Janusz Zaleski: Państwo musi działać jak policjant

Gdybyśmy mieli zdolności retencyjne zatrzymywania wody, to z jednej strony uniknęlibyśmy powodzi, a z drugiej mielibyśmy wodę na zasilanie w okresach suszy - mówi Janusz Zaleski, ekspert ds. gospodarki wodnej.

Publikacja: 02.09.2022 10:00

Upalne lata, podobne do tegorocznego, stają się w Polsce standardem. W 2015 r. poziom Odry w Ścinawi

Upalne lata, podobne do tegorocznego, stają się w Polsce standardem. W 2015 r. poziom Odry w Ścinawie obniżył się do ok. 0,5 m

Foto: PIOTR DZIURMAN/REPORTER

Plus Minus: Czy w Polsce brakuje wody?

Dobrze nie jest. W Unii Europejskiej zajmujemy 25. miejsce pod względem zasobów wody na jednego mieszkańca. A zmiany klimatu powodujące, że takie upalne lata jak tegoroczne będą się powtarzały, nie poprawią naszego bilansu wodnego. W czasach mojej młodości pamiętam takie wakacje na Mazurach, że przez trzy tygodnie bez przerwy lało i nie można było niczego innego robić, tylko grać w brydża.

Ja też pamiętam takie lata. Serdecznie ich nie znosiłam.

Ale wtedy wody nie brakowało, a teraz mamy kłopoty. Już teraz rolnictwo zaczęło pobierać wodę ze zbiorników otwartych, głównie z rzek, czego w przeszłości nie robiono. Koło mnie przepływa taka mała rzeka Oleśnica. W tym roku po raz pierwszy nie było w niej praktycznie wody.

W ogóle?

Tak. A gdy jako dziecko kąpałem się w tej rzece, to wody było po szyję. Zatem problemy z wodą są widoczne gołym okiem.

Dlaczego jest tak źle? Wydawałoby się, że nie różnimy się specjalnie od naszych sąsiadów – Niemiec, Czech, Słowacji.

Po pierwsze, trochę się różnimy, a po drugie, przez lata prowadziliśmy politykę, która nie brała pod uwagę faktu, że nasze zasoby wody są skromne. Z tego powodu powinniśmy byli budować zbiorniki retencyjne. Tymczasem nasza retencja, czyli zatrzymywanie odpływu wody deszczowej, wynosi 6.5 proc. rocznego opadu. To bardzo niski wskaźnik. Zbiorniki retencyjne są kluczowe dla gospodarki wodnej. W okresach powodziowych zatrzymują nadmiar wody, w okresach suszy można uzupełniać z nich braki, a jeszcze mogą to być zbiorniki wody pitnej. Przykładowo Kraków od 1986 roku czerpie wodę ze zbiornika Dobczyce. Wcześniej miasto borykało się z deficytem wody.

Czytaj więcej

Jolanta Turczynowicz-Kieryłło: W kampanii Dudy chciałam budować mosty

Dlaczego mamy taką niską retencję?

W dużej mierze jest to spadek po PRL. W tamtych czasach zbiorniki retencyjne budowano bardzo długo i w zbyt małej liczbie. A gdy przyszła transformacja 1989 roku, zajęliśmy się przede wszystkim jakością wód. Zresztą w umowie akcesyjnej z UE zobowiązaliśmy się do redukcji zanieczyszczeń spływających do rzek, m.in. do tego, że systemy odbioru ścieków obejmą wszystkie miejscowości powyżej 2 tys. mieszkańców. I pod tym względem zrobiliśmy rzeczywiście ogromny postęp. Liczba wybudowanych systemów kanalizacyjnych i oczyszczalni jest naprawdę duża. Bardzo naciskały na to m.in. państwa skandynawskie.

Zdaje się, że spośród państw leżących nad Bałtykiem byliśmy największym trucicielem tego morza.

No właśnie, stąd ich zainteresowanie i duże naciski polityczne, aby temu przeciwdziałać. Moja hipoteza jest następująca – zajęliśmy się bardzo ostro i skutecznie ściekami komunalnymi. Jest w tym duża zasługa samorządów, bo od początku było to zadanie własne gmin. Co prawda w latach 90. każdy burmistrz, który wybudował oczyszczalnię, przegrywał wybory, bo to był duży wydatek i w rezultacie gmina nie zaspokajała innych potrzeb. Mimo to oczyszczalnie powstawały. Natomiast zaniedbaliśmy problem wód przemysłowych, czego efektem było np. tegoroczna katastrofa ekologiczna związana prawdopodobnie z nadmiernym zasoleniem Odry. Gdy opracowywałem „Program dla Odry 2006” w 1999 roku, który miał swój komponent dotyczący jakości wód, to już wtedy zauważaliśmy problem gigantycznych zrzutów zasolonej wody kopalnianej. Ale tymi sprawami powinno zająć się państwo.

I państwo się nie wywiązało?

Państwo powinno pełnić wobec podmiotów gospodarczych funkcje policyjne. Kontrolować, co robi przemysł, nakładać kary, ale równocześnie wspomagać. Wydaje się, że nie kontrolowano należycie zrzutów wód przemysłowych, nikt też nie patrzył w sposób zintegrowany na wydanie pozwoleń na te zrzuty. Pozwolenia na zrzuty powinny być tak ułożone, żeby nie wystąpiły kumulacje. A najwyraźniej mieliśmy do czynienia z niesamowitą kumulacją zrzutów i doszło do bardzo dużego zasolenia Odry. Całkowicie dysfunkcyjny w tej sprawie okazał się ten moloch Wody Polskie. Już w 2005 roku za pierwszego PiS-u Mariusz Gajda, który w 2017 roku został pełnomocnikiem ds. organizacji Wód Polskich, przedstawiał pomysł, żeby scentralizować gospodarkę wodami. Wzorem dla niego były Lasy Państwowe. Mówiłem mu, że woda to nie lasy. Że stworzenie takiego modelu finansowego jak w Lasach Państwowych, czyli wyodrębnienie przedsiębiorstwa, odłączenie go od budżetu i samofinansowanie, jest niemożliwe. Że odcięcie wody od budżetu źle się skończy, bo nie będzie pieniędzy na inwestycje. Wraz z tworzeniem Wód Polskich opinii publicznej mogła umknąć informacja, że pan Gajda poszedł na posiedzenie Rady Ministrów z propozycją drastycznych podwyżek opłat za wodę.

I co się stało?

I spotkał się z wetem wszystkich resortów. Względy polityczne nie pozwalają na drastyczny wzrost cen wody dla ludności, a dla przemysłu oznaczałoby to skokowy spadek konkurencyjności. Wrócił więc z niczym i w efekcie Wody Polskie są nieustannie narażone na manko. Funkcjonują dzięki miliardowym pożyczkom z budżetu. A właśnie przy organizowaniu Wód Polskich odebrano szereg kompetencji samorządom oraz dyrektorom regionalnym i skupiono je w Warszawie. Nie da się zarządzać wodami w całej Polsce z jednego budynku w Warszawie. Po katastrofie na Odrze widać, że ten pomysł poniósł fiasko. Przedsiębiorstwo Wody Polskie powinno być zlikwidowane, cały system zarządzania zdecentralizowany i zastąpiony rozsądnym podziałem kompetencji między rząd i samorząd. Oddzieleniem funkcji zarządzania majątkiem gospodarki wodnej od funkcji związanych z wydawaniem decyzji dotyczących użytkowania wód, gdyż rodzi to konflikt interesów.

Od rządzących można usłyszeć, że jednym z czynników odrzańskiej katastrofy był niski poziom wody. Bo gdyby był wyższy, to Odra tak by nie ucierpiała do zrzutów przemysłowych.

Odra do Wrocławia, a nawet lekko poniżej, jest uregulowana, zatem poziom wody zawsze wynosi mniej więcej 180 cm, co jest związane z żeglownością. A to jest daleko powyżej poziomu minimalnego, potrzebnego do zapewnienia życia biologicznego w rzece. Poniżej Wrocławia, gdzie Odra płynie swobodnie, można by mówić o niskich stanach, ale i tak trzeba by sprawdzić, jak to się ma do wyznaczonych poziomów przepływów nienaruszalnych. Poza tym Odra graniczna od pewnego momentu znowu jest regulowana i ma te minimum 180 cm wody, a momentami więcej.

Jak się utrzymuje taki poziom wody?

Dzięki gospodarowaniu wodą na zbiornikach retencyjnych. W ten sposób kontroluje się poziom wody w rzekach uregulowanych. Obecnie bardzo ograniczona żegluga na Odrze jest realizowana przez gromadzenie konwoju statków i w momencie, gdy wody jest mało, wytwarza się sztuczną falę. I tu wracamy do problemu zbiorników retencyjnych. Otóż po 1989 roku nie było pogody na budowę dużych zbiorników retencyjnych.

Dlaczego?

Z dwóch powodów. Przede wszystkim działania organizacji ekologicznych, które każdy zbiornik wiążący się z postawieniem zapory oprotestowywały, bo uważały, że zakłóca on możliwość migracji ryb i ma inne negatywne oddziaływania na środowisko. Poza tym bardzo mocno skodyfikowała to Komisja Europejska, która praktycznie uniemożliwiała finansowanie takich inwestycji. A ponieważ od wstąpienia do Unii Europejskiej 60 proc. inwestycji publicznych jest finansowanych ze środków unijnych, to nie budowaliśmy zbiorników retencyjnych. Były inne priorytety.

Skąd ta niechęć Komisji Europejskiej do zbiorników retencyjnych?

Przyczyny były przyrodniczo-środowiskowe, zatem mniej więcej takie same, jak te, które podnosili ekolodzy. A trzeba przyznać, że bywali oni bardzo agresywni. Bywałem zapraszany na takie kongresy poświęcone wodzie, podczas których miała być mowa o zaporach, których otwarcie blokowały gwałtowne protesty organizacji ekologicznych. Tymczasem ci, którzy byli zainteresowani retencją i prowadzeniem gospodarki wodnej, nie byli w stanie zorganizować własnego lobby. Do dzisiaj nie ma instytucjonalnego nacisku ze strony przemysłu i organizacji rolniczych na rozwój retencji. Być może dlatego, że niektórzy nasi rolnicy głównie podbierają wodę z rzek i na razie jest to partyzantka – z ominięciem reguł, które powinny temu towarzyszyć.

Czytaj więcej

Jerzy Markowski: Górnictwo przetrwa, bo Unia odpuści

Jaka jest obecnie czystość polskich wód?

Polskie rzeki nie odbiegają znacząco pod względem czystości od rzek europejskich. Co prawda nadal nie osiągnęliśmy na głównych rzekach pierwszej klasy czystości, jednak tak samo jest w całej Europie. Nie da się w stosunkowo krótkim czasie doprowadzić wszystkich rzek na naszym kontynencie do pierwszej klasy czystości. Nie wiem nawet, czy to cel możliwy do osiągnięcia. W każdym razie obecna czystość polskich rzek wystarcza do tego, żeby było w nich życie, żeby pływały ryby.

A gdzie w Polsce jest najgorzej z dostępnością wody?

W Wielkopolsce. Ten obszar cierpi od wielu lat na niedostatki wody, a problem będzie coraz bardziej znaczący dla rolnictwa – już nie tylko w Wielkopolsce.

W kranach też zacznie nam brakować wody? Zdarzały się takie pojedyncze sytuacje, że z powodu suszy trzeba było ludziom dostarczać wodę beczkowozami.

Ten problem będzie rósł i zacznie dotykać również dużych miast. Niektóre miasta pobierają wodę z odległych źródeł, np. Wrocław z Oławy i Nysy Kłodzkiej. Jeżeli w tych rzekach wody na transfer nie będzie tyle, ile potrzeba, to zaczną się kłopoty.

A może naprawdę za mało płacimy za wodę?

Zgoda, ale z jednym zastrzeżeniem. Woda musi kosztować, żeby ludzie ją szanowali i żeby opłaty pokrywały koszty jej wytworzenia. Przy ustalaniu opłat trzeba jednak brać pod uwagę zamożność społeczeństwa. Nie można ich skonstruować w taki sposób, że co trzeci Polak będzie chodził do MOPS-u po dopłaty do rachunków za wodę. Stopniowe podnoszenie taryf to musi być proces kilkunastoletni. Z drugiej strony gdyby popatrzeć na to, co niekiedy sponsorują miejskie przedsiębiorstwa wodno- -kanalizacyjne, to naprawdę można zauważyć, że nie wszystko jest związane z wodą.

To co trzeba zrobić, żeby wody w kranach nam nie zabrakło?

Przede wszystkim powinniśmy chronić wody podziemne. Mamy pokłady bardzo dobrych wód, ale jeżeli z powodu działalności człowieka zostaną skażone, to wtedy już będą nie do użytku. Poza tym większość wody konsumpcyjnej jest pobierana z wód powierzchniowych albo ujęć przez nie zasilanych. Zatem kolejny element to ochrona jakości wód powierzchniowych, również przed zanieczyszczeniami rolniczymi, czyli nawozami i środkami ochrony roślin oraz retencjonowanie. Trzeba pamiętać, że ochrona przed zanieczyszczeniami powierzchniowymi pochodzącymi z pól jest trudna, ale są na to metody. Tylko trzeba się tym zająć na serio. I trzeba przyjąć do wiadomości zmiany klimatyczne. Przez ostatnie 25 lat zajmowałem się głównie tym, jak chronić dorzecze Odry i Wisły przed powodziami. A teraz musimy również mierzyć się z suszami. Gdybyśmy mieli zdolności retencyjne zatrzymywania wody, to z jednej strony uniknęlibyśmy powodzi, a z drugiej mielibyśmy wodę na zasilanie w okresach suszy.

Jak mamy budować zbiorniki retencyjne, skoro Unia Europejska i ekolodzy mówią „nie”?

Unia cztery, pięć lat temu zmieniła zdanie w sprawie retencji. Wydarzenia kryzysowe, głównie suszowe, do których doszło w Europie, spowodowały zmianę podejścia do zbiorników retencyjnych. Środowiska ekologiczne też powoli zmieniają zdania. Obecnie skłonne są dyskutować o sensownych lokalizacjach takich zbiorników, z zastrzeżeniem, że zapory poprzeczne będą wyposażone w instalacje umożliwiające wędrówkę ryb, bo takie rozwiązania technologiczne już istnieją. Ale jest inny problem – budowanie średnich i większych retencji nie pasuje do siedmioletniego unijnego cyklu finansowania inwestycji. Pełny proces inwestycyjny przy budowie dużych zbiorników retencyjnych, uwzględniający kompleksowe analizy środowiskowe, trwa dużo dłużej. Muszą być zrobione porządne analizy ekonomiczne i muszą być rozwiązane problemy społeczne. Zwykle konieczne są wysiedlenia.

To zawsze rodzi protesty.

Ja mam dobre doświadczenia. Gdy budowaliśmy suchy zbiornik w Raciborzu, to gdy przyjechałem do Nieboczowów, gminy, w której miały być wysiedlenia, natknąłem się na gazetki z tytułami „wojna z rządem”, a miejscowi w ogóle nie chcieli rozmawiać z Regionalnym Zarządem Gospodarki Wodnej w Gliwicach. Natomiast gdy zastosowaliśmy metody Banku Światowego – zaoferowaliśmy odszkodowania odtworzeniowe, które pozwalały na budowę nowych domów, oraz przedstawiliśmy lokalizację nowej wsi – protesty się skończyły. Proszę dziś pojechać do Nieboczowów i spytać, czy są tam przeciwnicy zbiornika Racibórz. Nie ma. Inwestorzy CPK jeżdżą tam uczyć się, jak prowadzić rozmowy o wysiedleniach.

A jak długo trwało przegotowanie i budowa zbiornika Racibórz?

Pracowałem nad tym zbiornikiem od 2003 do 2020 roku. Ten okres wydłużał się z powodu zmieniającej się sytuacji politycznej, bo kolejne ekipy różnie tę inwestycję postrzegały. Gdy na wstępnym etapie dyskutowaliśmy o Raciborzu z Ministerstwem Rozwoju Regionalnego, to słyszeliśmy tylko „nie” – bo nie zdążycie, nie wykorzystacie środków Unii Europejskiej itd. W efekcie w pierwotnym finansowaniu tej inwestycji było wpisane zero euro z Unii Europejskiej. Natomiast pod koniec inwestycja w największym stopniu była finansowana z funduszy unijnych. Byłem i przy tych pierwszych, niechętnych rozmowach, i na końcu, gdy z ministerstwa dzwoniono i pytano, czy nie ma jeszcze jakichś faktur do rozliczenia, bo taka inwestycja jest świetnym sposobem na absorpcję środków unijnych.

Który rząd po 1989 roku był najlepszy dla gospodarki wodnej?

Rząd Jerzego Buzka dał zielone światło dla programu Odra 2006, dla dużej retencji, a na końcu powstał jeszcze program dla górnej i środkowej Wisły. Ale ponieważ decyzje w tej sprawie zapadły na koniec kadencji Buzka, to gdy zmienił się rząd, ten ostatni program trafił do kosza. Program dla Odry nie trafił do kosza tylko dlatego, że została dla niego przyjęta ustawa. Natomiast jeżeli chodzi o duże projekty, to wymieniłbym ministra Stanisława Gawłowskiego, który umożliwił wyprowadzenie ze strasznych tarapatów realizację zbiornika Racibórz oraz inwestycje związane z ochroną Wrocławia przed powodzią. Doprowadził też do podpisania przez odchodzący rząd projektu kolejnych inwestycji wodnych, o wartości 1,2 miliarda euro.

Czyli rząd Platformy też ma zasługi?

Premier Donald Tusk nie zajmował się tymi sprawami. Natomiast mimo różnych oporów tuż przed wyborami 2015 roku udało się wygenerować drugi duży projekt, który ciągle jest realizowany. Chodzi o budowę suchych zbiorników w dorzeczu Odry, które mają odbierać nadmiar wody, żeby nie dochodziło do powodzi, ale również o inwestycje przeciwpowodziowe w dorzeczu górnej Wisły, a także środkowej i dolnej Odry.

A czy lepsze są rzeki uregulowane czy nieregulowane?

Zależy, kogo pani zapyta (śmiech). Ekolodzy powiedzą, że rzeki nieuregulowane są najlepsze. Wisła jest rzeką nieuregulowaną i wiadomo, że poziom wody w niej bywa bardzo niski. A jeżeli spyta pani przedsiębiorców, to zawsze powiedzą, że regulacja jest korzystniejsza. Z tym że najlepsze lata dla regulacji rzek to był jednak wiek XIX i początek XX wieku. W tej chwili mamy nowoczesne metody liczenia kosztów i korzyści z takich przedsięwzięć. Zrobiliśmy taką kalkulację dla ewentualnej odrzańskiej drogi wodnej, bo skoro Odra jest żeglowna od Kanału Gliwickiego do Wrocławia i następnie na odcinku granicznym do Szczecina, to rozważaliśmy odtworzenie tego, co jeszcze było do lat 60., czyli szlaku żeglownego na całej rzece. Jako dziecko pamiętam, że ta droga wodna jeszcze żyła. Ale na Odrze nie da się zrobić żeglowności 4. lub 5. stopnia – jak chce PiS. Możliwe jest tylko uzyskanie żeglowności najniższego, 3. stopnia, dla płytkich barek i turystyki.

Nie opłaca się stawiać na wyższy stopień żeglowności?

Nie. Przy wyższych klasach nie osiągnie się opłacalności. Nam się udało wpisać plan doprowadzenia Odry do żeglowności 3. stopnia w projekt Banku Światowego i Banku Rozwoju Rady Europy tylko ze względu na zimowe powodzie. Chodziło o to, żeby lodołamacze miały możliwość docierania do górnych biegów rzeki, co zapobiegałoby zimowym rozlewiskom. Zatem ważniejsza była kwestia bezpieczeństwa niż walorów turystycznych czy gospodarczych. Niestety, rząd PiS ogłosił, że zrobi 4., 5. klasę żeglowności i sprawa umarła, bo na to nie ma wody.

Czytaj więcej

Krzysztof Janik: Ukraina będzie miała problem z mniejszościami

Rząd PiS mówił o pogłębieniu Odry.

Ale gdy nie ma wody, to samo pogłębianie niczego nie zmienia. To było dość amatorskie podejście. Widać, że po sześciu latach pomysłodawcy zamilkli. W tej chwili wokół tego projektu panuje kompletna cisza. I dobrze. Koszt tej inwestycji byłby gigantyczny, a efekty problematyczne.

Ostatnio pojawiły się takie alarmistyczne głosy, że Polska stanie się pustynią. Czy mamy się czym martwić?

Jeżeli zmiany klimatyczne będą przebiegały wedle czarnego scenariusza i nic nie będziemy robili, aby im przeciwdziałać, to będziemy w tym kierunku zmierzali. Oczywiście taki proces potrwa kilka, może nawet kilkanaście pokoleń. Z racji wieku mogę powiedzieć, że zmiany klimatyczne widziałem na własne oczy. W czasach mojego dzieciństwa, w zimie, na Dolnym Śląsku padał śnieg i był mróz. Po zamarzniętych rozlewiskach rzeki Widawy można było dojechać na łyżwach do Wrocławia – kilkanaście kilometrów. Teraz w regionie na łyżwach można sobie pojeździć tylko na sztucznym lodowisku. Tak czy inaczej przemiana Polski w pustynię prędko nie nastąpi, ale warto pokazywać skrajne sytuacje, żeby zaalarmować opinię publiczną. Uważam, że nie do przecenienia jest edukacja klimatyczna. Nic jej nie zastąpi. Jeżeli dzieci nie zostaną w szkołach nauczone, że nie wolno wyrzucać worków ze śmieciami do rowów melioracyjnych, że wodę należy oszczędzać, to nigdy nic się nie zmieni. Jedni mówią o edukacji seksualnej w szkołach, inni o nauce religii, a edukacja klimatyczna nie istnieje.

Janusz Zaleski (ur. 1955) jest inżynierem, ekspertem ds. polityki regionalnej i gospodarki wodnej. Był wojewodą wrocławskim (1992–1998), prezesem Wrocławskiej Agencji Rozwoju Regionalnego (1998–2016) oraz dyrektorem projektów przeciwpowodziowych dorzeczy Odry i Wisły. Jest autorem „Programu dla Odry 2006”

FOT. MACIEJ SWIERCZYNSKI / Agencja Wyborcza.pl

FOT. MACIEJ SWIERCZYNSKI / Agencja Wyborcza.pl

Fot. Maciej wierczy ski / Agencja Wyborcza.pl

Plus Minus: Czy w Polsce brakuje wody?

Dobrze nie jest. W Unii Europejskiej zajmujemy 25. miejsce pod względem zasobów wody na jednego mieszkańca. A zmiany klimatu powodujące, że takie upalne lata jak tegoroczne będą się powtarzały, nie poprawią naszego bilansu wodnego. W czasach mojej młodości pamiętam takie wakacje na Mazurach, że przez trzy tygodnie bez przerwy lało i nie można było niczego innego robić, tylko grać w brydża.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi