Włodzimierz Marciniak: Wojna odbije się na zwykłych Rosjanach

Obecny establishment rządzący w Rosji nie jest w stanie zaakceptować Ukrainy jako państwa niepodległego i samo stanowiącego - mówi Prof. Włodzimierz Marciniak, politolog, były ambasador Polski w Moskwie.

Aktualizacja: 25.02.2022 15:59 Publikacja: 25.02.2022 10:00

Włodzimierz Marciniak: Wojna odbije się na zwykłych Rosjanach

Foto: Reuters/Forum, Maxim Shemetov

Plus Minus: Władimir Putin uznał tzw. niepodległość dwóch obwodów na wschodzie Ukrainy – ługańskiego i donieckiego. Wojska rosyjskie już wkroczyły na te terytoria. Co z tego wyniknie? Czy należy się spodziewać dalszej eskalacji napięcia?

Eskalacja trwa od dłuższego czasu. Po raz pierwszy Rosjanie użyli tzw. ciężkiej dyplomacji, czyli czołgów jeżdżących wzdłuż granicy ukraińskiej, wiosną ubiegłego roku po to, żeby nawiązać kontakty dyplomatyczne z administracją nowego prezydenta USA Joe Bidena. I to odniosło skutek. W wyniku koncentracji rosyjskich sił zbrojnych przy granicy z Ukrainą doradcy obu prezydentów nawiązali kontakty, a potem odbyły się bezpośrednie rozmowy obu przywódców. Ponieważ Rosjanie nie do końca byli zadowoleni z rezultatów tych rozmów, to w tej chwili powtórzyli ten sam manewr, przeprowadzając koncentrację wojsk na jeszcze większą skalę. Z kolei Amerykanie uruchomili wojnę informacyjną, czyli zaczęli wypuszczać kolejne komunikaty o datach napaści na Ukrainę lub o tym, że prezydent Putin już podjął decyzję o wojnie. Dając w ten sposób do zrozumienia, że wiedzą, co się dzieje w „bunkrze". Jest takie stare powiedzenie, że Rosjanie wygrywają wojny na polu walki, a Zachód wygrywa w gazetach.

Wkroczenie wojsk rosyjskich do obwodów ługańskiego i donieckiego zmienia tę sytuację? Nie będzie wojny?

Eskalacja nie mogła trwać w nieskończoność. Musiało dojść do jakiegoś rozładowania sytuacji. Jak długo Zachód mógł powtarzać, że atak nastąpi lada dzień, a wojska rosyjskie znajdować się na pozycjach gotowe do ataku i nie atakować? Zresztą coś w rodzaju wojny trwa w tamtym regionie od 2014 roku.

Czyli od momentu zajęcia Krymu przez Rosję?

I tzw. ruskiej wiosny, która skończyła się zajęciem przez separatystów części obwodów donieckiego i ługańskiego. Od tej pory część Ukrainy jest nielegalnie okupowana.

Dlaczego Rosja to robi? Jakie są motywy napaści na kolejne obszary Ukrainy?

Spójrzmy na wypowiedzi rosyjskich oficjeli, począwszy od prezydenta Putina, i na to, co publikują media. Zauważymy, że od lat charakterystyczne jest stałe kwestionowanie istnienia państwa ukraińskiego. Media są pełne propagandy antyukraińskiej. Trudno powiedzieć, jakie jest echo tej propagandy w społeczeństwie rosyjskim. W młodszym pokoleniu poziom sympatii do Ukraińców jest dosyć wysoki. Na pytanie, jak Rosjanie odnoszą się do Ukraińców, odpowiedzi „dobrze" i „raczej dobrze" udziela prawie 70 proc. respondentów w grupie wiekowej 18–24 lata. Natomiast w starszych pokoleniach niechęć do Ukraińców jest większa. Z lat 90., gdy pracowałem w ambasadzie w Moskwie, pamiętam, że kpiny z języka ukraińskiego w programach rozrywkowych były bardzo częste.

Czytaj więcej

Jan Maria Jackowski: Zamiast usuwać błędy, chcą usunąć mnie

Czemu to miało służyć?

Chodziło o podkreślenie, że język ukraiński nie jest językiem narodowym, tylko prowincjonalnym, wiejskim dialektem języka rosyjskiego. To odpowiada tezie głoszonej od dawna przez Władimira Putina, że Rosjanie i Ukraińcy to w gruncie rzeczy jeden naród wielkoruski. I dopóki rosyjski establishment będzie w ten sposób myślał o Ukraińcach, dopóty ów konflikt się nie zakończy. Jest tylko kwestia jego formy. A z czasów mojego drugiego pobytu w Moskwie, w latach 2016–2020, wyniosłem generalne wrażenie, że wojna jest cały czas obecna w mediach, które nieustająco piszą, a to o Krymie, a to o Syrii czy innych konfliktach zbrojnych, w które Rosja była zaangażowana.

Zatem społeczeństwo jest nieustannie oswajane z wojną?

Tak można powiedzieć. Ale jest pewna jakościowa różnica między byłymi konfliktami a tym, do którego być może dojdzie. Krym został zajęty bez straty jednego żołnierza rosyjskiego, a operacja wojskowa w Syrii była na tyle daleko, że w oczach przeciętnego Rosjanina wyglądała bardziej na grę komputerową niż realną wojnę. Tymczasem, jeżeli dojdzie do realnego konfliktu zbrojnego na Ukrainie, to wojna będzie blisko i pociągnie za sobą ofiary. Jak odniesie się do tego społeczeństwo rosyjskie, trudno powiedzieć. Ale to jest zasadniczo inna sytuacja.

Utrzymanie pokoju jako wartości samej w sobie w mediach nie istnieje?

W mediach nie, ale w społeczeństwie tak. Pamięć o II wojnie światowej jako czymś nieprawdopodobnie koszmarnym jest zapisana w pamięci społeczeństwa rosyjskiego wręcz na poziomie genetycznym. Z drugiej strony hasło: „możemy powtórzyć zwycięstwo z 9 maja", jest dość popularne w mediach, a nawet spotyka się samochody z takimi naklejkami. Natomiast w mediach społecznościowych od dziesięciu lat krąży mem o bombardowaniu Woroneża. Chodzi o to, że każda prawdziwa wojna prędzej czy później odbije się na zwykłych Rosjanach. Ostatnio krąży następujący dowcip: „Do ministra obrony dzwonią notable i proszą, żeby nie bombardował Nowego Jorku, Londynu, Berlina, Szwajcarii, bo tam mieszkają ich krewni". W końcu minister Szojgu pyta: „To co ja mam bombardować?". „Walnij po Woroneżu – odpowiada minister Ławrow – tam na pewno nie ma nikogo z naszych". Zatem niepokój związany z wojną istnieje, ale opinia społeczna nie ma zbyt wielkiego wpływu na decyzje władz. Tym bardziej że pełne propagandy media sterują zbiorowymi emocjami.

Media są całkowicie podporządkowane Kremlowi?

Oczywiście. Już w latach 90. rzucał się w oczy coraz większy poziom manipulacji i sterowania mediami, a w tej chwili chyba osiągnięto apogeum. W 2020 roku dokonano zmiany konstytucji, która teraz umożliwia Władimirowi Putinowi odbycie po 2024 roku jeszcze dwóch kadencji na stanowisku prezydenta, co jest istotną zmianą polityczną. Od tego momentu zmienił się też charakter funkcjonowania systemu. Jeżeli kiedyś wystarczyło demonstrowanie lojalności, to teraz wymagana jest dyspozycyjność. Media, jeżeli coś robią, to tylko na rozkaz, nie z własnej inicjatywy. Pewną ograniczoną niezależność zachowały już tylko nieliczne niszowe gazety. I to tylko dlatego, że rola prasy drukowanej jest już niewielka w kształtowaniu opinii mas.

Niektórzy komentatorzy uważają, że władze Rosji podejmują akty agresji wobec sąsiadów, żeby przykryć fakt, iż gospodarka rosyjska mimo bogactw naturalnych kuleje, a społeczeństwu nie żyje się lepiej.

Stwierdzenie, że ten kryzys został sprowokowany po to, żeby zapewnić sobie alibi na krajowym podwórku, to jednak byłoby nadmierne uproszczenie. Istotne są dwie sprawy – przede wszystkim kwestia stosunku do Ukrainy jako państwa niepodległego i samostanowiącego. Obecny establishment rządzący nie jest w stanie tego faktu zaakceptować. Zresztą na poziomie deklaracji ideologicznych sprawa jest jasna od dawna, bo Rosja co najmniej od 2005 roku głosi tzw. obronę praw społeczności rosyjskojęzycznych i związanych z rosyjską kulturą, a za taką – jak już mówiliśmy – uważa wszystkich Ukraińców. Ale w obecnym kryzysie nie chodzi tylko o Ukrainę, być może nawet nie przede wszystkim o Ukrainę.

A o co?

Podejrzewam, że o zachowanie równowagi strachu. Władimir Putin powiedział w ostatnim orędziu do narodu to, co Rosjanie sugerują od dawna – że instalacje obrony przeciwrakietowej rozmieszczone w Rumunii i w Polsce łatwo przekształcić w systemy do ataku rakietowego. Stany Zjednoczone i Rosja mają potencjały militarne porównywalne i wystarczające do wzajemnego zniszczenia, a to – według formuły z czasów zimnej wojny – gwarantuje pokój. Rozszerzenie infrastruktury NATO na wschód według Rosjan zaburza tę równowagę. Dlatego chcą zmusić Stany Zjednoczone, żeby uznały Rosję za partnera i zaczęły na ten temat rozmawiać. A Ukraina została wybrana jako dogodna płaszczyzna, żeby wykonać tę operację.

Ale czy straty dla Rosji wynikające z tej polityki agresji nie przewyższają zysków?

Jeżeli celem tej operacji było zmuszenie prezydenta Joe Bidena do podjęcia rozmowy o problemach, które oni stawiają w sferze bezpieczeństwa, to został on osiągnięty. Po objęciu urzędu prezydenckiego przez Bidena spotkanie z Putinem nie było na pierwszym miejscu w agendzie prezydenta USA. Rosjanie przy pomocy „ciężkiej" dyplomacji doprowadzili do tego, że ono się odbyło dosyć szybko. Za prezydentury Donalda Trumpa administracja amerykańska ignorowała Rosjan, co niepomiernie ich wkurzało. W czasach, gdy byłem ambasadorem w Moskwie, w światku dyplomatycznym i dziennikarskim krążyło takie powiedzenie, że roboczy dzień na Kremlu zaczyna się, gdy wstaje słońce nad Potomakiem, bo wtedy nadchodzą do Moskwy informacje, czy Amerykanie już uznali nas za partnerów czy jeszcze nie.

Teraz uznali ich za partnerów?

Takiego przeglądu przywódców państw, jaki ostatnio widzieliśmy na Kremlu, nie było od dawna. Czyli w rozumieniu Rosjan – słuchają nas.

Słuchają, dopóki na Kijów nie spadają bomby.

Być może dlatego ten moment jest ciągle odsuwany w czasie. Paradoks polega na tym, że działania Rosji wzmocniły USA i Zachód. Jeżeli prezydent Biden powstrzyma bezpośrednią agresję, to zdobędzie laur tego, który uratował pokój. Po Afganistanie bardzo by mu się to przydało. Ale jeżeli nie powstrzyma agresji, to też nie jest źle, bo ostrzegał przed wojną. Czyli albo jest zwycięzcą, albo prorokiem. Jedno i drugie jest dobre, choć pierwsze lepsze od drugiego.

Ale jak pan mówił, to jest strata Rosji. A gdzie są zyski?

Uznanie republik Ługańskiej i Donieckiej i podporządkowanie ich sobie. To nie jest wariant idealny, bo oznacza pogrzebanie porozumień mińskich, które są dla Rosjan alfą i omegą polityki zagranicznej. Skoro Rosja nie może liczyć na szybkie rozbicie sił ukraińskich i zmuszenie Kijowa do kapitulacji np. przy pomocy ataków lotniczych i rakietowych, to przynajmniej zagarnie te dwa terytoria. Natomiast zaniepokoiły mnie słowa prezydenta Putina podczas wspólnej konferencji z prezydentem Francji Emmanuelem Macronem, kiedy przypomniał, że Rosja jest mocarstwem jądrowym. Co miał na myśli w kontekście kryzysu ukraińskiego?

A może w tym kryzysie chodzi o to, co kiedyś powiedział prezydent Lech Kaczyński – najpierw Gruzja została zaatakowana, następna będzie Ukraina, a potem republiki bałtyckie i Polska?

Jedno nie wyklucza drugiego. Rosja żyje wspomnieniami dawnej wielkości i to nawet nie z epoki Związku Radzieckiego, ale z czasów imperium Romanowów. W wystąpieniach Putina jest bardzo wiele odniesień do historii z tego okresu. Czasami wręcz można odnieść wrażenie, że nie uprawia on polityki realnej, tylko historyczną.

Czytaj więcej

Waldemar Paruch: PiS już nie kreuje pozytywnych dla siebie procesów

Jak długo Rosja będzie straszyła Europę wojną?

Rosjanie nieustannie będą wywierali presję na Ukrainę w taki czy inny sposób. Czy w stosunkach z USA nadal będzie stosowana metoda „ciężkiej" dyplomacji? Eksperci wojskowi uważają, że w nieskończoność tego się robić nie da. Na pytanie, co dalej, nie znam odpowiedzi.

A jak pan ocenia stosunki polsko-rosyjskie? Jaki był stosunek do polskich dyplomatów w 2016 roku, gdy złożył pan listy uwierzytelniające?

Listy uwierzytelniające wręczałem prezydentowi Putinowi krótko po przyjeździe, co wynika z faktu, że w ich protokole dyplomatycznym listy wręcza się dwa razy do roku. Data tej uroczystości była skorelowana z datą ogłoszenia wyników wyborów prezydenckich w USA i połowę swojego wystąpienia prezydent Putin poświęcił stosunkom ze Stanami Zjednoczonymi, choć nowego ambasadora USA tam nie było.

Czyli zadziałała zasada wschodu słońca nad Potomakiem.

No właśnie. My w 2016 roku podjęliśmy inicjatywę wznowienia dialogu na średnim szczeblu roboczym. Do Moskwy przyjechał wówczas wiceminister spraw zagranicznych Marek Ziółkowski z propozycją, żebyśmy zaczęli się kontaktować. Rosjanie w gruncie rzeczy odrzucili ten pomysł. Sformułowali szereg warunków sprowadzających się do stwierdzenia: „wy popsuliście stosunki, to je naprawiajcie". To jest typowe zagranie dyplomacji rosyjskiej – jeżeli chcecie mieć dobre stosunki z nami, to coś zróbcie. Jak nie zrobicie, to bez łaski. Rozumowanie, że stan stosunków dwustronnych zależy od dwóch stron, jest im obce. Zresztą ożywianie relacji z Polską było przyjmowane niechętnie i wprost to mówiono. Na dodatek podczas mojego urzędowania wyniknęła sprawa pomników armii sowieckiej w Polsce, która rozpalała atmosferę w Rosji do białości.

O co chodziło z tymi pomnikami?

O przyjęcie przez Sejm ustawy, która umożliwiała ich demontaż. Wcześniej to były indywidualne decyzje władz lokalnych. Na dodatek w tym czasie prezydent Putin przejawiał rosnące zainteresowanie historią. Pamiętamy te jego artykuły, opowieści o ambasadorze Józefie Lipskim, który rzekomo podzielał antysemickie poglądy Hitlera, wykorzystywanie przeciwko Polsce problemu Holokaustu. I w tym kontekście sprawa pomników budziła ogromne emocje. Ale najtrudniejszą sprawą, z jaką musiałem się zmierzyć w czasie mojego urzędowania, była 10. rocznica katastrofy smoleńskiej i zarazem 80. rocznica zbrodni katyńskiej. Nie doszła wtedy do skutku wizyta premiera Mateusza Morawieckiego w Katyniu.

Dlaczego to była trudna sytuacja?

Bo nie byliśmy w stanie uzyskać jasnego stanowiska strony rosyjskiej w sprawie przyjazdu delegacji polskiej do Smoleńska i Katynia. Zakładaliśmy, że samolot z oficjalną delegacją wyląduje na terytorium Białorusi, ale było to w okresie pandemii i Rosjanie tak długo nie dawali odpowiedzi, czy delegacja będzie mogła wjechać do Rosji, aż w końcu strona polska wycofała się z tej wizyty. A ta decyzja chyba ich rozwścieczyła, bo po raz pierwszy w dniu pamięci o zbrodni katyńskiej przedstawiciele polskiej ambasady w Moskwie nie zostali wpuszczeni na teren Kompleksu Memorialnego „Katyń" pod pretekstem przepisów epidemicznych. Uznano, że duży kompleks leśny jest niebezpieczny z punktu widzenia epidemii, i zamknięto ten obszar. To był znaczący symboliczny gest ze strony rosyjskiej. Odebrałem to jako wyraźny przejaw niechęci, tym bardziej że Polska wyraziła zgodę na obecność ambasadora Rosji na cmentarzu żołnierzy sowieckich 9 maja, choć obowiązywały wtedy przepisy o zakazie wstępu na cmentarze.

W przeszłości uczestniczył pan też w pracach Grupy ds. Trudnych. Jak do tego podchodziła strona rosyjska, a jak polska?

W 2016 roku próbowaliśmy wznowić działalność tej grupy, ale Rosjanie nie byli chętni, uznając, że dalsze omawianie spraw trudnych nie leży w ich interesie. Efektem naszych wcześniejszych prac była duża wspólna publikacja poświęcona wydarzeniom z XX wieku oraz utworzenie dwóch niezależnych centrów dialogu i porozumienia – rosyjskiego oraz polskiego. Rosjanie mieli trochę pretensji do działalności naszego centrum. Nie podobali im się zapraszani przez nas goście, m.in. rosyjscy eksperci opozycyjni wobec reżimu Putina. Traktowaliśmy to jako typową postawę Rosjan. Trzecim efektem działań grupy było wypracowanie wspólnego stanowiska w sprawie zbrodni katyńskiej. Fakt, że w 2010 roku podczas wizyty premiera Donalda Tuska w Katyniu, w 70. rocznicę zbrodni, na miejscu obecny był też premier Putin i wygłosił swoje przemówienie na temat zbrodni katyńskiej – to również był efekt naszych prac. Strona polska traktowała to wtedy jako wyraźne osiągnięcie w relacjach dwustronnych, które mogło prowadzić do poprawy stosunków.

Tyle że trzy dni później doszło do katastrofy smoleńskiej.

No właśnie. Rosyjskie śledztwo w tej sprawie dotychczas nie zostało zakończone, a wrak samolotu nadal znajduje się na terenie Rosji. Rząd premiera Tuska próbował jeszcze przez jakiś czas podtrzymywać atmosferę poprawy stosunków polsko-rosyjskich, ale z tego powodu spotykał się z coraz większą krytyką w kraju. A po 2014 roku, czyli po aneksji Krymu, to i tak już nie miało żadnego znaczenia. Poza tym deklaracje ówczesnego premiera Putina i prezydenta Dmitrija Miedwiediewa w sprawie zakończenia śledztwa dotyczącego zbrodni katyńskiej okazały się bez pokrycia. Prokuratura rosyjska umorzyła śledztwo. Mamy zatem do czynienia z bardzo dobrze udokumentowaną zbrodnią z czasów II wojny światowej, popełnioną przez reżim sowiecki, a bez konkluzji sadowej. Jest zbrodnia, są ofiary, w przybliżeniu został określony krąg sprawców, jest bardzo dużo dowodów...

Czytaj więcej

Mirosław Hermaszewski: Wszyscy czekają na pierwszy lot na Marsa

...tylko wyroku sądu brak.

To jest bardzo niedobry precedens. Na dodatek w Kompleksie Memorialnym w Katyniu, który jest wspólnym miejscem pamięci, bo NKWD w lesie katyńskim rozstrzeliwało także obywateli sowieckich, pojawia się coraz więcej elementów bieżącej propagandy politycznej, co jest naprawdę rzadko spotykane w miejscach takiej kaźni. Strona rosyjska zorganizowała tam np. wystawę o stosunkach polsko-rosyjskich od czasów Chrobrego. Umieszczenie takiej ekspozycji w takim miejscu – tego się nie robi. Uczestniczyłem w uroczystości odsłonięcia rosyjskiego pomnika ku czci rosyjskich ofiar zamordowanych w lesie katyńskim i przy okazji tej uroczystości rozmawiałem z przewodniczącą Rady Federacji Walentyną Matwiejenko. Rozmowa miała następujący przebieg: pani przewodnicząca powiedziała, że demontaż pomników armii sowieckiej w Polsce to jest akt barbarzyństwa, a ja na to odpowiedziałem, że w krajach cywilizowanych nie uprawia się propagandy na cmentarzach.

To dość konfrontacyjnie.

Tak sobie porozmawialiśmy i głęboko spojrzeliśmy sobie w oczy.

Jak pan sobie wyobraża przyszłe stosunki polsko-rosyjskie?

Jak już mówiłem, do tego, żeby stosunki były dwustronne, potrzebna jest wola dwóch stron. Nie do końca widzę możliwość rozwijania tych stosunków, bo jeżeli na początku każdej rozmowy Rosjanie podejmują np. temat małego ruchu granicznego z obwodem kaliningradzkim i w ten sposób udowadniają, że to my popsuliśmy stosunki, dlatego mamy je naprawić, czyli cofnąć wszystko do stanu dawnego, to dialog się natychmiast urywa. Zwykle miałem na to dyżurną odpowiedź: zróbcie coś z tą granicą rosyjsko-białoruską, bo w 2016 roku Rosjanie przestali przepuszczać przez tę granicę obywateli państw trzecich. I zazwyczaj słyszałem: „już nad tym pracujemy, niedługo będzie podpisane porozumienie". To niedługo trwa do dzisiaj, taki ruski miesiąc.

To nie jest pan zbyt optymistycznie nastawiony, jeżeli chodzi o relacje polsko-rosyjskie?

Przyjmijmy, że pesymista to dobrze poinformowany optymista.

Prof. Włodzimierz Marciniak

Sowietolog i rosjoznawca związany z Instytutem Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk. W 2010 r. prezydent Lech Kaczyński powołał go na członka Narodowej Rady Rozwoju. Był ambasadorem Polski w Moskwie w latach 2016–2020. Publikuje w sporadycznie ukazującym się czasopiśmie „Obóz" i na platformie wymiany opinii „Wszystko co najważniejsze" funkcjonującej przy Instytucie Nowych Mediów. Profesor nadzwyczajny w Zakładzie Stosunków Międzynarodowych i Bezpieczeństwa Narodowego Wyższej Szkoły Biznesu – National-Louis University w Nowym Sączu i w Akademii Ignatianum w Krakowie

Plus Minus: Władimir Putin uznał tzw. niepodległość dwóch obwodów na wschodzie Ukrainy – ługańskiego i donieckiego. Wojska rosyjskie już wkroczyły na te terytoria. Co z tego wyniknie? Czy należy się spodziewać dalszej eskalacji napięcia?

Eskalacja trwa od dłuższego czasu. Po raz pierwszy Rosjanie użyli tzw. ciężkiej dyplomacji, czyli czołgów jeżdżących wzdłuż granicy ukraińskiej, wiosną ubiegłego roku po to, żeby nawiązać kontakty dyplomatyczne z administracją nowego prezydenta USA Joe Bidena. I to odniosło skutek. W wyniku koncentracji rosyjskich sił zbrojnych przy granicy z Ukrainą doradcy obu prezydentów nawiązali kontakty, a potem odbyły się bezpośrednie rozmowy obu przywódców. Ponieważ Rosjanie nie do końca byli zadowoleni z rezultatów tych rozmów, to w tej chwili powtórzyli ten sam manewr, przeprowadzając koncentrację wojsk na jeszcze większą skalę. Z kolei Amerykanie uruchomili wojnę informacyjną, czyli zaczęli wypuszczać kolejne komunikaty o datach napaści na Ukrainę lub o tym, że prezydent Putin już podjął decyzję o wojnie. Dając w ten sposób do zrozumienia, że wiedzą, co się dzieje w „bunkrze". Jest takie stare powiedzenie, że Rosjanie wygrywają wojny na polu walki, a Zachód wygrywa w gazetach.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi