Pierwsza część gry „Monster Hunter” pojawiła się w 2004 r. w Japonii i opowiadała o ludziach polujących w prehistorii na dinozaury. Od tego czasu seria zyskała kilkadziesiąt odsłon i doczekała się ekranizacji. Niewiele się jednak zmieniła, gracze wciąż tłuką potwory gigantycznymi mieczami, lancami i maczugami, stopniowo oczyszczając z nich malowniczą krainę.

Centralną część tego świata stanowi wioska Kamura, którą bestie z nieznanych powodów atakują. Po okolicznych terenach można swobodnie krążyć, zaglądać w zakamarki i podziwiać widoki. A jest co, w pobliżu rozciągają się malownicze lasy, zakątki półpustynne, a także tereny zasypane śniegiem.

Czytaj więcej

"Terrifier 2. Masakra w Święta”: Makabra za psie pieniądze

Przemierzanie tych terenów sprawia olbrzymią frajdę, podobnie jak towarzystwo oswojonych zwierząt, choćby uroczego koleżkota. Najważniejsze w grze „Monster Hunter” są jednak starcia z potworami, które w tej odsłonie nie przypominają dinozaurów. To bestie rodem z powieści fantasy, gigantyczne smoki, zmutowane pancerne byki czy przerośnięte drapieżne ptaszyska. Walki są trudne i podnoszą poziom adrenaliny. Wymagają zręczności, ale też pomysłu. Podejście chaotyczne sprawdza się tylko na początku, potem zwyczajnie nie wystarcza na niegłupich przeciwników.

Inżynier Mamoń z „Rejsu” lubił piosenki, które już znał. Gracze najwyraźniej myślą podobnie. „Monster Hunter: Rise” jest jak ta sama kompozycja w nowej aranżacji. I to, jak się okazuje, spora zaleta.