoatlantyckiego?

Oczywiście, bo dopiero po wejściu do NATO mieliśmy solidne gwarancje bezpieczeństwa. A po obecnych działaniach polityków zachodnich wyraźnie widać, że są to gwarancje rzeczywiste, a nie papierowe. Przed przystąpieniem do NATO status naszego kraju mógł stanowić pokusę dla Rosji, żeby ponownie rozciągnąć swoje zwierzchnictwo nad Polską. Warto przypomnieć, że w latach 1990–1991 w ogóle nie było mowy, żeby rozmawiać o naszym wejściu do NATO. Ze strony tamtejszych polityków natrafialiśmy na ścianę. Dlatego ta propaganda rosyjska głosząca, że sojusz w złowieszczy sposób rozszerza się na Wschód i tym samym otacza Rosję w celu jej osłabienia, jest nonsensowna. Nas do NATO nikt nie ciągnął. Musieliśmy się tam wpychać i to dość ostro.

A dlaczego w latach 1990–1991 natrafialiście na ścianę w tych zabiegach?

Bo wtedy nie mieliśmy jeszcze uregulowanej oficjalnie naszej zachodniej granicy, a także zabiegaliśmy o wycofanie wojsk rosyjskich z Polski. Na poważnie można było podnieść naszą akcesję do NATO dopiero w latach 1992–1993. A i tak zajęło nam trochę czasu przekonanie naszych zachodnich partnerów, że rozszerzenie sojuszu o Polskę będzie czynnikiem stabilizującym w Europie, bo wyłączy narastającą niepewność co do statusu krajów pomiędzy NATO i Rosją.

Co ostatecznie przekonało członków NATO?

Jako pierwszych na szczęście udało się przekonać polityków niemieckich. Ministrowi obrony narodowej Niemiec Volkerowi Rühe powiedziałem m.in.: „Jeżeli Polska będzie miała problem małego kalibru, to jego rozwiązanie nie obciąży NATO, bo jesteśmy dużym krajem i z małymi problemami poradzimy sobie sami. Natomiast jeżeli problem będzie fundamentalny, tak duży, że własnymi siłami nie będziemy w stanie go rozwiązać, to on nie zaniknie w sytuacji, gdy Polska się ugnie. Tyle że ten problem nie będzie występował 600 km na wschód od Berlina, tylko 60 km na wschód od Berlina". Między innymi takie argumenty przeważyły.

W 1997 roku, gdy został pan po raz drugi szefem MON, sprawa naszej akcesji do NATO była przesądzona?

W tym sensie, że zostaliśmy zaproszeni do sojuszu. Ale musieliśmy spełnić określone warunki i to wcale nie bagatelne. To był intensywny czas przemodelowania polskich sił zbrojnych i przystosowania ich struktur, całej mentalności, kultury strategicznej do zupełnie nowej sytuacji wojskowej. Gdybyśmy tych warunków nie spełnili, do NATO byśmy nie weszli. Musieliśmy też zmienić strukturę Sztabu Generalnego. Trzeba było doprowadzić do pełnej integracji naszego systemu obrony powietrznej z systemem NATO. A poza technicznymi i organizacyjnymi sprawami dosyć istotnym problemem i bardzo trudnym do rozwiązania była znajomość języka angielskiego.

Dlaczego było to trudne do rozwiązania?

Dlatego że polscy oficerowie znali język rosyjski. A jeżeli już ktoś znał angielski, a nie pracował w wywiadzie lub kontrwywiadzie, to był uważany za podejrzaną postać. Dlatego planując przystąpienie do NATO, musieliśmy wdrożyć rozległy i intensywny program nauki języka angielskiego dla oficerów. A nie było to łatwe, bo nauka języka trwa długo. Poza tym nie mieliśmy właściwych nauczycieli znających terminologię wojskową, bo o to głównie chodziło, a nie np. o znajomość Szekspira.

Wszyscy musieli znać angielski?

Nie wszyscy, ale np. oficerowie, którzy byliby w stanie naprowadzać samoloty NATO na cele naziemne w czasie wykonywania misji bojowych, bez angielskiego nie mieliby czego szukać w wojsku. I to musiała być naprawdę bardzo dobra znajomość języka, bo trzeba się porozumiewać w sytuacji ogromnego stresu, często w hałasie, a wypowiadać się trzeba precyzyjnie.

A dlaczego pana zdaniem Ukrainie nie udało się wstąpić do NATO? Jej przywódcy przebąkiwali o tym od czasu do czasu. Chodziło o to, że opór Rosji był zbyt silny?

Opór Rosji przeciwko przystąpieniu Polski do NATO był gigantyczny. Rosjanie nie protestowali zbytnio, jeżeli chodzi o Czechy, Słowację i Węgry w NATO, bo to są kraje leżące z boku. Natomiast kontrola nad Polską już od czasów cara Piotra I była czymś fundamentalnym dla Rosji. Tylko kontrolując Polskę, Rosja mogła rzucać długi cień na Niemcy i istotnie wpływać na politykę europejską. W całym rozszerzeniu NATO chodziło o Polskę i to my musieliśmy ten opór przewalczyć. Rozszerzenie NATO bez nas nie miałoby większego geopolitycznego znaczenia. A Ukrainie się to nie udało, dlatego że stereotyp NATO jako sojuszu groźnego, od którego lepiej się trzymać z dala, był dominujący w społeczeństwie. Wszystkie badania opinii publicznej pokazywały, że o ile Ukraińcy byli za przystąpieniem do UE, o tyle wchodzeniu do NATO byli przeciwni. Trudno było w tej sytuacji Ukrainę jako kandydata do członkostwa w sojuszu traktować serio.

Jak pan sądzi, czym się skończy ta wojna?

Wszystko zależy od tego, jak długo Ukraina będzie stawiała opór i jakie koszty w związku z tym poniesie Rosja. Konflikt z Ukrainą jest dla Rosjan ogromnym szokiem, bo Ukraińcy byli uważani na naród bratni. A tymczasem ten bratni naród został napadnięty, giną cywile, wracają do Rosji ciała poległych żołnierzy, a jeśli nie, to docierają informacje o zabitych. Do tego dochodzą skutki sankcji gospodarczych w samej Rosji. W społeczeństwie rosyjskim może zacząć narastać ferment. Otoczenie samego Putina też zostało mocno uderzone sankcjami. Zatem może się tam pojawić myślenie, iż nawet wygrana wojna z punktu widzenia wielkiej polityki i miejsca Rosji w świecie może stać się katastrofą. I to może być czynnik wpływający na zakończenie tego konfliktu.

A pana zdaniem, dlaczego Putin właśnie teraz zdecydował się na agresję na Ukrainie?

Jest wiele czynników, ale ten główny polegał na tym, że Putin całkiem źle ocenił, kim jest prezydent Joe Biden. Chruszczow rozpętał wielką awanturę polegającą na zainstalowaniu na Kubie rakiet jądrowych bezpośrednio zagrażających terytorium Ameryki w przekonaniu, że prezydent John F. Kennedy jest słaby i niedecyzyjny. Na ugruntowanie tej oceny miała wpływ wielka wpadka Amerykanów na Kubie, gdy próbowali usunąć Fidela Castro, a także bezpośrednie rozmowy, które Chruszczow prowadził z Kennedym. Prezydent Stanów Zjednoczonych jawił się w tych rozmowach Chruszczowowi jako osoba miękka i niezdolna do działania. Myślę, że obecnie mieliśmy do czynienia z taką wadliwą oceną prezydenta Bidena – jako polityka słabego, o niezbyt mocnej pozycji w samych Stanach Zjednoczonych ze względu na polaryzację społeczeństwa i dlatego niezdolnego do radykalnego działania.

Czytaj więcej

Jan Maria Jackowski: Zamiast usuwać błędy, chcą usunąć mnie

Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski wystąpił do Trybunału w Hadze o uznanie Władimira Putina za zbrodniarza wojennego. Czy społeczność międzynarodowa osądzi rosyjskiego przywódcę?

Na pewno go osądzi i będzie to osąd bardzo krytyczny. Co nie zmieni faktu, że jeżeli Putin pozostanie prezydentem Rosji, a sytuacja się unormuje, to trzeba będzie z nim prowadzić rozmowy. W końcu prowadzi się też rozmowy z Kim Dzong Unem.

A gdyby Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze uznał, że w Ukrainie doszło do zbrodni przeciw ludzkości, to co wtedy?

Udowodnienie czegoś takiego będzie szalenie trudne. Udało się to ze Slobodanem Miloševiem i kilkoma innymi generałami z czasów wojny w Jugosławii, ale były na to twarde dowody. Dlatego nie sądzę, żeby w ogóle doszło do procesu samego Putina. Trudno będzie uzyskać twarde dowody na poparcie tezy, że świadomie, ze znajomością konsekwencji działań, wydawał rozkazy ludobójstwa. No i jak doprowadzić Putina na ławę oskarżonych? Trzeba się będzie z tym pogodzić, tak jak pogodziliśmy się z podobnymi zbrodniami innych osób. Mieliśmy niesłychanie krwawą wojnę w Czeczenii, w której Grozny został zrównany z ziemią, a kilkadziesiąt tysięcy Czeczenów zginęło. Nic się potem nie wydarzyło. Dziś w Czeczenii rządzi tyran Ramzan Kadyrow, notabene wielki entuzjasta Putina.

Janusz Onyszkiewicz

Poseł kilku kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego. Prezes Stowarzyszenia Euro-Atlantyckiego, które lobbowało za wejściem Polski do NATO. Dwukrotny minister obrony narodowej. Członek Unii Demokratycznej, potem UW. Przed rokiem 1990 w opozycji demokratycznej. Taternik, alpinista, promotor jazdy na rowerze, gdy nie było jeszcze na niego mody ani ścieżek. Ma pięcioro dzieci.

 

Plus Minus: Świat zachodni przygląda się masakrowaniu Ukrainy przez Rosję. Udziela pomocy humanitarnej, ale nie angażuje się w konflikt zbrojny. Czy na naszych oczach powstaje nowa żelazna kurtyna?

To nie jest właściwe porównanie. Żelazna kurtyna była elementem stabilizującym sytuację polityczną w Europie. W samej koncepcji żelaznej kurtyny chodziło o podział Europy na dwa wrogie, ale jednak niewalczące ze sobą obozy, walka z ekspansją radzieckiej dominacji odbywała się poza Europą. Natomiast dzisiaj trwa wojna. Zderzenie z Rosją i jej ambicjami, głównie ambicjami Putina, ma charakter otwartego konfliktu. Putin może by chciał, aby taka kurtyna znów zapadła, ale na Bugu.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi