Czy Erdogan zrobi z Turcji imperium

Gdy gospodarcza zapaść zagląda w oczy, trzeba przyspieszyć w polityce zagranicznej, a najlepiej zacząć budować regionalne imperium. Ankara przypomina światu, że ma ambicje być odrębną cywilizacją, a nie tylko pomostem między Wschodem i Zachodem.

Publikacja: 07.10.2022 17:00

Już tylko co trzeci obywatel Turcji rządzonej przez Recepa Tayyipa Erdogana (na zdjęciu w Brukseli w

Już tylko co trzeci obywatel Turcji rządzonej przez Recepa Tayyipa Erdogana (na zdjęciu w Brukseli w 2020 r.) widzi w Europie najważniejszego partnera w polityce międzynarodowej

Foto: Geert Vanden Wijngaert/Bloomberg

"Od utworzenia republiki w 1923 r., Turcja nawiązała bliskie gospodarcze i wojskowe relacje z Zachodem, co było częścią jej wizji kreowania nowoczesnego i świeckiego narodu. Ale po dwóch dekadach rządów prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana jego Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) próbuje przekształcić kraj w niezależnego gracza i światową potęgę, rządzącą się własnymi prawami” – pisze ekspertka amerykańskiej Council On Foreign Relations Kali Robinson w opublikowanej przez ten think tank kilka tygodni temu analizie.

Oczywiście, Ankara nigdy nie miała zamiaru poprzestać na statusie „wschodniej flanki NATO” czy jakiejś odległej wschodniej prowincji powojennej Europy. „Osmanizm” – czyli traktowanie dawnych części Imperium jako stref swoich wpływów czy obszaru szczególnie bliskich relacji – zawsze był obecny w tureckiej polityce, nawet jeśli tylko w tle. Ale też do epoki Erdogana politykom w Ankarze nie śniły się nawet otwarte konfrontacje z Zachodem czy kordialne relacje z jego geopolitycznymi adwersarzami.

Czytaj więcej

Kim jest turecki Elon Musk?

Inna sprawa, że – jak to często w polityce bywa – raptowne przyspieszenia w tureckiej dyplomacji zwykle mają przysłonić ekonomiczne lub polityczne ciemne chmury, gromadzące się nad głowami rządzących. A te właśnie zgęstniały: latem inflacja nad Bosforem niemalże dobiła 80 proc., w sierpniu deficyt w handlu zagranicznym sięgnął 11,2 mld dol. (od początku roku to już 73,4 mld dol., a wzrost deficytu w stosunku do poprzedniego roku wynosi 146 proc. – czyli jest najwyższy od 1984 r.). Turcy w tradycyjny sposób sygnalizują, że czarno widzą nadchodzące miesiące: import złota i innych metali szlachetnych skoczył w sierpniu o 389 proc. w porównaniu z ubiegłym rokiem, a jego wartość przebiła 2,6 mld dol. Innymi słowy, ucieczka od liry trwa już na całego. „A w obliczu gospodarczych niepokojów rząd sięga po naprawianie stosunków z Rosją, Chinami i krajami z sąsiedztwa, z którymi relacje psuły się w ostatnich latach” – podsumowuje Robinson.

Do Europy i z powrotem

Cóż, wyjątkiem od tej zasady zdają się być dotychczasowi alianci. „Czy Turcja wywoła kolejną wojnę w Europie?” – dopytywał w jednym z felietonów opublikowanych w sieci Gabriel Gavin, korespondent m.in. magazynów „Time” oraz „Foreign Policy”. Retoryczne pytanie było lapidarnym podsumowaniem awantury między Turkami a Grekami, która wybuchła po prowokacyjnej wypowiedzi Erdogana na temat wysp na Morzu Egejskim. – Mają te wyspy w swoim władaniu, mają na nich swoje bazy. Jeśli ich bezprawne pogróżki wobec nas nadal będą formułowane, to nasza cierpliwość też ma swoje granice – perorował na temat zdemilitaryzowanych wysp turecki prezydent. – Możemy nagle przyjść którejś nocy, gdy nadejdzie ku temu pora – dorzucał groźnie.

Odpowiedź Aten na takie dictum była równie gniewna, a grecki premier Kyriakos Mitsotakis odcinał się uwagami o „nieustannym tureckim zagrożeniu”. Punktów spornych będzie przybywać, bo – jak przed tygodniem napisał turecki dziennik „Milliyet”, Ankara szykuje się też do przedstawienia na forum ONZ petycji o uznanie niepodległości Tureckiej Republiki Cypru Północnego. Niezależności tureckiej części wyspy nie uznał przez niemal pół wieku żaden kraj poza Turcją – Ankara najwyraźniej jednak widzi w dzisiejszych geopolitycznych realiach szansę na przeforsowanie swojego postulatu.

I może rzeczywiście tak jest. Kraj, w którym zdecydowana większość obywateli niegdyś obstawała za akcesją do Unii Europejskiej, dziś się waha. Ewentualne wejście do UE popiera obecnie około połowy ankietowanych Turków, a – zgodnie z sondażem przeprowadzonym w marcu przez The German Marshall Fund – co trzeci respondent uważa, że najważniejszym partnerem, z którym Turcja powinna współpracować w kwestiach polityki międzynarodowej, jest Europa. W porównaniu z sondażem z 2021 r. poparcie spadło tu z 37 do 33,1 proc. i marną pociechą jest, że znacznie bardziej spadło poparcie dla współpracy z Rosją: z 14,7 do 5,6 proc.

Pod tym względem AKP i jej przywódca przeszli długą drogę. „W 2002 r. był głęboko zakorzeniony sceptycyzm i nieufność w establishmencie republiki dla nowo wybranego rządu AKP. Uważano, że ma on ukryty, religijny program. Te sentymenty podzielało wielu polityków w Unii” – pisała przed laty w swoich wspomnieniach Ann Dismorr, ambasador Szwecji w Ankarze. W chwili gdy je publikowała (2008 r.), wydawało się, że obawy zostały w dużej mierze rozwiane: AKP nie zamieniła Turcji w drugi Iran, wprowadzono demokratyczne zmiany, m.in. poprawiające sytuację tureckich Kurdów, po politycznych bataliach zmniejszono rolę wojska, które wówczas wciąż groziło przewrotem i odsunięciem Erdogana od władzy. Negocjacje członkowskie z UE były od 2005 r. otwarte i wydawało się przez pewien czas, że będą toczyć się dynamicznie.

Ale potem coś pękło – i trzeba przyznać, że odpowiedzialność leżała w dużej mierze po stronie Europy. Rozmowy akcesyjne zaczęły zwalniać i nie było wątpliwości, że to wynik niechęci francuskiego prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego oraz niemieckiej kanclerz Angeli Merkel (i pomniejszych graczy) do „tureckiego projektu”. Trudno jednoznacznie powiedzieć, czy politycy ci odpowiednio wcześnie dostrzegli autokratyczne ciągoty Erdogana, czy też ich nieformalne weto dla akcesji Turcji wywołało u tureckiego lidera chęć odwetu. Dość, że Ankara szybko odwróciła się od Europy, czy też szerzej Zachodu – jeśli dołożyć tu sprzeciw wobec amerykańskiej inwazji na Irak oraz zerwanie przyjaznych przez wiele lat relacji z Izraelem – i w kolejnych latach szybko zaczęła zmierzać ku „nieliberalnej” wersji demokracji.

Skoro Kurdowie nie odwdzięczyli się głosami za adresowane do nich reformy – spora część z nich została odkręcona, a politycy kurdyjskich formacji regularnie zaczęli lądować za kratami z oskarżeniami o terroryzm. Politycznych przeciwników pogrążały skandale obyczajowe lub mniej czy bardziej udokumentowane oskarżenia o polityczne spiski. Próba zamachu stanu z 2016 r. posłużyła do zlokalizowania i zlikwidowania struktur ruchu Gűlena – organizacji społeczno-religijnej o olbrzymich wpływach nad Bosforem, która niegdyś była blisko AKP, a potem zaczęła się od rządzących odwracać. W więzieniach wylądowała też rekordowa liczba dziennikarzy, satyryków i intelektualistów, którzy mieli czelność atakować (prawda, że nie zawsze zgodnie z regułami dziennikarskich kodeksów etycznych) władze w Ankarze.

Czytaj więcej

Imperium osmańskie w przebudowie

Wszystkie te wydarzenia rozgrywały się na oczach Europy, która – maskując ulgę, że udało się uniknąć przyjmowania Turcji do UE – potępiała kolejne poczynania dzisiejszego prezydenta, a wówczas jeszcze premiera. A ten nie pozostaje dłużny: w ubiegłym tygodniu na dywaniku w tureckim MSZ wylądował ambasador Niemiec, wezwany tam w ślad za epitetem użytym przez wiceprzewodniczącego Bundestagu z ramienia FDP Wolfganga Kubickiego, który nazwał Erdogana „małym ściekowym szczurem”. Sam Erdogan, co trzeba mu przyznać, powstrzymuje się od epitetów. Ale też nie kryje niechęci do Unii. – Europa zbiera to, co sama posiała – skomentował na początku września, nie bez satysfakcji, desperackie próby opanowania unijnego kryzysu energetycznego.

Posowiecka okazja

Odwracając się od Europy, Ankara miała się do kogo kierować: Turcy budowali równoległe wpływy zarówno w obrębie tzw. tureckiego półksiężyca – czyli grupy państw o etnicznych i językowych podobieństwach – jak i w obrębie krajów bałkańskich i arabskich, które niegdyś tworzyły peryferia imperium osmańskiego.

W pierwszym przypadku kontakty na rozmaitych polach rozwijały się gwałtownie jeszcze od upadku Związku Radzieckiego. – Początkowo Ankara wpadła w euforię – pisał Philip Robbins w swojej pracy „Suits and Uniforms. Turkish Foreign Policy Since the Cold War”: ta euforia brała się z faktu, że nagle na Kaukazie i w Azji Centralnej pojawiła się grupa nowych państw o ściśle tureckich korzeniach. – Anatolia jest naszą ojczyzną, a Kazachstan to ziemia naszych przodków – miał lapidarnie wykładać pogląd Ankary prezydent Turgut Őzal podczas wizyty w Ałmatach w 1993 r. Podobne komunikaty dostawali wcześniej prezydenci Uzbekistanu, Turkmenistanu, Kirgistanu czy Azerbejdżanu.

Pierwsze kilkanaście miesięcy po ogłoszeniu niepodległości przez dawne azjatyckie republiki ZSRR upłynęło pod znakiem gwałtownej tureckiej ofensywy: jak wylicza Justyna Misiągiewicz w opracowaniu „Turcja i Europa. Wyzwania i szanse”, najpierw do republik ruszyli tureccy kaznodzieje, by uczyć tamtejszych muzułmanów wiary. Za nimi poszły starania o przyjęcie w nich alfabetu łacińskiego oraz języków z rodziny tureckich. Błyskawicznie zakładano placówki edukacyjne, podejmowano próby przekonywania liderów nowych państw do ujednolicenia programów nauczania. Z niemałymi sukcesami, bo w pierwszych miesiącach niepodległości liderzy posowieckich republik byli jeszcze dosyć zagubieni i spragnieni akceptacji – a może po trochu i wskazówek – od jakiegoś zaufanego sojusznika.

Wreszcie na szczycie w Ankarze w październiku 1992 r. padła – według Robbinsa, bez jakiejkolwiek próby wcześniejszego uprzedzenia gości z republik – propozycja stworzenia wspólnoty politycznej, gospodarczej i kulturowej państw o tureckim rodowodzie: w praktyce propozycje wyłożone przez prezydenta Turcji oznaczały strefę wolnego handlu, swobodnego przepływu ludzi i pieniędzy, koordynację polityki gospodarczej, energetycznej, bankowej, transportowej i telekomunikacyjnej. Osłupiali goście wysłuchali tych propozycji w milczeniu, po czym prezydenci Kazachstanu i Uzbekistanu otwarcie je odrzucili. Miesiąc miodowy się skończył, a wkrótce później Őzal niespodziewanie zmarł.

Nie skończyła się jednak turecka gra wokół centroazjatyckich stepów, może tylko przybrała nieco dyskretniejszą formę. I na dłuższy czas została przekazana w ręce „anatolijskich tygrysów”: rzeszy przedsiębiorców, którzy za rządów AKP zaczęli robić fortuny i budować biznesowe imperia. Metody działania doskonale opisują przykłady z Turkmenistanu. „Polimeks specjalizował się w stawianiu pomników Turkmenbaszy. Firma wybudowała Łuk Neutralności z obracającym się na nim Nijazowem. Sfinansowała także wydanie »Ruhnamy« (napisanego przez turkmeńskiego prezydenta eposu – red.) dla niewidomych i wykupiła prawo do nazwania jednej z gwiazd Turkmenbaszą” – opisywali w książce „W cieniu świętej księgi” Arto Halonen i Kevin Frazier.

Nieco inaczej sprawy miały się w Azerbejdżanie. Ankara grała tu na antyormiańskich resentymentach i twardo stała przy Baku w konflikcie o Górski Karabach. Nie jest całkowicie jasne, na ile Turcy wsparli Azerów w przygotowaniach do nagłej ofensywy, która wyparła Ormian ze spornego terytorium w 2020 r., ale poziom późniejszej współpracy wojskowej i dostaw broni nie pozostawia wątpliwości, że militarna siła reżimu Ilhama Alijewa jest dziś oparta na tureckim fundamencie. Zresztą nikt nie wyraził tego bardziej lapidarnie niż sam Erdogan. – Turcja stoi i stać będzie przy braterskim Azerbejdżanie przy użyciu wszystkich środków i z całego serca – zapewniał, wychwalając „wielką operację obrony własnej ziemi oraz wyzwolenia okupowanego Karabachu”.

Seriale w służbie ekspansji

Na przeciwległym, zachodnim krańcu dawnego tureckiego uniwersum – czyli na Bałkanach – Ankara również stara się działać dyskretnie. W dużej mierze to pokłosie wojen, które wyznaczyły kres dawnej Jugosławii: w retoryce Serbów bośniaccy muzułmanie zawsze pozostawali „Turkami”, a w próbie oderwania się Bośni i Hercegowiny od Jugosławii dopatrywano się ręki Ankary. To skłoniło Waszyngton i europejskie kraje, próbujące zażegnać wojnę, do trzymania Turków z dala od prowadzonych w tym regionie operacji – zarówno wojskowych, jak i humanitarnych.

Turcja zaangażowała się bardziej dopiero w okresie wojny w Kosowie, ponadto przyjmowała uchodźców z muzułmańskich skrawków dawnej federacji, wysyłała pomoc humanitarną, wspierała odbudowę. Dziś Bałkany są dla Turcji przede wszystkim polem ekspansji biznesowej i... kulturalnej: nawet w Serbii tureckie seriale są bezdyskusyjnym hitem stacji telewizyjnych.

Nie oznacza to, że Erdogan nie widzi w Bałkanach potencjału. Na początku września spędził w tym regionie aż tydzień, kursując między poszczególnymi stolicami. Nie jest tajemnicą, że turecki prezydent przyjaźni się z Bakirem Izetbegoviciem, jednym z liderów Bośniaków i synem prezydenta czasów wojny – Aliji Izetbegovicia. Był nawet drużbą na ślubie córki Bakira. O ironio, cieszy się też szacunkiem lidera bośniackich Serbów, Milorada Dodika, który w ostatnich latach zdaje się coraz bardziej inspirować poczynaniami Erdogana. A i w samej Serbii rośnie znaczenie Turków: turecki biznes daje już w tym kraju zatrudnienie 10 tys. pracowników, co w znękanej olbrzymim bezrobociem republice jest atutem nie do przecenienia. A obiecane podczas wrześniowej wizyty inwestycje i podwojenie wartości handlu z Belgradem (do 5 mld dol.) może oznaczać wstęp do polityczno-gospodarczej ofensywy. Znaczącym wyjątkiem na trasie tej podróży była Albania. Paradoksalnie, kraj z najwyższym odsetkiem muzułmanów w regionie wypadł z harmonogramu podróży ze względu na to, że władze w Tiranie od 2016 r. konsekwentnie odmawiają wydania Ankarze „spiskowców” z ruchu Gűlena.

Podobnie jak Bałkany, również Bliski Wschód należy raczej do obszaru związanego z Turcją nie tyle etnicznie, ile poprzez dawną historię Osmanów. Wizje integracji dawnych arabskich prowincji imperium snuli już przed laty wspomniany Turgut Őzal (do którego Erdogan otwarcie nawiązuje) oraz zmarły w 2011 r. dawny polityczny mentor prezydenta, lider rozmaitych – mniej lub bardziej efemerycznych ugrupowań religijnych i konserwatywnych – Necmettin Erbakan. Ten drugi w jednym ze swoich licznych traktatów o pożądanych kierunkach rozwoju Turcji snuł marzenia o zbudowaniu alternatywnej do UE „unii krajów muzułmańskich”. Taka „gospodarcza umma” może zresztą sięgałaby poza dawne granice osmańskiej Turcji, bo w niektórych miejscach wizja ta łączy po prostu najsilniejsze gospodarczo kraje świata islamu, bez względu na ich geograficzne położenie.

Czytaj więcej

Meczet Hagia Sophia. Wielka gra Erdogana

Erdogan kilkakrotnie w ciągu ostatnich dwóch dekad podejmował próby wzmocnienia wpływów Turcji na Bliskim i Środkowym Wschodzie. Pierwszy sygnał, jaki wysłał Arabom, wiązał się z potępieniem amerykańskiej inwazji w Iraku w 2003 r. Drugi mocny sygnał stanowiło zerwanie tradycyjnego aliansu z Izraelem i awantura o atak izraelskich komandosów na konwój okrętów z pomocą humanitarną dla Strefy Gazy w 2010 r. Rok później tureccy dyplomaci i przedsiębiorcy ruszyli do krajów, w których arabska wiosna obaliła dyktatorów, lansując tam własne doświadczenia z budową nowoczesnego państwa oraz swoje firmy.

Z perspektywy ponad dekady od tamtych wydarzeń widać, że w niektórych krajach udało się osiągnąć pewne cele (np. w Libii, gdzie część sceny politycznej cieszy się wsparciem Ankary, a rządowa armia funkcjonuje w bliskiej współpracy z tureckimi wojskowymi), a w innych przyszło pogodzić się z dalekim od optymalnego rozwojem sytuacji (jak w Syrii, gdzie reżim Baszara Asada przetrwał wieloletnią wojnę i, jak sugeruje Głos Ameryki, Ankara zaczyna sygnalizować chęć pojednania z rządem w Damaszku).

Od Himalajów po Andy

Co jednak najbardziej znaczące, Ankara wychodzi dziś już daleko poza swój tradycyjny obszar wpływów historycznych – postrzegając się raczej jako gracz na globalną skalę niż regionalne mocarstwo. Ambicje sygnalizowała już dobrą dekadę temu, próbując wcisnąć się do grupy określanej wówczas akronimem BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny i Południowa Afryka), czyli rozwijających się wtedy w imponującym tempie nowych graczy gospodarczych. Usprawiedliwiały to ówczesne wyniki gospodarki nad Bosforem, z dobijającym 10 proc. wzrostem PKB na czele.

Wskaźniki wkrótce później poszły w dół, ale ambicje – i kontakty – pozostały. „Ankara wzmocniła więzy z Pekinem, który też stał się w 2021 r. jej największym partnerem w zakresie importu. W 2015 r. Turcja dołączyła się do Nowego Jedwabnego Szlaku, uzyskując w ten sposób dostęp do niekontrolowanego przez Zachód finansowania projektów infrastrukturalnych, w tym elektrowni węglowych i nuklearnych, nie wspominając o innych inwestycjach chińskich podmiotów. Przy okazji dostała też dziesiątki milionów dawek chińskiej szczepionki przeciw Covid-19” – podkreśla Kali Robinson.

Trudniej ocenić relacje z Kremlem. Moskwa i Ankara zderzyły się na obszarach, które Turcy uznają za swoje podwórko: w Karabachu Rosja wspiera Ormian przeciw Azerom, w Libii i Syrii też stawiała na tradycyjnie bliskie sobie siły, podczas gdy Turcja raczej wspierała potencjalne nowe władze. Zbrojne incydenty przy granicach z Syrią kilkakrotnie doprowadziły do retorycznych konfrontacji między Erdoganem a Putinem.

Z drugiej strony skala wzajemnych zależności jest zbyt wielka, by narażać je dla interesów na drugorzędnych polach bitew: Turcja w olbrzymiej mierze jest uzależniona od rosyjskich surowców i know-how, np. w inżynierii nuklearnej. Rosyjski turysta w czasach covidu i po pandemii również nie zawiódł. Rosja z kolei chce zabezpieczać południową flankę Morza Czarnego, a i pieniądze ze sprzedaży surowców liczą się dziś bardziej niż wcześniej.

I tak, jak Erdogan nie szczędzi złośliwości i gorzkich uwag Europie, tak w przypadku swoich nowych aliantów waży słowa jak rzadko. Od kilkunastu lat nie wspomina o ciemiężonych przez Pekin Ujgurach czy muzułmanach z rosyjskiego Kaukazu. Z jednej strony deklaruje wsparcie integralności terytorialnej Ukrainy, a z drugiej smaga Zachód za lekceważenie interesów Rosji. W połowie września podczas szczytu Szanghajskiej Organizacji Współpracy w uzbeckiej Samarkandzie obwieścił, że Turcja będzie ubiegać się o członkostwo w tej grupie. Jak to się ma do członkostwa np. w NATO i innych zachodnich strukturach – trudno jeszcze ocenić. Ambicje Turków nie przejawiają się wyłącznie w zacieśnianiu współpracy z adwersarzami Zachodu.

Ciekawym przykładem jest tu Ameryka Południowa: jeszcze kilka lat temu na całym kontynencie Turcja miała sześć ambasad, dziś ma ich 18. Obroty handlowe wzrosły w tym samym czasie z 1 do 15 mld dol., a tureckie stocznie zabiegają o kontrakt na osiem korwet dla kolumbijskiej marynarki. Gdy w kwietniu za Atlantyk wybrał się szef tureckiej dyplomacji, bawił w największych krajach regionu: Brazylii, Kolumbii, Wenezueli, Urugwaju, Ekwadorze i Panamie – co pokazuje też, że Ankara równo rozkłada sympatie w całym tym obszarze. Na początku września partnerzy z Ameryki Łacińskiej nagrodzili Ankarę statusem członka obserwatora... Wspólnoty Andyjskiej.

Turkom przybywa zatem członkostw w rozmaitych sojuszach i organizacjach, co może być dowodem na „multiwektorowość” polityki zagranicznej, jak swoje balansowanie między mocarstwami nazywał kiedyś prezydent Kazachstanu. Pytanie tylko, na ile Ankara zdaje sobie sprawę, że w ślad za prestiżowymi tytułami i możliwością współuczestniczenia w podejmowaniu decyzji na tych forach idą także zobowiązania do współdziałania w myśl podejmowanych tam decyzji, nawet jeśli któremuś z członków nie są one w smak. No i pytanie, czy niemal 25 proc. Turków, którzy we wspomnianym sondażu German Marshall Fund opowiedzieli się za niewiązaniem się z żadnym z dużych globalnych graczy, chodziło o kurs na zderzenie z Zachodem.

"Od utworzenia republiki w 1923 r., Turcja nawiązała bliskie gospodarcze i wojskowe relacje z Zachodem, co było częścią jej wizji kreowania nowoczesnego i świeckiego narodu. Ale po dwóch dekadach rządów prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana jego Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) próbuje przekształcić kraj w niezależnego gracza i światową potęgę, rządzącą się własnymi prawami” – pisze ekspertka amerykańskiej Council On Foreign Relations Kali Robinson w opublikowanej przez ten think tank kilka tygodni temu analizie.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi