Wydobywaliśmy coraz mniej węgla – pod presją ekonomiczną i ekologiczną. Przestaliśmy inwestować w górnictwo. Jako ostatnią wybudowaliśmy kopalnię Budryk.
To był 1992 rok.
Ona została skazana na likwidację, zanim skończono jej budowę. Udało mi się wychodzić w Warszawie decyzję, żeby przywrócono ją do wykazu inwestycji centralnych – obok zakładów chemicznych Polkowice, elektrowni jądrowej Żarnowiec i elektrowni Opole. Z tych inwestycji nie powstał tylko Żarnowiec.
Ciekawe, dlaczego?
Bo minister Syryjczyk uznał, że jest taka nadpodaż energii elektrycznej w Polsce, iż można sobie ten Żarnowiec podarować. Wtedy pławiliśmy się w dostatku energetycznym. Nawet sprzedawaliśmy energię za granicę, co było sposobem na utrzymanie poziomu wydobycia. W obecności ministra finansów Andrzeja Olechowskiego podpisywałem umowę z prezydentem Banku Światowego na 150 mln dolarów na budowę połączeń transgranicznych z Zachodem. Mimo to ciągle zmniejszaliśmy wydobycie węgla. Zatem wicepremier Steinhoff nie miał wyjścia, tak samo, jak i ja, bo obaj zderzyliśmy się z rynkiem. Ale później to już nie było takie oczywiste. Po rządzie Buzka znowu rządziła lewica, ale beze mnie.
Popadł pan w niełaskę?
Mówiąc oględnie, koledzy uznali, że nie nadaję się do współpracy. Trzymałem się na uboczu, a uaktywniłem się dopiero wtedy, gdy ówczesny wiceminister odpowiedzialny za górnictwo pojechał na Śląsk i powiedział, że musi zamknąć sześć kopalń. Nie wytrzymałem i razem z posłem Jerzym Polaczkiem z PiS zrobiliśmy wielką kampanię. Uratowaliśmy kopalnię w Piekarach, a także kopalnię Silesia. Pamiętam, jak zdenerwował się na mnie premier Leszek Miller za wywiad, którego udzieliłem „Dziennikowi Zachodniemu”. Na pytanie, kto powinien się zajmować górnictwem, odpowiedziałem, że nawet szympans się nada, bo się zmieści do rządowej lancii, a przynajmniej głupot nie będzie gadał.
To było okrutne.
Wywołało pewien dysonans w klubie SLD. (śmiech)
Pamiętam, że w 2005 r. doszło do regularnej bitwy pod Sejmem między policją a górnikami, którzy protestowali przeciwko odebraniu im prawa do wcześniejszej emerytury po 25 latach pracy.
Poszedłem wtedy do Włodzimierza Cimoszewicza, który był marszałkiem Sejmu, i przekonałem go, żeby poddał pod obrady Sejmu projekt utrzymujący wcześniejsze emerytury dla górników.
Pojawiły się wtedy komentarze, że górnicy tupnęli nogą i rząd zostawił im przywileje, które rozwalają system emerytalny.
Uważam, że górnicy mieli rację. Jak się ma 65 lat, to człowiek się do ściany nie nadaje. A na powierzchni dla tych ludzi pracy nie było. Mówiłem kiedyś Aleksandrowi Kwaśniewskiemu: „Górnik nie nadaje się do innej pracy niż w kopalni. Musi być górnikiem albo będzie niczym”. Rządzący tego nie rozumieli, ale bali się górników. Zatem gdy z powodów ekonomicznych i ekologicznych zmniejszaliśmy wydobycie, na świecie ono rosło. Dlatego gdy zaczęło nam węgla brakować, nie było problemów z kupieniem go za granicą. Pierwszy import na znaczącą skalę, czyli 1 mln 200 tys. ton rocznie, zaczął się za czasów wiceministra gospodarki Pawła Poncyljusza.
Ministra w rządzie PiS.
No właśnie. Z roku na rok import narastał – do 18 mln ton w szczytowym momencie. Sprowadzaliśmy głównie gruby węgiel, którego nasze górnictwo nie dostarczało w wystarczających ilościach. W czasach, gdy importowaliśmy 12 mln ton węgla, 9 mln ton pochodziło z Rosji. I tak uzależniliśmy się od rosyjskiego węgla.
Jak Niemcy od rosyjskiego gazu?
Tylko oni przynajmniej się z Rosjanami nie kłócili, a my nieustannie podkreślaliśmy problemy we wzajemnych relacjach. Po 2005 roku wszystkie kolejne rządy – PiS i PO – znajdowały się pod presją poczucia winy wobec ekologii. Patrząc na to z boku, odnosiłem wrażenie, że mamy do czynienia ze spiskiem przeciwko Polsce. Bo żeby zmienić nasz model elektroenergetyczny z węglowego na inny, potrzeba ok. 20–30 lat i potężnych pieniędzy. Nie mamy ani jednego, ani drugiego. Być może ktoś sobie wymyślił, że Polska, która węgla potrzebuje, niekoniecznie musi być jego producentem, lecz może stać się rynkiem zbytu. Stąd ta presja na zamykanie kopalń, ograniczanie nakładów na inwestycje i nieustannie promowanie odejścia załóg. Nawet dzisiaj, gdy mamy braki węgla, rząd wypłaca odprawy górnikom, którzy mogliby nadal pracować i wydobywać. Jeżeli ktoś był zainteresowany likwidacją kopalń, to musiał przede wszystkim wyprowadzić z nich obrońców, czyli górników. I to robiono. Kolejne rządy wykazały się w sprawach górnictwa brakiem profesjonalizmu.
Dlaczego?
Pamięta pani barbórkę w 2013 roku? Premier Donald Tusk i minister Elżbieta Bieńkowska przyjechali do karczmy piwnej w kopalni Krupiński, którą minister gospodarki wyznaczył do likwidacji jako pierwszą. Przynajmniej tę kopalnię by ochronili, skoro pili z górnikami piwo i się z nimi huśtali.
To raczej dowód na hipokryzję, a nie na brak profesjonalizmu.
Zapewniam panią, że każdy rząd, od lewicy do prawicy, wykazywał się amatorszczyzną. Każdy traktował górnictwo jako zarzewie konfliktów społecznych, które na wszelki wypadek trzeba uspokajać, dosypując pieniędzy. Gdy przez trzy lata pracowałem w rządzie, stale słyszałem: „Idź ty, bo się z nimi dogadasz”. Reszta się bała. Poza tym rządy nie miały zdefiniowanej postawy wobec wymogów Unii Europejskiej. Gdy w latach 1996–1997 rozmawiałem z Brukselą – byliśmy wtedy państwem stowarzyszonym – nikt się nie domagał likwidacji górnictwa. Oni chcieli tylko efektywności – żeby nie dopłacać do wydobycia, bo traktowali to jak niedozwoloną pomoc publiczną. To było jedyne kryterium.
Jaka jest przyszłość naszego górnictwa?
Paradoksalnie, dzisiaj najbardziej górnictwu mogą zaszkodzić związki zawodowe. Bo jeżeli będą się domagały, żeby polski odbiorca kupował węgiel po cenach światowych, a tona węgla wydobytego u nas jest cztery razy tańsza, to państwo polskie powie: „Po co nam to górnictwo? Za te pieniądze można sobie kupić węgiel za granicą i nie mamy ani problemów ze związkowcami, ani ze szkodami górniczymi, ani innych kłopotów”.
Związki tego nie rozumieją?
To się okaże. Ale górniczy związkowcy to mistrzowie w wywieraniu presji, w manipulowaniu przełożonymi i rządem. Wyspecjalizowani w głośnych, awanturniczych protestach. Mają zawsze gotowe trąbki, flagi, banery. I w każdej chwili gotowi są do wyjazdu. Od 30 lat to są ci sami faceci, brzuchy im porosły, śmiesznie wyglądają, ale dalej protestują. Dlatego Warszawa kojarzy górnika jako tego, który przyjedzie i podpali opony.
To co będzie z polskim węglem?
Premier chce kupić 4 mln ton węgla i to jest możliwe, bo na świecie jest go pełno. Tylko cena jest o wiele wyższa od polskiego. Gdyby ten węgiel mógł pozyskać z naszych kopalń, zamiast 1,5 mld dolarów zapłaciłby 250 mln.
Ale przecież tego węgla jest za mało.
Na Krupińskim są dzisiaj zasypywane szyby i 700 mln ton węgla w złożu.
Zasypany szyb jest już nie do użytku.
To prawda, ale jest szansa zwiększyć wydobycie węgla metodą „na krzyk”. Można zbudować nowe kopalnie. Wszystko da się zrobić. A górnictwo będzie żyło, bo jest potrzebne. Żeby przestawić się na inny model elektroenergetyki, potrzeba 400 mld euro. I nie wymyślił tego Markowski, tylko wyliczyła to Unia Europejska. Trzeba zacząć coś robić w tym kierunku, ale to będzie długi proces. Pamiętam wystąpienie premiera Tuska z 2012 roku, że za dwa lata rozpoczniemy budowę elektrowni atomowej w Polsce.
No właśnie. PiS też obiecywało atom i nic.
Do dzisiaj nie ma lokalizacji. I jej nie będzie, bo wyposażyliśmy samorządy w taką siłę sprawczą, że blokują każdą inwestycję. Dzisiaj włodarze gmin prześcigają się w przeganianiu inwestorów. Skoro nie ma bezrobocia, to po co stawiać zakład, który np. będzie smrodził. Twierdzę jednak, że wszystko jest do zrobienia, tylko trzeba wiedzieć jak i chcieć. Jest jeszcze czas na opamiętanie, a przynajmniej zredukowanie skali klęski, która może być porażką polityczną tego rządu. Przy czym trzeba być uczciwym – to, co się teraz dzieje, nie jest tylko winą PiS. To wina beztroski w dostatku energetycznym, w którym pławiliśmy się przez lata.
A co z Unią Europejską i jej ekologicznymi pomysłami?
Unia ze strachu odpuści wszystko.