Waldemar Wasiewicz podkręca siwy wąs pożółkły od papierosów. Lata temu uczył się w technikum elektromechanicznym na kinooperatora. Gdy podczas ćwiczeń wyświetlał film grupie księży oblatów, zagaili o Bogu i uwierzył. Niebawem w jego życiu pojawiła się żona Barbara, dwie córki i M-2 na Grochowie, ale pewnego dnia w 1978 roku rzucił wszystko i uciekł – stopem do Gdańska i promem do Szwecji. Nie znał języka ani nikogo. Dał sobie radę, przez chwilę trwała mała stabilizacja, lecz w końcu popłynął – w Sztokholmie najlepiej schodził alkohol z przemytu, regularnie trzymał sto litrów Smirnoffa lub Johnny Walkera, które pił jak wodę. „Drogie trunki to nie pijaństwo” – wmawiał sobie, nie wiedząc czasem, jaki jest dzień. Gdy wygasła wiza, poszukiwała go policja. Nie mógł zostać za granicą ani nie miał po co wracać, bo żona znalazła innego mężczyznę.
W Wielkanoc 1980 roku wydawało się, że stracił wszystko na amen. Poszedł do kościoła, położył się w pustym grobie Chrystusa i zapłakał. Usłyszał głos, że ma jechać do Polski. „Ale jak? Bez pieniędzy?”. „Wracaj!”. Wziął się w garść i wynosił beton na budowie w centrum miasta, z czasem kierował robotami. Przyjaciel zabierał mu pensję i wydzielał 100 koron tygodniowo na życie, nie picie. Odłożył sporą sumkę i wrócił do kraju w trakcie sierpniowych strajków. W samolocie siedziało pięć osób na krzyż. Celnicy pukali się w czoło: „Wariat!”. W hali przylotów milicjanci założyli mu kajdanki, ale szybko puścili w zamian za dewizy. Z żoną poszło trudniej: pół roku trwały podchody, aż zaskoczyło i zaczęli się widywać. W końcu wybaczyła mu winy. Wynajęli garsonierę, potem z książeczki mieszkaniowej dostali własne na warszawskich Bielanach.
Pracował za dwoje, był dobry w te klocki: tu złożyć zamówienie, tam zdobyć surowiec, wszędzie dawać łapówki. Poznał uroki pracy na swoim: prowadził pracownię krawiecką szyjącą głównie kurtki i nieopatrznie podłożył rękę pod nóż krojczy, który uciął mu palec. Reformy Balcerowicza uczyniły go „bankrutem i żebrakiem”, czego życzy każdemu, bo „dopiero wtedy zobaczył drugiego człowieka”. Odbił się od dna, do dziś ma firmę zajmującą się sprzątaniem powierzchni biurowych, która pracowała dla koncernów paliwowych i pucowała miejskie przystanki. Prowadzi największą parafialną księgarnię w Warszawie przy kościele św. Zygmunta. Na stare lata zachciało mu się bronić magisterium z psychologii małżeństwa o mediacjach, bo po konferencjach wychodził zbaraniały i szukał w Google’u znaczenia mądrych słów. Hurtowo wysyła paczki na Ukrainę.
Wrócił do Boga. Wstąpił na Drogę Neokatechumenalną, gdzie zrozumiał, że przez lata modlił się jako niewierzący. Kilka razy maszerował pieszo na Jasną Górę w intencji trzeźwości i dobrego domu. I stało się: na dobre przestał chlać po prywatnej audiencji u Jana Pawła II w Watykanie. W nagrodę został obdarowany ośmiorgiem dzieci. Trudne doświadczenia z życia przekuł w altruizm społeczny: poświęcił się działalności w Stowarzyszeniu Rodzin Wielodzietnych, bo „to też powołanie”. Wraz z żoną bardzo pragnęli zmienić i zmienili swoje życie, za co byli wdzięczni Bogu i sami chcieli pomagać innym w podobnej konwersji – planowali wyjazd na misje do narodów, missio ad gentes, gdy rodzina osiada w dalekim kraju i swoim przykładem świadczy o wierze. Bóg zdecydował inaczej i wymyślił Wasiewiczowi pierwsze w Polsce osiedle dla katolików, które dziesięć lat temu powstało przy ulicy Książąt Mazowieckich.
Nazwa miała brzmieć „Bocianie gniazdo”, ostatecznie osiedla nie ochrzczono.