Ranek, 28 lutego, rozpoczyna się czwarty dzień rosyjskiej ofensywy. Zachód liczy dni do niechybnej – wydawałoby się – klęski Ukrainy, ale w Kijowie myślą już strategicznie. Chcą, żeby ta straszna wojna stała się historyczną szansą na członkostwo w Unii Europejskiej. – O 7.22 rano dostałem wiadomość od ambasadora Ukrainy z informacją, że szykują wniosek o przyznanie im statusu kandydata – opowiada Andrzej Sadoś, stały przedstawiciel Polski przy UE. W ciągu kilkunastu godzin udało się go napisać, w czym pomagali polscy eksperci mający doświadczenia z czasów, gdy Polska dołączała do Wspólnoty. I wieczorem prezydent Wołodymyr Zełenski wysłał list do Brukseli. Niespełna cztery miesiące później, 23 czerwca, Rada Europejska jednomyślnie przyznała Ukrainie status kandydata, a poświęcenie jej obywateli pomogło też Mołdawii i Gruzji w zbliżeniu się do UE.
Co im to da?
Wcale nie było to takie oczywiste. Bo choć poparcie dla Ukrainy w jej wojnie z Rosją jest w UE jednoznaczne, co obejmuje transfery finansowe, dostawy broni i socjalną ofertę dla imigrantów, to czym innym jest zaoferowanie perspektywy europejskiej krajowi w stanie wyniszczającej wojny, której rezultatu nie da się przewidzieć. A przecież nawet przed rosyjską inwazją Ukrainie daleko było do spełnienia kryteriów członkostwa. Co więcej, wielu europejskich przywódców nie rozumiało, po co jej status kandydata.
– Co im to da? Załóżmy, że powiemy „tak”. I co, następnego dnia się obudzą i Rosjan już nie będzie? – tłumaczył mi nieco cynicznie wysokiej rangi dyplomata jednego z państw „starej” UE. I zaraz dodawał, że przecież nawet bez tego statusu Ukraina ma w relacjach z UE korzyści w praktyce zbliżone, a momentami nawet większe, niż mają kandydaci: dostęp do wspólnego rynku, ruch bezwizowy, a teraz nawet otwarty rynek pracy dla swoich obywateli (tego nie mają obywatele państw kandydujących), ogromne transfery finansowe, obietnicę pomocy w odbudowie czy wreszcie dostawy broni.
Czytaj więcej
Gdy gospodarcza zapaść zagląda w oczy, trzeba przyspieszyć w polityce zagranicznej, a najlepiej zacząć budować regionalne imperium. Ankara przypomina światu, że ma ambicje być odrębną cywilizacją, a nie tylko pomostem między Wschodem i Zachodem.
Ani wspomniany dyplomata, ani – co ważniejsze – premier jego kraju nie rozumieli, jak ważna jest taka perspektywa europejska i jaką może dać motywację do zmian i reform. Na szczęście rozumiała to Ursula von der Leyen, przewodnicząca Komisji Europejskiej. Odwiedziła Kijów, widziała też masowe groby w Buczy i od początku wojny była w europejskiej awangardzie, jeśli chodzi o poparcie dla Ukrainy. Ostatecznie do swojego planu przekonała sceptyczne Niemcy i Francję. Wniosek rozpatrzono w rekordowym czasie niespełna czterech miesięcy, czyli 11 razy szybciej, niż wynosi średnia dla wszystkich kandydatów w dziejach rozszerzenia UE. Druga pod względem szybkości była Grecja, która czekała osiem miesięcy.