„Na zachodzie bez zmian”: Wojna straszna, zero szwejkowania

Nowa, dość swobodna adaptacja powieści Ericha Marii Remarque’a raczej nie przejdzie do historii kina, ale też i nie szkoda na nią czasu. To wstrząsające, bardzo dobrze zrealizowane kino wojenne, w którym wyciągnięto z powieści to, co najstraszniejsze.

Publikacja: 04.11.2022 17:00

„Na zachodzie bez zmian”: Wojna straszna, zero szwejkowania

Foto: materiały prasowe

To była jedna z najbardziej oczekiwanych premier roku na Netfliksie. Nie – jak to bywa – kupiona do dystrybucji VOD na jakimś festiwalu i zareklamowana widzom jako własna, tylko faktycznie zrealizowana pod kontrolą amerykańskiej platformy streamingowej przez berlińskie studio produkcyjne. W niemieckiej obsadzie i z niemieckim reżyserem Edwardem Bergerem za kamerą. Film ten stał się również niemieckim kandydatem do Oscara.

I chociaż film Bergera jest dziełem niewątpliwie udanym – wciągającym i bardzo sprawnie zrealizowanym, a kilka scen zostaje w głowie jeszcze długo po seansie – wątpliwe, by wpłynął na historię kina. Między innymi dlatego, że raczej zbiera wszystko, co najlepszego widzieliśmy w ostatnich latach na temat wojny w kinie, lecz nie idzie dalej, także formalnie. A to – jak pokazują losy takich filmów jak „1917”, „Przełęcz ocalonych”, „Dunkierka” czy „Furia” – jest kluczem do wpisania się w kanon jakże wyeksploatowanego i na wszystkie sposoby skonsumowanego gatunku.

Czytaj więcej

Netflix, HBO Max, Viaplay, Polsat Box Go. Seriale do zobaczenia (lub nie) w weekend

To już trzecia adaptacja antywojennej powieści Ericha Marii Remarque’a, która rozwścieczyła w czasach premiery (1929) nazistów i została później w Trzeciej Rzeszy zakazana. Pierwszą zrealizowano w USA już w rok po premierze. Druga była telewizyjnym filmem nakręconym przez Brytyjczyków (1979). Teraz dostaliśmy najnowszą. Nowoczesną, na wskroś pacyfistyczną, do bólu realistyczną i przerażającą – zdecydowanie od wojny odstraszającą. Także politycznie.

Już druga sekwencja, zaraz po napisach początkowych, ustawia tę opowieść. To istna „wędrówka” munduru pruskiego żołnierza, który po śmierci rekruta przechodzi odświeżanie (pranie, prasowanie, podszywanie dziur), i trafia do kolejnego młodzika. On jeszcze nie wie, co go czeka na froncie Wielkiej Wojny i nawet głupi się cieszy na żołnierską przygodę. To opowieść o mięsie armatnim. O stopniowej degradacji człowieka i przyrody, które po kilku miesiącach ścierania się na froncie zamieniają się w jedno wielkie pole błota pochłaniające trupy i żelastwo.

Czytaj więcej

„Mała towarzy szka i dorośli”: Klituś-bajduś kontra NKWD

I tak jest w zasadzie przez cały film. Nie ma tu praktycznie chwil wytchnienia, jakie dawał czytelnikowi Remarque, momentami wręcz szwejkowskich, o tym jak „stare” wojsko radziło sobie z obłędem wojny. Jeżeli scenarzyści sięgają po sceny koleżeńskie, to przerabiają je na makabryczne miniatury. Jakby celowo odbierali komfort psychiczny widzowi, by przez moment nawet nie pomyślał, że może poza tym całym zabijaniem były weselsze dni. Ponury nastrój nie znika ani na sekundę, a twórcy ekranizacji wybierają z Remarque’a to, co najbardziej przerażające. Albo wręcz podkręcają sceny w swej makabryczności – jak choćby samobójczą śmierć Alberta w lazarecie czy sceny z czołgami i miotaczami płomieni, które autor powieści tylko nadmieniał paroma zdaniami. To zresztą najbardziej wstrząsające fragmenty – właśnie te dopisane. Choć każda adaptacja, mimo że odwołuje się do konkretnego dzieła, jest przecież utworem samoistnym.

Twórcy netfliksowego „Na zachodzie bez zmian” są bogatsi o wiedzę, co wydarzyło się przez te 93 lata od premiery literackiego pierwowzoru – nazizm, II wojna światowa, Holokaust. Trochę za bardzo też chcą Niemców tłumaczyć, Remarque tak łaskawy przecież nie był dla swoich rodaków. Berger scenami w wagonie sztabowym w Compiègne, gdzie podpisano akt kapitulacji (nie było ich w powieści), sugeruje, że Francuzi stawiali Niemców pod ścianą i sprowadzeniem armii niemieckiej na kolana przyczynili się niejako do odwetu, który spadnie na Europę 20 lat później. Warto o tym pamiętać. Zwłaszcza kiedy ktoś będzie przekonywał, że Niemcy nie realizują w kinie swojej polityki historycznej. I nie tylko historycznej.

To była jedna z najbardziej oczekiwanych premier roku na Netfliksie. Nie – jak to bywa – kupiona do dystrybucji VOD na jakimś festiwalu i zareklamowana widzom jako własna, tylko faktycznie zrealizowana pod kontrolą amerykańskiej platformy streamingowej przez berlińskie studio produkcyjne. W niemieckiej obsadzie i z niemieckim reżyserem Edwardem Bergerem za kamerą. Film ten stał się również niemieckim kandydatem do Oscara.

I chociaż film Bergera jest dziełem niewątpliwie udanym – wciągającym i bardzo sprawnie zrealizowanym, a kilka scen zostaje w głowie jeszcze długo po seansie – wątpliwe, by wpłynął na historię kina. Między innymi dlatego, że raczej zbiera wszystko, co najlepszego widzieliśmy w ostatnich latach na temat wojny w kinie, lecz nie idzie dalej, także formalnie. A to – jak pokazują losy takich filmów jak „1917”, „Przełęcz ocalonych”, „Dunkierka” czy „Furia” – jest kluczem do wpisania się w kanon jakże wyeksploatowanego i na wszystkie sposoby skonsumowanego gatunku.

Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi