Zarówno „Ciche miejsce: Dzień pierwszy” Michaela Sarnoskiego, jak i „Kod zła” Osgooda Perkinsa więcej mają wspólnego z kameralnymi dramatami niż krwawymi widowiskami, do jakich przyzwyczaiły nas kina w minionych miesiącach. Oba też próbują straszyć niekonwencjonalnymi środkami, ubierając się przy okazji w gatunkowe szatki. Ciekawiej wypada dzieło Perkinsa, ewidentnie skrojone pod wyrobionego widza. Obraz Sarnoskiego to z kolei blockbuster porzucający główne założenia przebojowej serii.
Pierwsze dwie odsłony „Cichego miejsca” były bowiem kameralnymi filmami SF. Bazowały na oryginalnym pomyśle – oto Ziemię podbiły bestie z rozwiniętym słuchem. Tym samym ukrywająca się na prowincji rodzina musiała unikać wydawania jakichkolwiek dźwięków i rozmawiać w języku migowym. „Dzień pierwszy” nie bawi się w ciszę.
Prequel serii to standardowe hollywoodzkie widowisko. Na Nowy Jork spadają z nieba potwory. Wojsko rusza do walki, a mieszkańcy próbują przeżyć. Widzowie śledzą losy umierającej na raka czarnoskórej dziewczyny i jej kota. To, jakby nie patrzeć, nietypowi bohaterowie. Bo Sam (Lupita Nyong’o, zdjęcie poniżej) wie, że zostało jej mało czasu i chce się pożegnać ze światem na swoich warunkach. Zjeść pizzę w restauracji i znaleźć opiekuna dla swojego futrzaka.
Czytaj więcej
Ponury obraz przyszłości z „Nobody Wants to Die” pełen jest paradoksów.
„Ciche miejsce: Dzień pierwszy” przynosi odpowiedź na to, jak wyglądałby „Dzień niepodległości” z perspektywy osoby śmiertelnie chorej. Muszącej zdobyć leki, niby chcącej żyć, a jednocześnie pogodzonej ze śmiercią. Nieoczekiwanie podbija to emocje, wiąże widza z bohaterką i każe też kibicować chodzącemu swoimi drogami kotu. Co ciekawe, obraz pozostaje pochwałą codzienności, owej pizzy będącej ukoronowaniem życia, co pozwala twórcom uniknąć patosu.