Janusz „Kozak” Szeremeta. Polska kropla w morzu krwi

Janusz Szeremeta, Polak walczący na Ukrainie, miał pseudonim Kozak. W jego przypadku trudno o lepszy: na kozacką modłę nosił zaczeskę i wąs podkręcony do góry, cechowała go kozacka brawura i fascynowała kozacka kultura, no i sam był kozakiem, który żył i umarł na własnych warunkach.

Publikacja: 13.01.2023 10:00

„Będę walczył za waszą wolność i oczywiście za naszą. Bo jak tam nie zatrzymamy Putina, będzie nam,

„Będę walczył za waszą wolność i oczywiście za naszą. Bo jak tam nie zatrzymamy Putina, będzie nam, w Polsce, brudził” – pisał na Facebooku Janusz Szeremeta. Na zdjęciu za kierownicą terenówki z towarzyszami broni w Ukrainie

Foto: Janusz Szeremeta/facebook

Janusz Szeremeta zasłużył na notę w Wikipedii, która o dziwo milczy na jego temat, więc zacznijmy encyklopedycznie. Urodził się w 1982 r. w Dynowie pod Rzeszowem. „Wychowałem się na pograniczu Polski i Ukrainy. Od zawsze wiedziałem, że Podkarpacie jest wymieszane i nasza krew może być ze wschodu. Gdy na rynek przyjeżdżali Ukraińcy, byłem podniecony i chciałem z nimi rozmawiać. Myślałem o tym, co jest po drugiej stronie granicy” – mówił o sobie.

Poczucie związku z Ukrainą dawało mu nazwisko, choć rodzice Szeremety byli Polakami – korzeni nie sprawdzał, wystarczał głos serca i poczucie braterstwa. Powtarzał wokół, że „Kozak jest cool i super” i sam nim jest. Raz ktoś w Dynowie powiedział: „Janusz, przecież ty nie jesteś prawdziwym Kozakiem”. Na co on: „Co ty pier… Jestem pół Polakiem, pół Ukraińcem”.

Czytaj więcej

Katolickie osiedla – skanseny, enklawy czy sposób życia?

Idą trudne czasy

W młodości Szeremeta grał w piłkę z obecnym wójtem gminy Wojciechem Piechem, który opowiada o człowieku energicznym i zaciętym. I nie dziwi go, że poszedł na wojnę. Zwłaszcza że lubił się bić, a po kielichu to już w ogóle. Nie traktował tego jednak jako chuligaństwa, lecz sport.

Łukasz Domin, dyrektor Miejskiego Ośrodka Kultury, wspomina wspólne treningi w klubie Aktywny Dynów i wycieczki biegowe, podczas których Szeremeta często opowiadał o Kozakach i ich kulturze. – W trakcie biegu charytatywnego z północy na południe Polski wyjechał ciężarówką na trasę i krzyczał przez megafon: „Dawać, dawać, meta już niedaleko”. Był dumny, gdy sam przebiegł 30 km w trudnym terenie. Ciężko było go dogonić, tyle miał pomysłów. Bardzo dużo rzeczy próbował. Barwny, nietuzinkowy i charyzmatyczny człowiek.

Przed rokiem Szeremeta wystąpił w organizowanym przez MOK projekcie „Ludzie z pasją”, w stroju zaporoskiego Kozaka opowiadał do kamery: „Kozak to wolny człowiek, wysportowany, ze zbroją. Idą trudne czasy i umiejętności kozackie – bycie w lesie, strzelanie z łuku, wykorzystywanie siekierki, jeżdżenia konno – będą bardzo potrzebne. Dlatego namawiałbym młodych ludzi, aby tego się uczyli. Chciałbym rozwinąć kozactwo w Polsce. Uważam, że ono jest nie tylko ukraińskie. Nieważne, czy jesteś Ruski, Polak, Ukrainiec. Czy z północy, czy południa. Biały czy czarny. Kozactwo jest dla każdego, kto czuje w sercu, że chce być wolny, żyć po bracku, bo tutaj najważniejsze jest słowo braterstwo. Ludzie są teraz bardzo poróżnieni, a powinni jednoczyć się w rodzinie, z sąsiadem. Kozactwo i bractwo są nam bardzo potrzebne. Chcę to promować w Polsce”.

Zanim odkrył siebie, wyjechał do Brighton pracować jako taksówkarz. Ściągnął familię: żonę z trójką synów. Jednak – przyznał – nie był tam szczęśliwy. Rozwiódł się. W 2014 r. chciał dotrzeć na Majdan, trafił do Zaporoskiej Siczy. „Nigdy nie miałem dobrych kolegów czy przyjaciół, tam nauczyłem się braterstwa. Mam trzech braci, których kocham, ale to braterstwo krwi, a pokochać obcego człowieka jak własnego brata to inny, wyższy poziom” – mówił.

„Ja to sobie wymarzyłem i bardzo długo czekałem. Od razu wiedziałem, że to moje miejsce. Odnalazłem szczęście. Kozactwo dało mi wolność, której szukałem całe życie. Husaria w Polsce może też by mi to dała, ale trafiłem tam. Przechrzciłem się z katolicyzmu na prawosławie. Nie był to jedyny warunek, oni testowali mnie długo, na przykład skokami do wody z trzynastego piętra – tak wygląda bractwo. Gdy przyjechałem, główny ataman prowadził swojego trzyletniego syna na koniu, który spłoszył się i mały spadł. Ja załapałem konia, on dzieciaka, którego wsadził z powrotem na grzbiet. Porobiliśmy głupie miny i mały pojechał dalej. Nawet nie zdążył się zorientować, co się stało. Na tym też polega bractwo: na rozumieniu się bez słów, gdy każdy wie, co ma robić”.

Szeremeta z Kozakami spędził siedem miesięcy, występowali razem w kozackim teatrze ulicznym. Ataman opowiadał o sile przekazu sceny i kamery, co go zafascynowało.

„Jestem energiczną, silną osobowością. Zrozumiałem, że aktorstwo stanie się moim przeznaczeniem i wyborem na życie. Teraz aktywnie poszukuję nowych aktorskich wyzwań i możliwości dalszego rozwoju swojego warsztatu. Jestem gotowy, aby zrobić krok naprzód i połączyć moje dwie największe pasje: aktorstwo i mieszane sztuki walki” – pisał po angielsku na stronie mandy.com z wizytówkami aktorów, bo po powrocie do Brighton robił kursy aktorskie i próbował występować w niszowych produkcjach. Trenował jazdę konną, skoki do wody i gimnastykę, by zostać kaskaderem. „Chciałem być Jamesem Bondem” – wspominał. Reklamował się jako skupiony, samodzielny i wszechstronny aktor rozumiejący, że „wytrwałość jest równie ważna jak talent”.

Nie do zajechania

Kursował między Londynem, Warszawą i Kijowem, ale nie lubił dużych miast i ostatecznie wybrał Zaporoże. I miejscową Ukrainkę, z którą ma córkę Saszkę. Nawet tam nie usiedział długo.

„Kiedyś opowiedziałem Kozakom, że jako dziecko chciałem mieć psa, a oni zapytali, po co mi pies – lepszy jest koń. Wymyśliłem, że przejadę konno z Ukrainy do Iranu, albo nawet dookoła świata, i będę to relacjonować w mediach społecznościowych. Pomoc i wsparcie zadeklarowały ukraińskie stadniny. Ale zaczęła się pandemia i wszystkie plany trafił szlag” – opowiadał.

Wrócił do Anglii, gdzie rzucił pracę taksówkarza i miał „dziwny sen”, że kraj zalewa woda. Postanowił wówczas wyruszyć na północ Szkocji. Ludzie pukali się w głowę: przecież w lockdownie nie wolno podróżować. On kupił plecak, namiot i poszedł przed siebie. Maszerował dwa i pół miesiąca. Sam ze sobą. Czasem płakał jak dziecko. Zrozumiał, jak potrzebne było poukładanie w głowie wielu spraw, choćby relacji z rodzicami. Postanowił pomóc im w Polsce.

– W pracy nie do zajechania. A robił wszystko: nawet dłubał przy wiertłach w ziemi. Brał, co było, by mieć na życie i dzieci – opowiada przyjaciel Jakub Piskorek, filmowiec i trener mentalny.

Poznali się w styczniu 2021 roku, gdy w Dynowie kręcono teledysk do pastorałek i Szeremeta wykonał dronem kilka ujęć kuligu. Piskorek starał się go lansować jako aktora: nagrywali vlogi i filmy promocyjne, robili sesje fotograficzne. Wizualizowali sobie, że za rok będzie powszechnie znany. – Cieszyło go sprawianie ludziom frajdy. Nie był nerwowym gościem, raczej spokojnym, ale zawsze miał dużo pomysłów. Potrzebował adrenaliny, wrażeń, zmian. Gdy szedł prostą drogą, mówił: „Ej, zróbmy coś”, i kreował spontaniczną sytuację aktorską. Raz robiliśmy zdjęcia w stroju Kozaka, nagle Janusz zdjął buty i biegał boso po ugorze. Dla niego normalność musiała mieć szczyptę nienormalności. Nie miał ograniczeń w głowie.

„Kozacy walczyli zawsze ramię w ramię. Mieli kolczyki w uszach, żeby się wzajemnie chronić. Ja też chciałbym się bić, bo to jest we mnie. W Anglii nie mogłem się wyżyć, piłem alkohol i brałem narkotyki, żeby się hamować. Gdzie mają się bić ludzie-wojownicy? W barze? Do tego są kluby i organizacje” – mówił Szeremeta, jeszcze nie przewidując, że bić będzie się na wojnie.

W Polsce przestał pić i szkolił się z bitki bez wypitki: trenował boks i ju-jitsu w rzeszowskim klubie Spartakus, zdarzało mu się tam pomieszkiwać. Walczył w Amatorskiej Lidze MMA, mieszanych sztuk walki, gdzie robił show podczas konferencji i samych starć. W Dynowie chodził na miejscową siłownię. Przy domu rodziców w Szklarach budował ring ze słomy do walk dla niewielkiej publiki. I wreszcie zaczął realizować się jako aktor: zrobił dodatkowe kursy, zagrał w kilku reklamach, ponoć był niemal przyjęty do filmu. Wszystko zatrzymała wojna.

Czytaj więcej

Gdzie ta miłość do Ukraińców

Muszę tam być

Ja naprawdę prosty chłopak jestem i nie rozumiałem, jak to możliwe, że Rosja napadła Ukrainę. Może świat też to lepiej zrozumiał niż w 2014 roku, bo kto wie, gdzie Donbas, a kto wie, gdzie Kijów” – mówił Szeremeta. „Moja córka Saszka nie bała się ruskich żołnierzy, tylko pajączków pod metalową wanną, gdzie w czasie nalotów chowała się z matką i płaczącą babcią”.

W trosce o rodzinę ruszył z Polski do Zaporoża, by wywieźć ją daleko od walk. Potrzebował transportu tysiąc kilometrów w głąb Ukrainy, o czym napisał na Facebooku – post powielono setki razy, ludzie oddawali mu własne auta. W międzyczasie okazało się, że bliscy trafili do Niemiec, ale Szeremeta nie wycofał się z wyjazdu. „Dzieje się źle, Polacy, ale cholernie jestem z Was dumny, że w końcu coś Was wszystkich zjednoczyło. Szkoda, że musiała być to wojna u sąsiada. Gdy dowiedziałem się przed wyjazdem, że córce, mamie i babci udało się wyjechać w bezpieczne miejsce, nie zawróciłem. Pomagali mi przyjaciele z Polski, jak i z Ukrainy. Bardzo dziękuje, zrobię co w mojej mocy. Hej, hej, hej sokoły!”.

Piskorek nie był tym zdziwiony, bo „Janusz to człowiek czynu, który działał, a nie gadał”. – Jego decyzja nie była emocjonalna, ale w pełni przemyślana. Każdego dnia powtarzał, że jedzie na wojnę. Ani razu nie widziałem w nim chwili zawahania. Przed wyjazdem nagraliśmy wywiad, w którym tłumaczył, czemu zdecydował się walczyć. Powodów było wiele: pokochał Ukrainę, przeżył tam piękne chwile, nie mógł stać obojętnie wobec tragedii. Powiedział: „Ja tam muszę być. Nie po medale, ale w obronie wolności”. Wiedział, na co się pisze.

Sam Kozak pisał na Facebooku: „Wolę jechać na Ukrainę walczyć za wolność niż siedzieć tu i patrzeć, co się dzieje. Jestem z wami, Ukraińcy, do końca. Wiecie, że was kocham. Będę walczył za waszą wolność i oczywiście za naszą. Bo jak tam nie zatrzymamy Putina, będzie nam, w Polsce, brudził. Zawsze czułem się wojownikiem, teraz mam okazję nim zostać. Z odpowiedzialnością i chłodną głową. Chcę dać jak najwięcej wsparcia Ukrainie i jednocześnie Polsce. Niech nie dzielą nas poglądy! Wspierajcie się wzajemnie, a i ja to wsparcie poczuję”.

Janusztokozak

Zgłosił się do Międzynarodowego Legionu Obrony Terytorialnej Sił Zbrojnych Ukrainy. Walczą w nim tysiące obywateli innych państw: Amerykanie, Kanadyjczycy, Anglicy, Holendrzy, Niemcy, Gruzini, Białorusini, nawet Kubańczycy, Kolumbijczycy i Japończycy. Niektórzy przyjechali jako najemnicy dla pieniędzy, większość – w tym Szeremeta – jako ochotnicy bijący się o wolność, dlatego szybko znaleźli wspólny język (gwoli ścisłości: angielski).

„Mamy tutaj fajny skład, jak ktoś do nas przychodzi z zewnątrz, to chce zostać. Jest starszy kolega z Polski, który nas układa, pomaga się zorganizować, sklepić to w drużynę. W grupie panuje świetna atmosfera, co jest o tyle istotne, że jak pójdziesz do walki, to ci ludzie się nie rozkruszą” – mówił. Zyskał szacunek, gdy postawił się dowódcy, że nie ma czasu na ćwiczenia – choć nie posiadał wojskowego doświadczenia! – od razu chce dostać kałasznikowa i walczyć. Został plutonowym i oddział formował na wzór Kozackiej Siczy.

Szeremeta z Piskorkiem założyli w mediach społecznościowych profil „Janusztokozak”, gdzie publikowali krótkie nagrania, zdjęcia i wpisy z frontu. Stworzyli wizerunek wojaka, który językiem prostym i ciętym – z papierosem po sztubacku schowanym wewnątrz dłoni – opowiadał o trudnych walkach, co nie przeszkodziło mu wygłupiać się w różowej czapce z uszami przed powrotem do „zajęć”.

„Cześć! Pogoda powiedziałbym »bomba«, ale tych bomb ostatnio było więcej” – witał się. „I tak, kurwa, od rana do wieczora: jeb, jeb, jeb, jeb. No, dawać chłopaki, w drugą stronę. Jebać Wowa i wasze bladź” – zachęcał ukraińską artylerię do odpowiedzi na rosyjski ostrzał. „We’ll be fine! Rock’n’roll!” – podśpiewywał wśród wybuchów. Tłumaczył, że trzeba dobrze się wkopać saperką, bo „napierdalają tak, że może łeb urwać”. Wychylał głowę i słuchał odgłosów frontu („Oho, grubo leci”). I na poważnie pytał, co robić w sytuacji, gdy zostajesz z dwoma przyjaciółmi na placu boju, a zbliża się przeciwnik: ratujesz życie i zostawiasz swoich, dobijasz ich, czy zostajesz z nimi?

Nagrania z okopów stały się wiralami w internecie. Co prawda na początku istniał zakaz ich wysyłania, potem dowódcy z Legionu Międzynarodowego dali przyzwolenie. Szeremeta pilnował się sam: na TikToku zgromadził tysiące obserwujących i notował milionowe odsłony, ale wyłączył konto jako zbyt niebezpieczne, bo umożliwiające lokalizację miejsca nadawania. Najczęściej wysyłał materiały do Piskorka z pomocą kodowanych aplikacji, by ten już w Polsce umieszczał je w sieci.

– Komentarze miały go upewniać, że dobrze postąpił, i dawać siłę, której on zresztą nie potrzebował, bo miał ją w sobie. Kanały miały też ułatwiać zbiórki na pikapa czy wyżywienie dla plutonu – mówi Piskorek.

– Nie było szarości w ocenie tego człowieka. Albo kochało się za to, że pokazywał, jak jest na wojnie, i choć zachował aktorską manierę przed kamerą, bynajmniej nie był nieszczery. Albo nienawidziło się go za nadawanie z frontu. Część jego kolegów z Legionu wściekała się, że to nie czas i miejsce na pokazywanie okopów. Ale nawet oni przyznawali, że Janusz walczył do końca. A on pisał do niechętnych mu ludzi: „Nie zapominajcie kochani, że walczę też dla Polski”. Mówiono, że zdobywa „war fame”, chociaż o dziennikarzach słyszę podobne rzeczy – opowiada korespondentka wojenna Karolina Baca-Pogorzelska.

Czytaj więcej

Czesio. Filmowy bohater, literacki koniec

Pomyliłaś miasta na „ch”

Szeremeta stał się znany i podczas zluzowania relacjonował Mateuszowi Lachowskiemu z Polsatu: „Zabiliśmy jednego ruskiego, wzięliśmy jego radio i słuchaliśmy komend. Oni atakowali i wycofywali się, wtedy artyleria nas tłukła. Nie daliśmy się wykurzyć. Na początku było nas 12, później mniej, bo niektórzy zginęli albo się wycofali. Na koniec zostaliśmy we trzech: dwóch Polaków i Ukrainiec. Walczyliśmy do końca. Ten Ukrainiec był bardzo przyjaznym, miłym kolesiem. Bohaterem! Ja strzelałem i jednym okiem patrzyłem, co wyprawiał. Brał RPG, strzelił. Brał kałasznikowa, cisnął, odkładał. Sam pakował RPG. On był jak maszyna! Nie wiem, co się z nim stało, bo nie wrócił. Nie widzieliśmy ciała, później to miejsce było już zabrane przez ruskich i może zginął, a może jest w niewoli. Miał status »zaginiony«. My do teraz nie możemy sobie tego uzmysłowić, że mogliśmy to przejść, przeżyć i wrócić. To, co tam się działo, tego się nie da opisać. Bo jeden strzał i cię nie ma. Raz Grad spadł pół metra od nas, nie było eksplozji tylko ziemia nas przysypała i myśmy patrzyli na siebie, macaliśmy się po rękach, nogach, ciele – jak to możliwe, że my żyjemy. To był niewypał”.

Lachowski opowiadał, że Szeremeta bohatersko ratował życie towarzyszom na polu bitwy. Co najmniej dwa razy wyniósł spod ciężkiego ognia kolegów z Ukrainy, przy okazji samemu się ostrzeliwując.

Zaprzyjaźnił się z Bacą-Pogorzelską. Zaczęło się szorstko. Poznali się latem w Charkowie, gdy Szeremeta napisał do wolontariuszy pracujących z dziennikarką, że w plutonie brakuje żarcia i czy mogą dać coś do jedzenia. Umówili się na stacji metra Gierojów Truda (Bohaterów Pracy). Zobaczyła charakterystyczne wąsy i kozacką zaczeskę, które znała z wywiadu Lachowskiego. A Szeremeta zmierzył ją wzrokiem i wycedził: „Baba na wojnie, ja pierdolę”. „Dziękuję, też miło mi ciebie poznać” – odpowiedziała. Niedługo później pluton potrzebował apteczki, Baca-Pogorzelska – kupująca różne różności w ramach pomocy humanitarnej – schowała dumę do kieszeni i wysłała, co trzeba. Szeremeta przyjął dar. Niebawem spotkali się i wyjaśnili nieporozumienie.

Gdy jego pluton potrzebował samochodu terenowego, dziennikarka zorganizowała zbiórkę i zdobyła wóz, rezerwując sobie prawo do nadania nazwy – i do Janusza pojechała Grażyna. We wrześniu Szeremeta przesłał jej film z wyzwolonego Kupiańska, gdy z dachu auta zrywali ruskie flagi. Pytany o Grażynę żartował, że byłaby żoną idealną: „Nic nie mówi, wystarczy zalać do pełna i robi swoje”.

Potem spotykali się jeszcze kilka razy. – Pamiętam, że gdy pojechałam do bazy Legionu w obwodzie charkowskim, o 21 zaczynały się ataki dronów, więc zostawały długie godziny na rozmowy. Gadaliśmy po polsku, chłopaki z zagranicy nie mogli już nas słuchać, gdy siedzieliśmy przy 17. herbacie – opowiada Baca-Pogorzelska. Potem mieli się jeszcze zobaczyć w Charkowie, ale ona pojechała do Chersonia, a on żartował: „Pomyliłaś miasta na »ch«”.

Ostatni magazynek

W grudniu zginął w boju w obwodzie charkowskim (ze względów bezpieczeństwa nie podano dokładnego miejsca). – Wcześniej znajdowali się w cięższych bojach, ale tym razem wystąpił duży element zaskoczenia. Przed śmiercią Janusz zdążył oddać swoje magazynki chłopakowi z oddziału – opowiada Baca-Pogorzelska. – Nie niepokoił mnie brak kontaktu, bo na froncie nie ma zasięgu, który jest tylko w bazie. Tutaj ciężko dzwonić, na pisanie nikt nie ma czasu, więc nagrywaliśmy sobie wiadomości. 30 listopada przysłał mi taką: „Karolinka, no słuchaj, nie wiem, kiedy będę, bo jestem cały czas na froncie. Pewnie się stykniemy, przyjdzie nasz czas, czy to będzie w Charkowie, czy gdzie, to znajdziemy czas i się spotkamy. Przesyłam buziaki i za wszystko dziękuję, pa”.

Bratu Waldkowi – rozmawiającemu z nim jako ostatni – napisał o wyjeździe na misję, z której „może długo nie wrócić”. W niedzielę 4 grudnia dziennikarka dostała wiadomość z Legionu, że Janusz nie żyje. Wystąpił syndrom wyparcia, skoro ambasada niczego nie potwierdziła. Wstrzymywała się z podaniem tego do publicznej wiadomości, co uczynił Lachowski, i rodzina o śmierci Janusza dowiedziała się z internetu.

– To skomplikowana sprawa. W takim przypadku rodziny muszą dowiedzieć się pierwsze o zdarzeniu, ale w Legionie panuje chaos i bajzel komunikacyjny. Żołnierze pochodzą z wielu krajów i koordynacja się rozmywa – żali się Baca-Pogorzelska. Została jej materialna pamiątka po Kozaku, osobista rzecz, po świętach przekazana rodzinie. Francuz z tego samego oddziału miał dla niego w prezencie wielki nóż, którego nie zdążył wręczyć, i biała broń pewnie także pojedzie do Polski, o ile uda się ją przewieźć przez granicę.

Piskorek na profilu Janusztokozak napisał: „Janusz Jesteś wielki! Spoczywaj Bracie”. – Nigdy nie słyszałem, że się boi, ale być może nie potrafił nazwać tego strachu w sobie, ponieważ lubił adrenalinę. Nawet po pierwszym bombardowaniu Jaworowa, gdzie przebywał na szkoleniu, nie mówił o strachu, ale spierdalaniu przed rakietami. W walce świetnie sobie radził, na froncie cieszył się ogromnym szacunkiem i zaufaniem wśród walczących. Był bardzo, bardzo odważny. Powtarzał, że jest w tym miejscu, w którym powinien być. Tęsknił za dziećmi, ale – co ważne – on na froncie po prostu był szczęśliwy i uśmiechnięty. To uczucie zwiększało się, im dłużej przebywał na Ukrainie. Tłumaczył, że to sposób radzenia sobie z tragiczną rzeczywistością, taka wizualizacja lepszej teraźniejszości. Masę radości dawało mu niesienie pomocy. Wybrał rolę żołnierza i zginął podczas jej odgrywania.

Czytaj więcej

Polska na każdym kontynencie

Ochotnicy, nie najemnicy

Kilka dni po śmierci Szeremety w Charkowie odbyła się ceremonia pożegnania zmarłych żołnierzy, bo razem z nim poległ inny Polak – Krzysztof Tyfel z Częstochowy – oraz Amerykanin Clayton Hightower. Nie informowano o tym publicznie, bo na miejscu zjawiło się 150 osób – w tym żołnierzy – i chodziło o ich bezpieczeństwo. Decyzja słuszna, skoro tuż przed rozpoczęciem rozległ się alarm powietrzny i w okolicy coś huknęło.

Na placu stały trzy trumny owinięte we flagi narodowe i ukraińskie. Uroczystości miały charakter cywilny, nie wojskowy. Prawosławny ksiądz odmówił „wieczne odpoczywanie” i złożył kondolencje. Każdy z obecnych mógł wyjść na środek i kilka osób łamiącym się głosem oddało hołd poległym: „Byliście bohaterami i naszymi braćmi”, „Teraz jesteście już w lepszym miejscu”, „Dla was wygramy”. Obecni na miejscu Polacy przy trumnach Szeremety i Tyfela zostawili biało-czerwone naszywki i przypinki z własnych kurtek i plecaków.

Tyfel zgodnie z życzeniem został skremowany, jego prochy wysypano w Polsce i na Ukrainie. Pogrzeb Janusza Szeremety odbył się 22 grudnia w rodzinnych Szklarach, choć jego wola miała być inna: chciał być pochowany na ukochanej Ukrainie. Zbierano pieniądze, aby żona z trzema synami mogli przyjechać z Anglii na uroczystość, bo nie mają oszczędności i myśleli nawet o kredycie na podróż – pozostałe środki będę przeznaczone na wychowanie jego dzieci.

W sprowadzenie ciała Szeremety zaangażowała się Kancelaria Premiera, Legion był w kontakcie z polskimi władzami i Baca-Pogorzelska zastanawiała się, że może przy okazji uda się załatwić inną rzecz: wedle prawa walka polskich obywateli w obcych armiach jest nielegalna i traktuje się ich jak najemników, nie ochotników. Zapowiadano złagodzenie przepisów, co na razie nie nastąpiło.

Wiadomo, że w wojnie w Ukrainie poległo czterech Polaków: w lipcu Tomasz Walentek pod Charkowem, w listopadzie Marian Matusz pod Chersoniem, w grudniu Szeremeta i Tyfel. A zapewne wielu więcej, skoro w Legionie – i innych oddziałach ukraińskiej armii – służy ponad 200 naszych, więc cztery śmierci to kropla w morzu przelanej krwi. Wielu ochotników zgłaszało się na profilach Szeremety, które miały pomóc ochotnikom jadącym na Ukrainę – w ten sposób zgłosił się choćby Tyfel. Będą następni, bo walka trwa.

Kozak był przekonany, że Rosję można pokonać, ale Ukraina najbardziej potrzebuje nie ludzi, lecz artylerii. „To podstawa, bo rękoma czy karabinem wojny nie wygrasz”.

mat.pras

Janusz Szeremeta zasłużył na notę w Wikipedii, która o dziwo milczy na jego temat, więc zacznijmy encyklopedycznie. Urodził się w 1982 r. w Dynowie pod Rzeszowem. „Wychowałem się na pograniczu Polski i Ukrainy. Od zawsze wiedziałem, że Podkarpacie jest wymieszane i nasza krew może być ze wschodu. Gdy na rynek przyjeżdżali Ukraińcy, byłem podniecony i chciałem z nimi rozmawiać. Myślałem o tym, co jest po drugiej stronie granicy” – mówił o sobie.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi