To wierni mają się nawracać, a nie Kościół zmieniać

Kraina, do której chce nas zaprowadzić Kościół, jest wciąż ta sama; terytorium, po jakim się poruszamy, też pozostaje bez zmian. Dlatego z taką nieufnością należy podchodzić do wszystkich, którzy wciskają nam do ręki nowe mapy. Pokazujące drogi dużo krótsze i bardziej komfortowe. Drogi donikąd.

Publikacja: 31.03.2023 17:00

To wierni mają się nawracać, a nie Kościół zmieniać

Foto: Adobe Stock

Nie musisz mieć konia ani zbroi. Nie potrzeba ci zamków, księżniczek, potworów czy olbrzymów. Jeśli chcesz przeżyć przygodę, wystarczy, że staniesz się mały.

Patrzę na mrówkę przemykającą teraz ukradkiem obok biurka, przy którym piszę. Udało jej się właśnie przeżyć kolejny dzień w krainie ciężko stąpających (i jednego też nielekko raczkującego) olbrzymów. Każda próba zdobycia pokarmu jest obarczoną śmiertelnym ryzykiem misją. Nasze meble to dla niej pasma niezdobytych szczytów. Każdy pokój jest osobną, pełną przygód i niespodzianek krainą, do której aż strach zaglądać. Korytarz to niekończąca się pustynia; kuchnia – pałac czarnoksiężnika; łazienka – wolę nawet nie myśleć. Jej mrówcze uszy ogłuszają wciąż nowe, za każdym razem niezrozumiałe huki i trzaski. Z nieba spadają komety w postaci klocków, butów i sztućców. Żaden Lancelot ani Aragorn nie mogą się z nią równać w ilości i intensywności przeżytych przygód. Są na to za duzi.

W naprawdę wielkich epopejach mogą wystąpić bowiem tylko ci, którzy wiedzą, że są naprawdę mali. Jak pisał G.K. Chesterton w swej „Ortodoksji. Romancy o wierze”: „Olbrzymy, które idą przez las, depcąc drzewa jak źdźbła trawy, rodzą się z pokory. Wieże, których szczyty nikną w górze ponad najbardziej samotną z gwiazd, rodzą się z pokory. Albowiem wieże nie są wysokie, dopóki nie spojrzymy na nie z dołu, a olbrzymy nie są olbrzymie, dopóki nie są większe od nas samych”.

Katolicyzm jest tak ogromną, niekończącą się od tylu wieków i aż do końca świata przygodą, ponieważ tak wyraźnie pokazuje on wyznającym go ludziom ich własną małość. A robi to w sposób najbardziej przekonujący z możliwych – podstawiając im wciąż przed oczy wielkość, do jakiej zostali stworzeni. Jesteście tylko nadłamaną trzciną, dymem na wietrze, ale „bogami będziecie”. System wiecznych – bo objawionych – norm i zasad nie jest kodeksem, tylko mapą prowadzącą do odkrycia skarbu. Gdyby się zmieniał, toby nas okłamywał, nie doprowadzał do celu. Kraina, do której chce nas wprowadzić Kościół, jest wciąż ta sama, terytorium naszej natury, po którym się poruszamy, też pozostaje bez zmian. Dlatego z taką nieufnością należy podchodzić do wszystkich, którzy wciskają nam do ręki nowe mapy. Pokazujące drogi dużo krótsze i bardziej komfortowe. Drogi donikąd.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Piotruś Pan mniej groźny od Doriana Graya

Przygoda nad przygodami

W swoim artykule „Rewolucja współodczuwania” („Plus Minus” z 25–26 marca 2023 r.) Tomasz Terlikowski zechciał się krytycznie odnieść do mojego opublikowanego tydzień wcześniej tekstu „Pomiędzy przygodą a Otchłanią”, w którym próbowałem naszkicować faktyczny obraz katolickiej etyki seksualnej; obraz przysłaniany w ostatnim czasie coraz częściej ustawionym przez katolickich rewizjonistów chochołem.

Interesującym zabiegiem było użycie przez redaktora Terlikowskiego jako narracyjnego gwoździa informacji o skandalach seksualnych, których bohaterem miał być syn (cytowanego przeze mnie w tekście) J.R.R. Tolkiena. „Piękne i bogate powieści Tolkiena, a także jego niewątpliwa mądrość, nie powinny sprawiać, że zapomnimy, że ból i cierpienie wdarły się także do jego rodziny” – pisze Terlikowski.

Gwoli ścisłości – ojciec John Tolkien, syn pisarza, został rzeczywiście oskarżony o molestowanie, jednak w sprawie tej nie odbył się proces ani nie zapadł wyrok. Zgodnie z zasadą domniemania niewinności nie powinno się więc pisać w trybie dokonanym, jak robi to Terlikowski, że był on z pewnością „przestępcą seksualnym”. Z kolei stwierdzenie publicysty, że o. Tolkien został w dzieciństwie wykorzystany seksualnie przez jednego z przyjaciół jego ojca, oparte jest jedynie na jednej i to nie najmocniejszej poszlace. Rozumiem erystyczne zapotrzebowanie na efektowną puentę, jednak w sprawach tak poważnych należy chyba jednak nieco bardziej precyzyjnie dobierać słowa. To jednak tylko na marginesie.

Przyjmijmy bowiem, śladem Terlikowskiego, najbardziej pesymistyczną wersję wydarzeń. W domu Tolkienów rzeczywiście doszło do tragedii, która z kolei spowodowała, iż jej ofiara w przyszłości sama stała się sprawcą ohydnych przestępstw. Dlaczego jednak w ogóle rozmawiamy o Tolkienach? Do przywołania całej tej historii skłonił Terlikowskiego fakt, iż w swoim tekście zacytowałem fragment listu J.R.R. do innego ze swych synów, Michaela:

„Z mroku mojego życia, tak bardzo zawiłego, stawiam przed Tobą jedną wielką rzecz, którą trzeba kochać na ziemi: Najświętszy Sakrament. Tam znajdziesz romantyzm, chwałę, honor, wierność, prawdziwą ścieżkę wszystkich swoich miłości na świecie i coś więcej: śmierć, dzięki boskiemu paradoksowi tę, która kończy życie i żąda oddania wszystkiego, a jednak dzięki smakowi (lub przedsmakowi) której można otrzymać to, czego poszukujesz w ziemskich związkach (miłość, wierność, radość) lub nadać im ten charakter rzeczywistości, wiecznej trwałości, której każdy człowiek pragnie z głębi duszy”.

Tolkien nie pisze: „z wyżyn mojej moralnej nieskazitelności, tak bardzo niepodważalnej”, tylko zwraca się do syna z głębin własnego mroku, tak bardzo zawiłego. Kierując wzrok ku temu, co najwyżej, widzi swoją małość. Pisząc o Najświętszym Sakramencie, czuje się najbardziej grzeszny. Jego wyobraźnia zrodziła tak wielki i złożony świat, bo on sam wiedział, że jest mały. I w tym właśnie miejscu zaczyna się przygoda wiary.

„Pod zewnętrzną formą wielkiej opowieści o przygodzie kryje się realny dramat, cierpienie i przestępstwo” – pisze Terlikowski. Nie, panie Tomaszu. Jest dużo gorzej. To wszystko tkwi już u korzenia każdej wielkiej opowieści. Gdybyśmy byli bez grzechu, nie musielibyśmy ich sobie opowiadać. Wszystkie one są bowiem o tęsknocie, utraconym domu i dolinie łez, w której zostaliśmy uwięzieni. Prawdziwy pisarz, zwłaszcza kiedy ma to szczęście, że jest jednocześnie katolikiem, nigdy nie pisze „ex cathedra”, ale zawsze „de profundis” – z głębokości własnej nędzy. Nie chce pouczyć tych, do których mówi, ale razem z nimi wygrzebać się ze śmierdzącego grzechem dna.

Świętemu Augustynowi, gdy był już biskupem Hippony, doniesiono kiedyś o pewnym duchownym, który odmawia psalmy, siedząc na wychodku. Autor „Wyznań” miał być tym faktem nie tyle zgorszony, ile zachwycony. Bo nic lepiej nie opisuje naszej sytuacji, kondycji człowieka na ziemi niż psalmy wznoszące się na niebieskie wyżyny z samego dna kloaki. To tu – w brudzie i smrodzie – zaczyna się katolicyzm. Nie w poczuciu wyższości, nimbie własnej doskonałości – tylko i zawsze w mroku. Im jaśniej świeci nam nad głową Najświętszy Sakrament, tym głębsza okazuje się otaczająca go ciemność. Romantyzm, chwała, honor i wierność to maleńkie światło w długim tunelu naszej własnej marności. Nikt nie obiecywał, że ta przygoda będzie beztroska.

Owszem, możliwe, że ból i cierpienie wdarły się na ten i jeszcze wiele innych sposobów do rodziny Tolkiena. Tym prawdziwsze są jednak przez to jego opowieści. Nie pełnią one bowiem, jak chciałby Terlikowski, roli zasłony zakrywającej prawdę, tylko lustra – bezwzględnego w swojej precyzji oddawania jej. Nigdy nie wiadomo (Tolkien nie mógł tego wiedzieć, nie wiem tego ja ani nawet pan Terlikowski), czy pochylając się nad nim, zobaczymy odbicie orka czy elfa, to zależy tylko od nas. Mity, zmyślenia prawdziwsze od prawdy w jej wąskim, filisterskim rozumieniu, są – tak samo jak nakazy moralne Kościoła – sznurami, na których wygrzebujemy się z bagna grzechu i złudzeń.

Bo przecież ból, cierpienie i przestępstwo wdarły się również do najważniejszej rodziny w dziejach, a żebyśmy przypadkiem o tym nie zapomnieli, ich sprawcy i ofiary pojawiają się w prologu Dobrej Nowiny. Rodowód Chrystusa wymienia m.in.: Tamar, która popełniła grzech kazirodztwa, Rachab – prostytutkę, oraz Batszebę – dla rozwiania wątpliwości tytułowaną „żoną Uriasza Chetyty”. Tego Uriasza, który został przez swego króla, Dawida, skazany podstępnie na śmierć tylko po to, żeby ten mógł posiąść jego żonę. Z tego związku narodził się Salomon, w prostej linii przodek Jezusa. Każda dobra opowieść dobywa się z głębokości grzechu. Z tą najlepszą z nich nie mogło być inaczej.

Temu, kto czuje się wielki i doskonały, nie będzie chciało się zadzierać głowy i wyglądać nieba. Urządzi je wokół siebie, na własną miarę. Zamknie nad sobą właz Otchłani. Uchyli się od przygody.

Widzieć w niezmiennej nauce Kościoła rygoryzm, źródło nerwic, system opresji mogą tylko ci, którzy stracili z oczu cel, do którego dążymy, albo zapomnieli, z jakiego miejsca ruszamy. Przestali marzyć o Niebie albo pamiętać o własnej marności. Szermując naokoło tym zarzutem, przegapili fakt, że to właśnie oni robią z katolickiej moralności kodeks; tyle tylko, że mocno zliberalizowany. Znika bowiem w ich wizji to, co kluczowe – fabularne napięcie, wynikające z faktu, że stawką w tej grze jest zbawienie duszy. Że to przygoda nad przygodami. Ta, wokół której krążą wszystkie prawdziwe mity i opowieści.

Rewolucja filistrów

Przygoda ta nie rozciąga się, nie odbywa, między tym, co dawne i nowe. To w ogóle nie te kategorie. Redaktor Terlikowski, tak wielką wiarę pokładając w przyszłości, zdaje się wszystkim, którzy jej nie podzielają, przypisywać anachronizm i zgrzybiały tradycjonalizm. Tymczasem miejscem akcji katolickiego dramatu jest ta konkretna chwila, a jego losy, szczęśliwe lub tragiczne rozwiązanie, zależą wyłącznie od tego, w jakim stopniu uda się ją zanurzyć w wieczności. Przyjąć jej perspektywę. W najbardziej banalnym zajęciu, przyziemnej okoliczności, zobaczyć wielką szansę i nie mniejsze zagrożenie. Okazję do gorliwości, pokusę obojętności.

Doktryna Kościoła jest niezmienna, ponieważ została objawiona. Nie może zmieniać się w czasie coś, co przychodzi spoza niego. To dlatego ortodoksja jest wiecznie nowa, zawsze świeża, a każde katolickie nowinkarstwo zaczyna już po bardzo krótkim czasie trącić stęchlizną. Dlaczego czytając św. Grzegorza Wielkiego, Tomasza, Augustyna czy Jana od Krzyża, mamy poczucie, że siedzą tuż obok nas? Snują swą opowieść spokojnym, pewnym, czystym głosem? Dokładnie z tego samego powodu, dla którego ściągając z półki pracę któregoś z kościelnych rewolucjonistów, odważnie otwierającego się na „ducha czasu”, doznajemy wrażenia, że oglądamy slapstickową produkcję z początku XX wieku. Wszystko w niej trzeszczy i zacina jak porysowana gramofonowa płyta. Teilhard de Chardin ze swoją bałwochwalczą wiarą w technikę i geniusz ewolucji; Emmanuel Mounier z uporem godnym lepszej sprawy starający się połączyć katolicyzm z marksizmem; Alfred Loisy stawiający dogmaty pozytywizmu ponad twierdzeniami magisterium. Wszyscy oni byli w swojej epoce „na czasie”. I w tym czasie zostali. Nic nie starzeje się tak szybko jak awangarda.

Ortodoksja jest powiewem świeżego powietrza, a obliczony na zapotrzebowanie chwili, panujący właśnie medialny i intelektualny klimat rewizjonizmu kisi się w zaduchu własnej epoki. Może zaciekawić co najwyżej historyków idei; podróżnicy w drodze po własne zbawienie nie mają w nim czego szukać.

To nie dogmat rozwija się w czasie, ale patrzące na niego oczy się zmieniają. Prawda, przedmiot, treść jest ta sama, tylko jak po wyjściu z domu w pierwszy śnieżny dzień potrzeba chwili czasu, żeby przyzwyczaić wzrok do całej tej jasności wokół nas. To nie pycha tych, którzy chcieliby poprawić nauczanie Kościoła, dodać coś od siebie, wyrzucić prawdy, które stały się dla nich niewygodne, jest nośnikiem tej zmiany. Rolę tę pełni gorliwość znających swoją małość, zdolnych nie do konstruowania nowego, ale kontemplacji i zachwytu nad nieprzemijającym. Dokładnie w ten sposób, jako „uwyraźnianie” tego, co od zawsze obecne w Objawieniu, opisał życie Tradycji św. John Henry Newman w najważniejszej książce poświęconej temu zagadnieniu, „Eseju o rozwoju doktryny chrześcijańskiej”.

A ta właściwa, najważniejsza zmiana, o jaką chodzi w chrześcijaństwie, gwałtowny i radykalny zwrot, to nawrócenie. To nie dogmat ma się zmieniać, tylko nasze dusze. A skutkiem tego – również cały świat. To nie w wiarę mamy wątpić, tylko w siebie. W świetle jej wielkości rozumieć własną małość. I rosnąć, powoli, po centymetrze. Sobie dodawać wzrostu, a nie jej go odbierać.

Co najbardziej zastanawia mnie w postulatach panów Terlikowskiego czy Kędzierskiego, ich publicystycznej krucjacie o „odnowę etyki seksualnej”, pełnej takich terminów jak „rewolucja”, „dynamit” czy „bomba zegarowa”, to jej końcowy, postulowany przez nich efekt. Na koniec dnia, po tych wszystkich wybuchach, dekapitacjach i szturmach na pałac zimowy katolickiej doktryny, w jakim Kościele mamy się obudzić? W takim, który zaakceptuje rozwody, da sobie spokój z celibatem, machnie ręką na antykoncepcję, czy przymknie oko na masturbację. Kościele, który stanie się światem, przestanie od niego różnić. Naprawdę, Panowie? To ma być rewolucja? Przecież to jakby marksiści głosili potrzebę większej akumulacji kapitału, a Robespierre i Danton zarzynali się nawzajem w obronie systemu feudalnego. Od kiedy rewolucjami nazywamy ugruntowanie status quo, przytaknięcie światu, a nie próbę zmieniania go? Zwłaszcza w chwili, gdy on sam dojrzał już do prawdziwego przewrotu, stał się już sobą, swoimi „zdobyczami” tak bardzo zmęczony, że zaczyna szukać wyjścia ewakuacyjnego.

Nie mogę oprzeć się myśli, że Terlikowski i Kędzierski są jak spóźnieni imprezowicze, którzy wbijają na dyskotekę o czwartej nad ranem z okrzykiem „bawimy się!” na ustach. A odpowiada im tylko zmęczony, skacowany wzrok tych, którzy mają to wszystko już dawno za sobą. Są śmiertelnie zmęczeni niewdzięczną harówą seksualnego wyzwolenia, pożera ich i przemiela powoli rewolucja, której są dziećmi. „Wy też tutaj? A już myśleliśmy, że mamy dokąd iść…”.

Oczywiście, redaktor Terlikowski zapewne odpowie, że celem jego rewolucji jest przede wszystkim wypalenie ogniem seksualnych skandali w Kościele i choćby pożar miał wymknąć się spod kontroli, to gra i tak jest warta świeczki. Problem polega jednak na tym, że do skandali pedofilskich odnosi się dokładnie ta sama zasada, którą C.S. Lewis ukuł w stosunku do Szatana. Można tu pobłądzić na dwa sposoby – albo w ogóle zapomnieć o jego istnieniu, albo skupić się na nim tak bardzo, że straci się sprzed oczu wszystko inne. Kościół popełnił w odniesieniu do wykorzystywania nieletnich ten pierwszy błąd – udawał przez długi czas, że problem nie istnieje. Terlikowski osunął się w drugie ekstremum – wydaje się nie widzieć nic poza nim.

A zło nie istnieje przecież samo z siebie, jest tylko brakiem dobra. Fałszem, zgrzytem w melodii. I właśnie dlatego rozlega się najwyraźniej na tle najpiękniejszej pieśni. Skandale seksualne w Kościele są tak oburzające zgodnie z zasadą „corruptio optimi pessima” – największym złem jest zepsucie największego dobra. Ale Terlikowski posunął się w swym zapale do miejsca, w którym byłby w stanie uciszyć pieśń tylko po to, by przypadkiem nie rozległy się w niej fałszywe tony. Na wszelki wypadek zlikwidować albo przynajmniej przyćmić największe dobro, w obawie, by nie uległo ono gorszącemu zepsuciu.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Pozwólcie dzieciom...

Lustereczko, powiedz przecie…

Bo nadejdzie czas, że zdrowej nauki nie ścierpią, ale według swych pragnień zgromadzą sobie nauczycieli, a żądni tego, co łechce ucho, odwrócą słuch od prawdy i obrócą się ku baśniom” – pisał św. Paweł (nie, panie Tomaszu, nie zapominamy, że był mordercą i prześladowcą chrześcijan) w drugim liście do Tymoteusza.

Dylemat, przed jakim stoimy – staliśmy zawsze – to wybór między mitem (fabularną narracją obrazującą drogę duszy do wyzwolenia z grzechu i zdobycia skarbu życia wiecznego) a baśniami, o których pisał Apostoł Narodów. Te ostatnie więcej wspólnego niż z opowieściami Andersena czy braci Grimm mają ze sprofilowaną pod wymagania jak największej grupy odbiorców produkcją Netflixa. Tworem z epoki binge-watchingu, środkiem znieczulającym wyobraźnię i sumienie. A może najbardziej z wiecznie domagającą się czułego muskania kciukiem tablicą mediów społecznościowych. Zwierciadłem odbijającym stale zmieniające się trendy, kuszącym do tego, by składając im ofiarę ze swojego czasu, uwagi i przekonań, uzyskiwać w zamian poczucie własnej wielkości. „Lustereczko, powiedz przecie, kto jest najmądrzejszy w świecie?”.

Mit tymczasem jest po stronie nawrócenia, a nie postępu. Pewności wiary, a nie samego siebie. Małości bohatera, ale wielkości jego losu i przeznaczenia. A ja jestem po stronie mitu.

Nie musisz mieć konia ani zbroi. Nie potrzeba ci zamków, księżniczek, potworów czy olbrzymów. Jeśli chcesz przeżyć przygodę, wystarczy, że staniesz się mały.

Patrzę na mrówkę przemykającą teraz ukradkiem obok biurka, przy którym piszę. Udało jej się właśnie przeżyć kolejny dzień w krainie ciężko stąpających (i jednego też nielekko raczkującego) olbrzymów. Każda próba zdobycia pokarmu jest obarczoną śmiertelnym ryzykiem misją. Nasze meble to dla niej pasma niezdobytych szczytów. Każdy pokój jest osobną, pełną przygód i niespodzianek krainą, do której aż strach zaglądać. Korytarz to niekończąca się pustynia; kuchnia – pałac czarnoksiężnika; łazienka – wolę nawet nie myśleć. Jej mrówcze uszy ogłuszają wciąż nowe, za każdym razem niezrozumiałe huki i trzaski. Z nieba spadają komety w postaci klocków, butów i sztućców. Żaden Lancelot ani Aragorn nie mogą się z nią równać w ilości i intensywności przeżytych przygód. Są na to za duzi.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS