Łukasz L.U.C. Rostkowski: Żyjemy w cyrku wielkiej skali

Nasza orkiestra ma misję: dialog, pokój i miłość. Ale już przestawałem wierzyć, że jest sens o to wszystko walczyć muzyką. Ludzie wolą rapy o hajsie lub lekkie piosnki o życiu. Nie widziałem przestrzeni na merytoryczną debatę. Aż wybuchła wojna na Ukrainie. L.U.C., raper, muzyk, dyrygent Rebel Babel Ensemble

Publikacja: 11.11.2022 10:00

L.U.C.: – Na nowej płycie poszliśmy mocno w cyrkowe sample, czyli zabawne motywy muzyczne, w satyrę,

L.U.C.: – Na nowej płycie poszliśmy mocno w cyrkowe sample, czyli zabawne motywy muzyczne, w satyrę, dużo ironii. Ale cel był taki, by pokazać powagę sytuacji. Przestrzec przed tym cyrkiem, w którym się znaleźliśmy, a nie tylko z niego żartować

Foto: materiały prasowe

Jak ci się podobała „Wielka woda”?

Urzekła mnie w tym serialu wspaniała wrażliwość. To prawdziwy szok współczesności, że nagle o Wrocławiu mówi cały świat, a wszystko dzięki Netfliksowi i kilku fajnym ludziom, którzy walczyli o tę historię oraz chcieli ją światu opowiedzieć. I pokazali powódź od strony ludzkich emocji, wielostronnie. Dlatego to bardzo ważny serial dla miasta. Ostatnio, co prawda, więcej przebywam na Pomorzu, ale zostawiłem kawał serca we Wrocławiu, więc oczywiście przyjechałem na wrocławską premierę. Do tego przyjaźnię się z Tomaszem Kotem, który grał w tym serialu wraz ze swoją córką Blanką. Pamiętam, że jak po raz pierwszy przyszedłem do Tomka do domu, to Blanka, która miała wtedy chyba cztery latka, znała mnie tylko z teledysku do „Energocyrkulacji” i myślała, że naprawdę potrafię zdjąć sobie głowę z szyi i wyjąć z niej mózg, jak w tym animowanym klipie (śmiech). A tu teraz widzę ją na ekranie jako już praktycznie dojrzałą kobietę, która wspaniale radzi sobie przed kamerą. Tak że wielowymiarowa duma i radość.

„Wrocek” zasłużył na takie ekranowe uhonorowanie, zwłaszcza z uwagi na te wszystkie cegły wywożone stąd po wojnie, by odbudowywać inne miasta. Przez lata myślano o Wrocławiu, że zostanie on nam wkrótce odebrany, więc podupadał jak stary warzywniak obok Tesco.

Ale mam wrażenie, że tego Wrocławia to w „Wielkiej wodzie” za dużo nie ma – to raczej bardzo uniwersalna historia.

Nie zgadzam się. Oczywiście, duży nacisk położono na relacje międzyludzkie, ale dla nas jest tu mnóstwo smaczków. Choćby przejście podziemne pod pl. Społecznym pokazane jako bardzo niebezpieczny, mroczny tunel. To budzi wspomnienia, bo wiele osób pamięta tamten Wrocław. Te wszystkie sklepiki na „Trójkącie”, a nawet cały region nadodrzański pod miastem, gdzie w 1997 r. wysadzano wały, a gdzie kiedyś bardzo dużo jeździłem rowerem. Bardzo czułem na ekranie klimat tych wszystkich miejsc.

To może ja po prostu zupełnie nie znam takiego Wrocławia, bo w twojej twórczości też znajduję głównie uniwersalne historie, a typowej dla rapu lokalności za dużo w niej nie słyszę.

A ja, pisząc teksty, bardzo często myślę o Wrocławiu, wręcz go sobie wizualizuję. Na najnowszym albumie mamy utwór „Dancing”, z gościnną zwrotką Afrojaksa, gdzie rapuję o „czterech płotach na osiedle” – i mam na myśli bardzo konkretnych wrocławskich deweloperów. W ostatnich 30 latach miasto doznało ogromnej krzywdy z ich strony. Ale najbardziej wrocławska była na pewno płyta „Kosmostumostów”, a ogólnie mam wrażenie, że im coś bardziej uniwersalnego opowiadam, tym lepiej, bo to przetrwa próbę czasu. Zwłaszcza że większość polskich miast schematycznie zmaga się z tymi samymi problemami: parkowanie, słaba komunikacja, smog, patodeweloperka itd. I dotykamy tu ciekawej kwestii, bo przy tej płycie po raz pierwszy poczułem, że bardzo wiele moich tekstów tej próby czasu nie przetrwało. Niestety, pisałem je jeszcze przed pandemią i wojną.

Czytaj więcej

Przez eń i po angielsku

Ciekawe, bo słuchając „Dialogu II”, miałem wręcz wrażenie, że to osobista relacja z pandemii i wojny.

Dlatego, że bardzo dużo jednak zmieniłem. Nieźle się przy tym albumie nagimnastykowałem, a kilka utworów w końcu ogóle się na niego nie załapało. Pisząc przed pandemią, duży nacisk stawiałem na tematy ekologiczne, kwestię naszego despotyzmu, pychy, hiperkonsumpcji. I musiałem podjąć decyzję, co z tymi tekstami zrobić.

Po prostu je wyrzuciłeś?

Nie, o tym będzie następna płyta, bo to zbyt ważny temat i nie chcę, aby się rozmył – zrobię jeszcze kilka utworów i będzie gotowa płyta „Dialog IV”, bo „Dialog III” już się pojawił na LUCfilms, a wkrótce wyjdzie także jako płyta we współpracy z Muzeum Jazzu w Nowym Orleanie. A na tej skupiłem się na całym tym cyrku, w którym przyszło nam żyć w ostatnich dwóch latach.

Zostawiłeś też często powtarzany motyw Żabki, naliczyłem na nowym albumie cztery nawiązania do tych popularnych sklepów.

I powiem ci, że pisałem to wszystko jeszcze przed pomysłem nacjonalizacji tej sieci (śmiech). W ogóle ta płyta ma kilka takich proroczych elementów. Utwór „Historia i teraźniejszość” też powstał znacznie wcześniej. Pisaliśmy go z myślą raczej o powtarzalności historii i o wielkim darze, jakim jest wolność. Że trzeba dbać o nią jak o miłość, związek, jak o rodzinną relację. I zupełnie przypadkowo zarówno Abradab, jak i Peja w swoich zwrotkach użyli słowa „hit”. Do tego jeszcze Abradab nawinął: „Całej prawdy nie zobaczysz w podręcznikach”. Dlatego jak później pojawił się już słynny podręcznik Wojciecha Roszkowskiego, to zmieniliśmy tytuł z „Katarynki historii” na ten, który nagle wydał nam się oczywisty. I dziwnym trafem wszystko zaczęło do siebie pasować.

Czym właściwie jest Rebel Babel Ensemble, czyli projekt, w ramach którego wydajesz „Dialogi”?

To dobre pytanie, od siedmiu lat się nad tym zastanawiamy, bo to dosyć nietypowa orkiestra. To pewna platforma spotkania języków i kultury. Rebelia w obronie dywersyfikacji, która chce pokazywać języki inne niż mainstreamowe, a także piękno ginących kultur. Zestawiamy różne języki muzyczne i rozmaite punkty widzenia, podejmując ważne tematy społeczne. A przede wszystkim to orkiestra, która wszędzie tam, gdzie podróżuje, gra z lokalnymi muzykami, angażując też często amatorów i młodzież z orkiestr szkolnych oraz ludzi wykluczonych z uczestnictwa w kulturze. Dzięki temu przez siedem lat zagraliśmy z ponad 11 tys. muzyków. I to jest naprawdę udokumentowane, bo dosłownie liczyliśmy ich na każdym koncercie (śmiech).

Czytaj więcej

Jak L.U.C. nauczył się pokory

To ile wy tych koncertów musieliście zagrać?

Ta wielka liczba wynika stąd, że zdarzało nam się nieraz grywać z sześcioma, a nawet siedmioma różnymi orkiestrami, przez co jednego dnia przybywało do naszych szeregów po 300–400 osób. To orkiestra z misją, która stawia na dialog, pokój i miłość. Ale przyznam ci, że już niemal została przeze mnie zamknięta, bo przestawałem wierzyć, że jest sens o to wszystko walczyć muzyką. Taka muzyka nie sprzedaje się łatwo. Ludzie wolą rapy o hajsie lub lekkie piosnki o życiu. Nie widziałem przestrzeni na merytoryczną debatę. Aż wybuchła wojna na Ukrainie i po prostu poczułem, że trzeba to kontynuować, wydać w końcu drugą płytę i dalej walczyć. I mam wrażenie, że w końcu ludzie zaczynają łapać, czym jest Rebel Babel. Byłem właśnie w Barcelonie, gdzie na pewnym festiwalu opowiadałem o wpływie kultury na pokój oraz dialog. I poczułem, że powoli rzeczywiście zaczynamy być rozumiani.

Tym razem wasz album wydaje się dużo poważniejszy, może nawet smutniejszy.

Bo jest i poważniejszy czas. Cieszę się, że tak to odbierasz, bo poszliśmy mocno w cyrkowe sample, czyli zabawne motywy muzyczne, w satyrę, dużo ironii. Ale nasz cel był taki, by pokazać właśnie powagę sytuacji. Jednak przestrzec przed tym cyrkiem, w którym się znaleźliśmy, a nie tylko z niego żartować. I myślę, że słychać tu też dojrzałość tego projektu, że sami lepiej rozumiemy, o co nam tak właściwie chodzi, kim jesteśmy. Na pierwszym „Dialogu” bardziej chcieliśmy pokazać piękno różnych języków rapu, podyskutować o Europie, zaprosiliśmy raperów z Hiszpanii i ze Szwecji, rozmawialiśmy o tym, jak Unia zaczyna nam się rozpadać. Bo to był rok 2016 – czas Trumpa, brexitowego referendum, pierwszych absurdalnych, wręcz cyrkowych trików, czyli kampanii dezinformacyjnej, jaka wyprowadziła naród brytyjski z Unii Europejskiej. A dziś, niestety, mamy dużo poważniejszą sytuację na świecie – żyjemy w cyrku o znacznie większej skali, w którym całe narody są manipulowane jak marionetki.

To się zdarza w rapie, że raper jest twórcą kompletnym: tekściarzem, wykonawcą i producentem muzycznym. Ale ty poszedłeś dalej, jesteś nawet dyrygentem własnej orkiestry. Masz ambicję, by ciągle poszerzać swoje możliwości twórcze?

Od wielu lat się zastanawiam, kim ja właściwie jestem. Wyszedłem z roli rapera już w 2009 r. wraz z projektem „39/89 Zrozumieć Polskę”, gdzie przez muzykę i skreczowane fragmenty wypowiedzi radiowych opowiadałem o naszej historii. Nagrody, które dostałem po tym albumie, m.in. Paszport „Polityki”, naprawdę mnie zszokowały. Bo jednak cała moja wcześniejsza twórczość to był po prostu rap – rapowałem i robiłem beaty, myśląc, że to do języka mam raczej predyspozycje. A tu nagle projekt, gdzie nie wyrapowałem ani słowa, odniósł tak wielki sukces. I sam zacząłem myśleć, czy przypadkiem nie jestem już bardziej producentem, a może nawet kompozytorem, bo tam już było sporo muzyki symfonicznej, filmowej.

A dziś co myślisz o sobie?

Myślę, że lubię wyzwania i przecieranie szlaków. Nudzę się sprawdzonymi rozwiązaniami. Wciąż jeszcze nie wiem, kim jestem, więc nie zamykam się w żadnej szufladce. Wybaczam sobie błędy i potyczki ciągłych poszukiwań i eksperymentów. Od kilku lat pracuję nad wielkim projektem z twórcami pierwszego na świecie malowanego filmu „Twój Vincent”, nominowanego do Oscara, którzy w tej samej technologii przygotowują teraz „Chłopów” na podstawie powieści Reymonta. Tym razem film wizualnie jest inspirowany sztuką Młodej Polski, a ja komponuję do tego muzykę, co jest dla mnie spełnieniem marzeń, bo od dziecka to obraz z dźwiękiem powodował u mnie największe ciarki. I tworzymy tę muzykę oczywiście z orkiestrą Rebel Babel Film Orch. A jakby po godzinach, od czasu do czasu chwytam za mikrofon, bo hip-hop jest moją młodzieżową zajawką, do której bardzo lubię wracać. Ale tak szczerze, to ostatnio pewniej czuję się jednak z batutą w ręku. To dla mnie dość zaskakująca zmiana, bo jak zaczynałem nią machać, to nawet nie znałem nut. Pochodzę przecież ze świata kompletnie amatorskiego, rebelianckiego. Ale z czasem wyszkoliłem się muzycznie, dziś pewniej się czuje nawet z dużymi, superprofesjonalnymi orkiestrami jak Aukso.

Bycie raperem jakoś ci ciąży, bo mam wrażenie, że czasem unikasz tego słowa?

Nie, bardzo szanuję rap. Może nie bardzo odnajduję się w jego wulgarnych sferach, tego „blink blink” i kręcenia dupami, ale wiem doskonale, że hip-hop jest czymś dużo więcej. Współpracuję z Universal Hip Hop Museum w Nowym Jorku, tworzymy razem różne projekty. To wspaniała subkultura, która wyrosła z bardzo trafnego komentowania rzeczywistości i zmieniła świat. Choć nie uważam siebie za żadnego wybitnego rapera, a raczej myślę o sobie bardziej jako szeroko pojętym muzyku, to absolutnie się tej typowo rapowej przeszłości nie wstydzę. To piękna muzyka, kultura i absolutnie z niej nie uciekam – do dziś zdarza mi się nawet pojeździć czasem na deskorolce. Lubię sobie czasem wrócić do francuskiej grupy IAM, do nowojorskiego Taliba Kweli czy The Roots z Filadelfii. Niedawno też udźwiękowialiśmy w Płocku polskie nagrody hiphopowe i z naszą orkiestrą mieliśmy przyjemność zagrać z Łoną, Peją czy Szczylem. I przyznam ci się, że grając ich kompozycje zaaranżowane na orkiestrę, pomyślałem sobie: jednak co hip-hop, to hip-hop – jak to zajebiście buja (śmiech). Ja tym jednak przesiąkłem – hip-hop mam we krwi na stałe jak cukier.

Masz już ładny tytuł na autobiografię.

Ale to naprawdę może być coś genetycznego. Myślę, że za pociąg do konkretnego rytmu mogą odpowiadać najgłębsze nasze potrzeby, które są wręcz atawistyczne. Ja mam tak, że po prostu przy rapie buja mi się głowa. Niektórzy oczywiście lubią szybszą muzykę, np. w tempie 120 bpm (beats per minute; z ang. uderzeń na minutę – red.), jakieś techno czy house. A ja muszę mieć 75–95 bpm. I to ewidentnie tempo trip hopu i hip-hopu. Można by zrobić naprawdę poważne badania, jaki puls bije w każdym z nas.

Bycie beatbokserem pomogło ci w początkach dyrygentury?

Nawet bardzo. Gdy jeszcze nie byłem mocno osadzony w nutach, to zawsze mogłem każdemu muzykowi wyjaśnić własnym głosem, co dokładnie bym chciał, żeby zagrał. Robiłem ustami beat i melodię, której oczekiwałem, i każdy od razu wiedział, jak ma zagrać. Niektórzy robili wielkie oczy, bo o ile rytmy szły mi dobrze, o tyle harmonicznie bywało różnie (śmiech). Jestem wielkim fanem tego elementu hip-hopu, choć właściwie beatbox jest czymś więcej – to już oddzielna kultura muzyczna. I szczerze powiedziawszy, kultura bardzo niedoceniona. Jak wydałem płytę „PYYKYCYKYTYPFF”, którą nagrałem w całości jedynie własnym głosem, to nagle mnie uderzyło, że beatbox nie trafia do szerokiego grona odbiorców. Na koncertach były praktycznie pustki, co było dla mnie dużym ciosem po wielkich koncertach z „39/89…”. Szkoda, bo usta są najbardziej ekologicznym instrumentem.

Chociaż dużo się pluje.

To prawda, na pewno nie jest to instrument dobry na czas pandemii (śmiech).

Czytaj więcej

Rap nasz powszedni. Czym jest hip-hop, władca muzycznego rynku

Długo miałeś etap muzycznego pracoholizmu, a teraz, w wieku 41 lat, na jakim jesteś etapie?

Powiem ci tak: byłem jakiś czas temu u Winiego, który nagrywa popularne na YouTubie wywiady z raperami, jeżdżąc z nimi samochodem po mieście. I on gdzieś tam zabłądził, po czym zaczął tą swoją wielką kolubryną zawracać na jakiejś wąskiej, polnej ścieżce. Mówię mu: „Megarespekt” – ale nie za to, że tak zgrabnie zawrócił, ale że w ogóle podjął tak odważną decyzję o zawróceniu. I wtedy pomyślałem sobie, że ja sam właśnie jestem na takim etapie, że uczę się zawracać. W sensie – odpuszczać, bo tego kiedyś naprawdę nie potrafiłem robić i szedłem jak ślimak po ostrzu brzytwy czy dzik w żołędzie, próbując przebić mur widelcem.

Ale co odpuszczać?

Czasem cały świat dawał mi znaki, by czegoś nie robić, a ja to cisnąłem, traciłem zdrowie, pieniądze i czas, ale nie zawracałem. W muzyce, ale i w życiu. Np. kiedy jeździłem rowerem różnymi dziwnymi ścieżkami gdzieś na Maderze, niemalże przypłacając to życiem, przeciskając się jakimiś krawędziami z rowerem na plecach, po jakiejś półce skalnej sto metrów nad ziemią. Wiedziałem, że ta ścieżka jest zamknięta, ale nie odpuszczałem. I nigdy nie zawracałem. Potem na końcu okazywało się jeszcze, że dochodziłem do ślepych zaułków zamkniętych wielkim dwumetrowym płotem, przez który dosłownie przerzucałem rower i siebie. Widziałeś kiedyś gościa, który przechodzi przez wysoki płot z rowerem? Naprawdę odjechana scenka. I te pedały haczące o drut (śmiech). W końcu zrozumiałem, że mam z tym jakiś problem. I teraz mam czas wielkiej kontestacji. Myślałem niedawno, po co ja w ogóle to wszystko robię, jaki to ma sens, gdzie jest moja droga, gdzie mój dom. Chyba to po prostu trzeba nazwać kryzysem wieku średniego, choć niektórzy mówią też „ciemna noc duszy”.

I jak z tym się czujesz?

No, właśnie tak szczerze to mam piękny czas w życiu, ale to chyba dlatego, że widzę już świt po tej nocy. Założyłem rodzinę, mam miłość, małego synka, żyje nam się bardzo fajnie. Tak naprawdę to zaczynam właśnie doceniać życie. I jestem szczęśliwy. Bo ja już w tym swoim pracoholizmie naprawdę zabrnąłem zdecydowanie za daleko, miałem poważne problemy zdrowotne, prawie straciłem oko. Jeśli przez prawie 20 lat nigdy nie zawracasz, to dojeżdżasz w końcu do ściany.

Rozumiem, że teraz dokonujesz selekcji projektów. Na czym więc w najbliższym czasie się skupisz?

Jedną naszą nogą jest wspomniana już muzyka filmowa, bo rozkręca nam się coraz więcej projektów, też „Winterreise” – film o muzyce Schuberta z Johnem Malkovichem. A druga noga to brass: chcemy promować kulturę brassu, czyli muzyki tworzonej na instrumentach dętych. Mieszać hip-hop z jazzem. Pod koniec listopada lecimy do Stanów, najpierw zagramy w Los Angeles, a potem, na początku grudnia, w kolebce brassu i właściwie najważniejszym dla tej kultury miejscu na świecie – Nowym Orleanie. A 29 lipca przywozimy Nowy Orlean do Polski i robimy nasz kameralny festiwal Brasswood w Sopocie. To moje najnowsze dziecko i oczko w głowie. Przekształcamy Operę Leśną w magicznie doświetlony las i tworzymy butikowy festiwal muzyki akustycznej, łącząc żywe instrumenty i tradycję z futuryzmem i elektroniką.

I wszystko robicie jako Rebel Babel?

Tak, już w ogóle nie działam sam, bo samemu to już dawno bym się zapadł. Teraz działamy jako team, zresztą orkiestra jest wspaniałą metaforą ludzkości. Kiedy współgra, to słyszysz piękne dźwięki. A kiedy nie współgra, masz męczący chaos i jesteś zdezorientowany. Dlatego to świetne narzędzie do walki o lepszy, bardziej wspólnotowy i harmonijny świat.

A skończone studia prawnicze jeszcze do czegokolwiek ci się przydają?

Ostatnio posłużyły mi do tego, aby pocieszyć tych, którzy się nie dostali na aplikację, że są też inne fajne rzeczy w życiu do zrobienia (śmiech). Niewiele mi z tych studiów zostało, może poza tym, że nadal bardzo kocham historię, a ona była na prawie oczywiście bardzo ważna. Ciągle w niej grzebię i dalej robię różne projekty historyczne – wkrótce wielki projekt o Śląsku. Ale nienawidzę czytać umów, więc prawnik byłby ze mnie marny.

Łukasz L.U.C. Rostkowski (ur. 1981) – raper, beatbokser, producent muzyczny, kompozytor i dyrygent. Założyciel międzynarodowej orkiestry Rebel Babel Ensemble, której najnowszy album „Dialog II” ukazał się 9 listopada

Jak ci się podobała „Wielka woda”?

Urzekła mnie w tym serialu wspaniała wrażliwość. To prawdziwy szok współczesności, że nagle o Wrocławiu mówi cały świat, a wszystko dzięki Netfliksowi i kilku fajnym ludziom, którzy walczyli o tę historię oraz chcieli ją światu opowiedzieć. I pokazali powódź od strony ludzkich emocji, wielostronnie. Dlatego to bardzo ważny serial dla miasta. Ostatnio, co prawda, więcej przebywam na Pomorzu, ale zostawiłem kawał serca we Wrocławiu, więc oczywiście przyjechałem na wrocławską premierę. Do tego przyjaźnię się z Tomaszem Kotem, który grał w tym serialu wraz ze swoją córką Blanką. Pamiętam, że jak po raz pierwszy przyszedłem do Tomka do domu, to Blanka, która miała wtedy chyba cztery latka, znała mnie tylko z teledysku do „Energocyrkulacji” i myślała, że naprawdę potrafię zdjąć sobie głowę z szyi i wyjąć z niej mózg, jak w tym animowanym klipie (śmiech). A tu teraz widzę ją na ekranie jako już praktycznie dojrzałą kobietę, która wspaniale radzi sobie przed kamerą. Tak że wielowymiarowa duma i radość.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi