Pomysł był ciekawy. Twórcy chcieli opowiedzieć o polowaniu na fikcyjnego bossa kartelu. Spojrzeć na tę historię oczyma policjantów prowadzących śledztwa po obu stronach Atlantyku. Jeden z nich pracuje w brazylijskim Salvadorze, gdzie tajemniczy Santo produkuje narkotyki. Drugi działa w Madrycie, dokąd towar trafia i gdzie zabija się dla niego ludzi.

O ile w filmie „Narcos” mieliśmy okazję przyjrzeć się bossowi z bliska, poznać zło i spróbować je zrozumieć, o tyle tutaj… w ogóle go nie ma. Santo jest legendą. Nikt go nie widział. Nikt nie wie, jak wygląda. Prawdopodobnie odprawia tajemnicze rytuały, do których potrzebuje mózgów porwanych dzieci. Wykorzystuje je również jako straszak.

Egzotyczne lokacje i spora brutalność nie wystarczają jednak do stworzenia intrygującego widowiska. Uwaga twórców skupia się na policjantach, podobnych do siebie brodaczach, którzy gotowi są na każde poświęcenie i w rezultacie popadają w obłęd. Wrażenie chaosu potęgują liczne retrospekcje, nie zawsze należycie opisane. Czasami nie wiadomo, czy dane wydarzenia toczą się aktualnie czy też w przeszłości.

Taki montaż ma jednak ukryty sens. Otóż „Santo” wymusza w ten sposób uwagę, staranne śledzenie wszystkich wątków, zapamiętywanie faktów. Wynagradza to kilkoma zagadkami, w tym tą najważniejszą, związaną z tożsamością bossa. Logicznie uzasadnioną i dość sensowną, choć mogącą wywołać frustrację u tych, którzy nieuważnie serial oglądali.