Kiedy w niedzielne przedpołudnie wyszliśmy z dziećmi z domu, pod naszymi stopami po raz pierwszy w tym roku zachrzęścił śnieg. Moja córka, narzekająca od dobrych kilku tygodni na kurtki, czapki i cieknący bez końca z jej nosa katar, rozejrzała się dookoła i z właściwą sobie emfazą krzyknęła: „Jednak kocham zimę!”. Zatem natura czasami jeszcze potrafi zlitować się nad naszą wyobraźnią. Rozjaśnić ciemności najdłuższych nocy, szarość najkrótszych dni choćby cienką i ulotną warstwą bieli. Zrewanżować się jakoś zmarzniętym, skrępowanym kilkoma warstwami ubrań ciałom łaską, jaką wyświadcza naszym oczom. Podróżą, do której nas zaprasza; w którą wyruszamy, przemierzając te same szlaki i trasy każdego dnia. Wystarczy tylko otworzyć drzwi wejściowe, jak Łucji starczyło uchylić drzwi starej szafy, żeby wydostać się z deszczowej Anglii, szarej rzeczywistości naszego świata i ujrzeć zaśnieżone wzgórza Narnii. To nie przypadek, że właśnie śnieg był zwiastunem tamtej przygody.
Czytaj więcej
Nie podzielam lamentów nad spodziewanym odpływem rzeszy fanów Dawida Podsiadły z Kościoła.
Ze wszystkich zjawisk atmosferycznych, w ogóle z całego repertuaru zagrań, jakie ma do swojej dyspozycji przyroda, jest on czymś zdecydowanie najbardziej magicznym. W tym dobrym, zdrowym rozumieniu magii – nomen omen – białej. I chrześcijańskiej ortodoksji, zgodnie z którą świat po paruzji, drugim i ostatnim przyjściu Chrystusa, będzie wciąż tym samym, tylko już nie takim samym światem. Magiczność, cudowność nie jest czymś zarezerwowanym dla znajdujących się za siedmioma górami i tyluż rzekami krain. Bo jak słusznie zauważył Chesterton, najbardziej prawdopodobne, że wciąż żyjemy w Raju, to tylko nasze oczy się zmieniły. A śnieg jest białym, rozświetlającym wszystko filtrem nałożonym na nasz zepsuty grzechem pierworodnym wzrok. Dzięki niemu choć na kilka dni, zanim stopnieje lub spowszednieje, rzeczywistość wokół nas ze zwykłej i przewidywalnej staje się mityczna. Jest jakąś wszechogarniającą gotowością do rzeczy niezwykłych. Zima zaskakuje nie tylko drogowców, nihilistów również.
Ze wszystkich zjawisk atmosferycznych, w ogóle z całego repertuaru zagrań, jakie ma do swojej dyspozycji przyroda, jest on czymś zdecydowanie najbardziej magicznym. W tym dobrym, zdrowym rozumieniu magii – nomen omen – białej. I chrześcijańskiej ortodoksji, zgodnie z którą świat po paruzji, drugim i ostatnim przyjściu Chrystusa, będzie wciąż tym samym, tylko już nie takim samym światem.
Tak byli zakrzepli w swoim rozczarowaniu, pewni, że na każdy przebłysk nadziei mają już dziesięć gotowych, gaszących ją argumentów. Aż nagle gałęzie drzew rosnących wzdłuż alei, po której snując się co dzień, prowadzą swoje ponure rozważania, zaczynają wyglądać jak białe, świetliste sklepienie gotyckiej katedry. Jednostajny rytm ich kroków zostaje zaburzony przez poślizgnięcie na oblodzonym chodniku. I oglądając się za siebie, upewniając, czy nikt znajomy nie dostrzeże podającej w wątpliwość powagę ich przygnębienia chwili słabości, zaczynają się po dziecięcemu ślizgać na całego. Tracą kontrolę, odzyskują radość. Bliżej niesprecyzowaną tęsknotę za jakimś miejscem, w którym wszystko się ze sobą łączy, każda rzecz jest znakiem i czymś znaczącym jednocześnie. I każda jest święta, uświęcona przenikającym wszystko, nieuchwytnym jak powietrze, konkretnym i niepodważalnym jak kamień, woda i drzewo światłem. Światem scalonym zasadą bezgranicznej jedności.