Zdarzyło mi się ostatnio uczestniczyć w bardzo pouczającej dyskusji. Takiej, która – jak mi się wydaje – mogła jednocześnie toczyć się w wielu innych miejscach w Polsce. Pozornie dotyczyła rzeczy mało istotnej, jak to, czy nazwanie szkolnego kiermaszu „wielkanocnym” jest wykluczające dla dzieci z rodzin niewierzących bądź praktykujących inną religię. I czy w związku z tym nie lepiej byłoby go dookreślić bardziej „neutralnym i inkluzywnym” przymiotnikiem „wiosenny”. Proszę mi wierzyć, temperatura sporu, a także rozbudowanie argumentacji z obu stron starczyłoby spokojnie nie na jeden felieton, ale kilka esejów.
Czytaj więcej
Z dojrzewaniem można w nieskończoność zwlekać, od starzenia ucieka się w panice. Jak we wszystkim, co może być wielkie i piękne, na pierwszy rzut oka widać w nim tylko niebezpieczeństwo.
Moim ulubionym momentem w całej dyskusji był głos pani, która jest muzułmanką i jako taka stanęła w obronie „wielkanocnego” nazewnictwa. A raczej szacunku dla własnej tradycji i tożsamości; różnorodności, która zasługuje na to miano dopiero, kiedy staje się rzeczywistą sumą wielu kolorów, a nie szarą magmą wydumanej „neutralności”. I to właśnie złudzenie, a raczej terminologiczny wytrych będący coraz cieńszą warstwą okrywającą antykatolicki resentyment, jest w całym sporze – we wszystkich sporach, w centrum których się znajduje – najciekawsze. I nie chodzi już nawet o to, że tak strasznie skupiając się na tym, by się przypadkiem nawzajem nie obrazić, zaczynamy udawać kogoś innego, niż w rzeczywistości jesteśmy. Najgorszy jest fakt, że naprawdę kim innym zaczynamy się wówczas stawać.
W tym akurat konkretnym sporze zastanowiła mnie próba obejścia problemu przez poszukiwanie najmniejszego wspólnego mianownika. Czegoś już absolutnie pod każdym względem niekontrowersyjnego. Będącego poza wszystkimi tradycjami i wyznaniami. Można w dzień wolny od pracy chodzić do kościoła, meczetu, synagogi czy supermarketu, ale przecież za każdymi z tych drzwi czeka zawsze ona – wiosna. Ją zatem świętujmy! Tylko że w sprawach religii zazwyczaj wszystko jest na opak. Najwięksi „wolnomyśliciele” to tak naprawdę zatwardziali dogmatycy. Najbardziej żarliwi są w swojej wierze „ateiści”. Wykluczanie najłatwiej przychodzi tym, którym słowo „inkluzywność” nie schodzi z ust. A to, co miało być najbardziej „postępowe”, okazuje się cofać nas do czasów archaicznego pogaństwa.