Po pierwszych stronach aż musiałem sprawdzić. Rocznik 1975. A więc Kjersti Anfinnsen miała 46 lat, kiedy w 2021 r. publikowała „Chwile wieczności” w rodzinnej Norwegii. To dość istotne, bo od pierwszych stron Anfinnsen stylizuje swoją powieść na monolog starszej kobiety. W krótkich, maksymalnie dwustronicowych, rozdziałach poznajemy historię życia Birgitte Solheim oraz sytuację, w jakiej obecnie się znajduje. Ile ma lat? Skoro pierwsze wspomnienia ma jeszcze z czasów wojny, to co najmniej 80. Niegdyś była cenioną kardiochirurżką, jej „dłonie drobne były niczym motyle w klatkach piersiowych pacjentów”, teraz ma problem z obraniem homara w restauracji.
Anfinnsen punkt po punkcie rysuje biografię bohaterki narratorki. Dzieciństwo u boku siostry i neurotycznej matki, która jakby nigdy nie potrafiła córek kochać po równo i zawsze musiała wywyższać jedną kosztem drugiej. Młodość, studia, potem trudna specjalizacja, rozbijanie szklanego sufitu w norweskich szpitalach, praca za granicą – w Nowym Jorku i Paryżu. No i ciągła walka, by pośród mężczyzn udowodnić swoje kompetencje.
Czytaj więcej
Powieść satyryczna, dramat teatralny czy może łże-scenariusz filmu, który nigdy nie powstanie? Charles Yu opowiada o tym, co doskwiera Amerykanom z azjatyckimi korzeniami.
Część rozdziałów wypełniają opisy relacji z Elisabeth – niełatwa siostrzana miłość, pełna zgryźliwości (głównie ze strony Birgitte) i wzajemnego dyscyplinowania. Jedna mówi drugiej, że powinna przylecieć z Paryża do Oslo na grób rodziców, a ta odpowiada, że musi zadbać o swój wygląd („Nie mogłabyś włożyć peruki?”).
Elisabeth w przeciwieństwie do Birgitte założyła rodzinę, i to całkiem sporą. Co parę dni z ekranu komputera dopytuje siostrę zbyt głośno (już trochę niedosłyszy) „Czym się ostatnio zajmujesz?” albo „Widziałaś coś ciekawego?”.