Zaprzyjaźnił się z Bacą-Pogorzelską. Zaczęło się szorstko. Poznali się latem w Charkowie, gdy Szeremeta napisał do wolontariuszy pracujących z dziennikarką, że w plutonie brakuje żarcia i czy mogą dać coś do jedzenia. Umówili się na stacji metra Gierojów Truda (Bohaterów Pracy). Zobaczyła charakterystyczne wąsy i kozacką zaczeskę, które znała z wywiadu Lachowskiego. A Szeremeta zmierzył ją wzrokiem i wycedził: „Baba na wojnie, ja pierdolę”. „Dziękuję, też miło mi ciebie poznać” – odpowiedziała. Niedługo później pluton potrzebował apteczki, Baca-Pogorzelska – kupująca różne różności w ramach pomocy humanitarnej – schowała dumę do kieszeni i wysłała, co trzeba. Szeremeta przyjął dar. Niebawem spotkali się i wyjaśnili nieporozumienie.
Gdy jego pluton potrzebował samochodu terenowego, dziennikarka zorganizowała zbiórkę i zdobyła wóz, rezerwując sobie prawo do nadania nazwy – i do Janusza pojechała Grażyna. We wrześniu Szeremeta przesłał jej film z wyzwolonego Kupiańska, gdy z dachu auta zrywali ruskie flagi. Pytany o Grażynę żartował, że byłaby żoną idealną: „Nic nie mówi, wystarczy zalać do pełna i robi swoje”.
Potem spotykali się jeszcze kilka razy. – Pamiętam, że gdy pojechałam do bazy Legionu w obwodzie charkowskim, o 21 zaczynały się ataki dronów, więc zostawały długie godziny na rozmowy. Gadaliśmy po polsku, chłopaki z zagranicy nie mogli już nas słuchać, gdy siedzieliśmy przy 17. herbacie – opowiada Baca-Pogorzelska. Potem mieli się jeszcze zobaczyć w Charkowie, ale ona pojechała do Chersonia, a on żartował: „Pomyliłaś miasta na »ch«”.
Ostatni magazynek
W grudniu zginął w boju w obwodzie charkowskim (ze względów bezpieczeństwa nie podano dokładnego miejsca). – Wcześniej znajdowali się w cięższych bojach, ale tym razem wystąpił duży element zaskoczenia. Przed śmiercią Janusz zdążył oddać swoje magazynki chłopakowi z oddziału – opowiada Baca-Pogorzelska. – Nie niepokoił mnie brak kontaktu, bo na froncie nie ma zasięgu, który jest tylko w bazie. Tutaj ciężko dzwonić, na pisanie nikt nie ma czasu, więc nagrywaliśmy sobie wiadomości. 30 listopada przysłał mi taką: „Karolinka, no słuchaj, nie wiem, kiedy będę, bo jestem cały czas na froncie. Pewnie się stykniemy, przyjdzie nasz czas, czy to będzie w Charkowie, czy gdzie, to znajdziemy czas i się spotkamy. Przesyłam buziaki i za wszystko dziękuję, pa”.
Bratu Waldkowi – rozmawiającemu z nim jako ostatni – napisał o wyjeździe na misję, z której „może długo nie wrócić”. W niedzielę 4 grudnia dziennikarka dostała wiadomość z Legionu, że Janusz nie żyje. Wystąpił syndrom wyparcia, skoro ambasada niczego nie potwierdziła. Wstrzymywała się z podaniem tego do publicznej wiadomości, co uczynił Lachowski, i rodzina o śmierci Janusza dowiedziała się z internetu.
– To skomplikowana sprawa. W takim przypadku rodziny muszą dowiedzieć się pierwsze o zdarzeniu, ale w Legionie panuje chaos i bajzel komunikacyjny. Żołnierze pochodzą z wielu krajów i koordynacja się rozmywa – żali się Baca-Pogorzelska. Została jej materialna pamiątka po Kozaku, osobista rzecz, po świętach przekazana rodzinie. Francuz z tego samego oddziału miał dla niego w prezencie wielki nóż, którego nie zdążył wręczyć, i biała broń pewnie także pojedzie do Polski, o ile uda się ją przewieźć przez granicę.
Piskorek na profilu Janusztokozak napisał: „Janusz Jesteś wielki! Spoczywaj Bracie”. – Nigdy nie słyszałem, że się boi, ale być może nie potrafił nazwać tego strachu w sobie, ponieważ lubił adrenalinę. Nawet po pierwszym bombardowaniu Jaworowa, gdzie przebywał na szkoleniu, nie mówił o strachu, ale spierdalaniu przed rakietami. W walce świetnie sobie radził, na froncie cieszył się ogromnym szacunkiem i zaufaniem wśród walczących. Był bardzo, bardzo odważny. Powtarzał, że jest w tym miejscu, w którym powinien być. Tęsknił za dziećmi, ale – co ważne – on na froncie po prostu był szczęśliwy i uśmiechnięty. To uczucie zwiększało się, im dłużej przebywał na Ukrainie. Tłumaczył, że to sposób radzenia sobie z tragiczną rzeczywistością, taka wizualizacja lepszej teraźniejszości. Masę radości dawało mu niesienie pomocy. Wybrał rolę żołnierza i zginął podczas jej odgrywania.
Polska na każdym kontynencie
Potęgą kolonialną nie zostaliśmy, nawet Madagaskar nie był nasz, lecz polskie nazwy geograficzne występują na każdym kontynencie.
Ochotnicy, nie najemnicy
Kilka dni po śmierci Szeremety w Charkowie odbyła się ceremonia pożegnania zmarłych żołnierzy, bo razem z nim poległ inny Polak – Krzysztof Tyfel z Częstochowy – oraz Amerykanin Clayton Hightower. Nie informowano o tym publicznie, bo na miejscu zjawiło się 150 osób – w tym żołnierzy – i chodziło o ich bezpieczeństwo. Decyzja słuszna, skoro tuż przed rozpoczęciem rozległ się alarm powietrzny i w okolicy coś huknęło.
Na placu stały trzy trumny owinięte we flagi narodowe i ukraińskie. Uroczystości miały charakter cywilny, nie wojskowy. Prawosławny ksiądz odmówił „wieczne odpoczywanie” i złożył kondolencje. Każdy z obecnych mógł wyjść na środek i kilka osób łamiącym się głosem oddało hołd poległym: „Byliście bohaterami i naszymi braćmi”, „Teraz jesteście już w lepszym miejscu”, „Dla was wygramy”. Obecni na miejscu Polacy przy trumnach Szeremety i Tyfela zostawili biało-czerwone naszywki i przypinki z własnych kurtek i plecaków.
Tyfel zgodnie z życzeniem został skremowany, jego prochy wysypano w Polsce i na Ukrainie. Pogrzeb Janusza Szeremety odbył się 22 grudnia w rodzinnych Szklarach, choć jego wola miała być inna: chciał być pochowany na ukochanej Ukrainie. Zbierano pieniądze, aby żona z trzema synami mogli przyjechać z Anglii na uroczystość, bo nie mają oszczędności i myśleli nawet o kredycie na podróż – pozostałe środki będę przeznaczone na wychowanie jego dzieci.
W sprowadzenie ciała Szeremety zaangażowała się Kancelaria Premiera, Legion był w kontakcie z polskimi władzami i Baca-Pogorzelska zastanawiała się, że może przy okazji uda się załatwić inną rzecz: wedle prawa walka polskich obywateli w obcych armiach jest nielegalna i traktuje się ich jak najemników, nie ochotników. Zapowiadano złagodzenie przepisów, co na razie nie nastąpiło.
Wiadomo, że w wojnie w Ukrainie poległo czterech Polaków: w lipcu Tomasz Walentek pod Charkowem, w listopadzie Marian Matusz pod Chersoniem, w grudniu Szeremeta i Tyfel. A zapewne wielu więcej, skoro w Legionie – i innych oddziałach ukraińskiej armii – służy ponad 200 naszych, więc cztery śmierci to kropla w morzu przelanej krwi. Wielu ochotników zgłaszało się na profilach Szeremety, które miały pomóc ochotnikom jadącym na Ukrainę – w ten sposób zgłosił się choćby Tyfel. Będą następni, bo walka trwa.
Kozak był przekonany, że Rosję można pokonać, ale Ukraina najbardziej potrzebuje nie ludzi, lecz artylerii. „To podstawa, bo rękoma czy karabinem wojny nie wygrasz”.