Jerzy Markowski: Górnictwo przetrwa, bo Unia odpuści

Kolejne rządy wykazały się w sprawach węgla i kopalń brakiem profesjonalizmu. Nawet dzisiaj, gdy mamy tak dotkliwe braki węgla, wypłaca się odprawy górnikom, którzy mogliby nadal pracować i wydobywać - mówi Jerzy Markowski, wiceministrem przemysłu w rządzie Józefa Oleksego.

Publikacja: 29.07.2022 10:00

Władze od 30 lat nie potrafią rozmawiać z górnikami, ci zaś od negocjacji wolą często demonstracje.

Władze od 30 lat nie potrafią rozmawiać z górnikami, ci zaś od negocjacji wolą często demonstracje. Na zdjęciu: starcia górników z policją w Warszawie, jesień 1995 r.

Foto: PRZEMEK WIERZCHOWSKI

Plus Minus: Górnicy nie są specjalnie lubiani przez resztę społeczeństwa.

To prawda. O górnikach dobrze się mówi tylko wtedy, gdy dojdzie do katastrofy.

Bo wtedy inaczej nie wypada?

Bo nie wypada, bo pojawia się współczucie, bo okoliczności katastrofy są na tyle dramatyczne, że ludzie zastanawiają się, co do niej doprowadziło.

W czasach PRL-u górników nie lubiano za to, że im się lepiej wiodło niż innym, a po PRL-u dlatego, że przyjeżdżali do Warszawy, awanturowali się i potrafili wywojować od rządu więcej niż inni.

Na ten niekorzystny wizerunek górnicy zapracowali, chociażby demonstracjami w Warszawie. Ale mało kto wie, że górnikami się manipulowało. Pracuję w górnictwie od 1968 roku. Byłem górnikiem, sztygarem, głównym inżynierem, dyrektorem kopalni, a nawet ministrem. I wiem, że w czasach, kiedy węgiel był potrzebny, bo stanowił główne źródło dewiz, na górników wywierano ogromną presję, żeby skłonić ich do coraz większego wydobycia. Ludzie spoza górnictwa widzieli tylko przywileje, ale ja 20 lat pracowałem pod ziemią i bywały lata, że w roku miałem dwa dni wolne.

Czyli pracował pan we wszystkie soboty i niedziele przez cały rok?

Oczywiście. Węgiel był potrzebny, eksportowaliśmy ponad 40 mln ton i chodziło o to, żebyśmy przychodzili do roboty. Przekupywano nas na wiele sposobów. Pamiętam soboty i niedziele, kiedy pieniądze dostawaliśmy zaraz po wyjeździe na powierzchnię. Nie były zapisane na pasku, zatem żona o nich nie wiedziała, i to było fajne, choć i tak wszystko się niosło do domu. Poza tym były talony i sklepy górnicze, które nam wypominała reszta społeczeństwa. Wynagrodzenia za pracę w niedziele były zapisywane na książeczkę, dzięki której w specjalnych sklepach można było kupić towary trudno dostępne. Sam z tego okresu mam trzy aparaty fotograficzne, pięć par wiązań narciarskich, buty narciarskie, nie mówiąc o kombinezonach. Jeżeli żona górnika szła do takiego sklepu i kupowała nowe gardiny, czyli firany, to inna żona mówiła swojemu chłopu: „Idź do roboty w niedzielę, bo ja też chcę nowe gardiny”. Polska nienawidziła górników za te sklepy, a mieliśmy je dlatego, że trzeba było wydobywać jak najwięcej węgla. I to się skończyło w 1989 roku.

Dlaczego? Węgiel nie był już potrzebny?

W 1989 roku zaczęto liczyć pieniądze i mówić o ekonomii w górnictwie. Pierwszym był prof. Macieja, dyrektor generalny w Ministerstwie Przemysłu w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Jego reforma polegała na tym, że usamodzielniał kopalnie. Ministrem przemysłu był wtedy Tadeusz Syryjczyk. To był początek presji, żeby wydobywać jak najmniej węgla, ale zarazem wystarczająco dużo, aby kopalnie mogły sfinansować swoją działalność. I to byłoby możliwe, gdyby nie fakt, że państwo, które wywierało presję na ograniczanie wydobycia, jednocześnie położyło rękę na cenach węgla. W ten sposób pozbawiono górnictwa szans na zgodę z ekonomią – węgiel był wydobywany po kosztach, które wynikały z modelu wydobycia, a nie mógł być sprzedawany po cenie, która pozwalałaby na zarobek.

Skąd się to brało?

Wszyscy ministrowie finansów – od Leszka Balcerowicza, przez Henryka Goryszewskiego, po Marka Belkę – uważali, że ceny węgla są czynnikiem inflacjogennym, dlatego trzeba je trzymać w ryzach.

Nie mogliście eksportować węgla?

Eksportowaliśmy, to znaczy eksportowało państwo, które kupowało od nas węgiel po cenach regulowanych. Ten system zaczął wpędzać górnictwo w długi. Nie można było zarobić na sprzedaży, a zmniejszanie wydobycia oznaczało zmniejszenie przychodów, co sprawiało, że kopalnie miały problem z utrzymaniem załogi. Od tego zaczęły się problemy. Bo dyrektor kopalni nigdy nie zajmował się sprzedażą, nie wiedział, jak to się robi, nie miał własnych odbiorców itd. Ta luka szybko została zapełniona przez pośredników. Przyjeżdżali do niego faceci, a czasami i kobiety.

Ma pan na myśli tzw. śląską Aleksis, sławną pośredniczkę w handlu węglem?

Także ją. Zatem ci ludzie zjawiali się u dyrektora kopalni i mówili: „My ten wasz węgiel zagospodarujemy, ale cena powinna być niższa”. A dyrektor miał na głowie wypłaty dla załogi. Wie pani, że do połowy lat 90. dyrektorzy nie płacili załodze z bieżących przychodów? Za każdym razem musieli zaciągać kredyty na wypłaty. A w latach 1990–1991, kiedy sam wziąłem kredyt na budowę kopalni Budryk, oprocentowanie wynosiło 56 proc. rocznie. Górnictwo przy takim modelu zarządzania wpadało w coraz większy konflikt z ekonomią, ale i z prawem. Gdy w 1995 roku zostałem sekretarzem stanu w Ministerstwie Przemysłu, w rządzie Józefa Oleksego, ówczesny szef MSW Andrzej Milczanowski na posiedzeniu rządu krzyczał na mnie: „Zrób coś nareszcie z tymi aferami węglowymi”. No to zrobiłem. Uchwałą walnego zgromadzenia spółek węglowych w ciągu jednego dnia zakazałem obrotu węglem poprzez pośredników. Wypadło z gry 4600 pośredników w kraju i 912 za granicą.

Wyobrażam sobie, jaki był płacz z tego powodu.

To nie tylko płacz. Otrzymywałem groźby karalne. Od tego czasu najczęściej spotykanym przeze mnie człowiekiem był szef UOP. Zostałem przeszkolony z obsługi broni, instruowano mnie, jak się zachowywać na ulicy i jak jeździć samochodem, żeby mi się nic nie stało. Poza tym pośrednicy oddali sprawę do sądu. Pierwszą rozprawę w urzędzie antymonopolowym przegrałem – wyłączono z zakazu tych pośredników, którzy sprzedawali mniej niż 100 tys. ton. Większą ilością węgla mogło handlować tylko państwo. Gdy w 1997 roku przestałem być ministrem, moi następcy uchylili tę uchwałę. Ale afery węglowe się skończyły.

A co pan osiągnął jako pełnomocnik ds. restrukturyzacji górnictwa?

Nie zlikwidowałem ani jednej kopalni. Natomiast zmniejszyłem zatrudnienie o 56 tys. ludzi, bez grosza dotacji ze Skarbu Państwa.

Wtedy w górnictwie było zatrudnionych ok. 400 tys. ludzi.

Dokładnie 430 tys. Zmniejszyłem zatrudnienie o 56 tys., ale bez wypłacania odpraw. Wicepremier Janusz Steinhoff miał dużo bardziej komfortową sytuację, bo dostał pieniądze na odprawy z budżetu państwa. Zmniejszył zatrudnienie o 120 tys., dając po 54 tys. zł każdemu, kto zdecydował się na odejście z zawodu.

Tych odpraw też górnikom zazdroszczono.

Jasne. Żona górnika, gdy pierwszy raz usłyszała o tych odprawach, mówiła: „Chłopie, przestań robić na kopalni, bo zginiesz. Bierzemy te pieniądze i zakładamy biznes”. Po pół roku przestawali być biznesmenami, a stawali się biedakami. Kupili to, czego najbardziej potrzebowali – stare auto, meble – i pieniądze się skończyły, a roboty nie było.

A jak pan sobie dawał radę z protestami górniczymi?

Bardzo prosto. Gdy wszedłem do rządu, stanęła akurat Nadwiślańska Spółka Węglowa. Pojechałem do nich, wyrzuciłem cały zarząd i następnego dnia było po proteście. Tylko kolegom z rządu musiałem się tłumaczyć przez miesiąc, co zrobiłem, że protest zakończyłem. Za mojej obecności w rządzie została też uchwalona pierwsza ustawa o restrukturyzacji górnictwa, która odraczała płatności kopalń wobec budżetu, bez naliczania odsetek. Dzięki temu ich dług nie narastał. Wicepremier Janusz Steinhoff uchylił tę ustawę, ale zaangażował budżet państwa – uruchomił mechanizm restrukturyzacji, bo dostał na to pieniądze.

Dzięki jego restrukturyzacji nie trzeba było dopłacać do każdej tony wydobytego węgla.

Co nie zmienia faktu, że w końcówce rządu Jerzego Buzka wszystkie spółki węglowe kwalifikowały się do upadłości. Bo tona węgla kosztowała wtedy 30 dolarów, a sam jej transport ze Śląska nad morze – 12 dolarów. Od tego czasu w branży zaszły ogromne zmiany – dziś pracuje w górnictwie 80 tys. ludzi w 17 kopalniach. 30 lat temu kopalń było 72, a górników 430 tys. Wydobycie wynosiło wtedy 147 mln ton, dziś 52 mln. Żeby nie zamykać kopalń, eksportowałem węgiel, nie zawsze po korzystnych cenach, bo nie było na to przyzwolenia społecznego ani politycznego. Dziś węgiel musimy sprowadzać.

Czytaj więcej

Krzysztof Janik: Ukraina będzie miała problem z mniejszościami

Czy polityka kolejnych rządów wobec górnictwa była właściwa?

Nie miała alternatywy, bo wszyscy zderzali się z nadpodażą. Ja miałem 72 mln ton za dużo. To była góra węgla, którą rozszabrowywali pośrednicy, bo albo płacili za mało, albo nie płacili wcale. Wtedy zostały rozchwiane relacje między rzeczywistą wartością węgla a jego ceną, bo każdy chciał go wypchnąć z kopalni i wziąć jakiekolwiek pieniądze, żeby zapłacić załodze. Tak było do 2004–2005 roku.

A co było potem?

Wydobywaliśmy coraz mniej węgla – pod presją ekonomiczną i ekologiczną. Przestaliśmy inwestować w górnictwo. Jako ostatnią wybudowaliśmy kopalnię Budryk.

To był 1992 rok.

Ona została skazana na likwidację, zanim skończono jej budowę. Udało mi się wychodzić w Warszawie decyzję, żeby przywrócono ją do wykazu inwestycji centralnych – obok zakładów chemicznych Polkowice, elektrowni jądrowej Żarnowiec i elektrowni Opole. Z tych inwestycji nie powstał tylko Żarnowiec.

Ciekawe, dlaczego?

Bo minister Syryjczyk uznał, że jest taka nadpodaż energii elektrycznej w Polsce, iż można sobie ten Żarnowiec podarować. Wtedy pławiliśmy się w dostatku energetycznym. Nawet sprzedawaliśmy energię za granicę, co było sposobem na utrzymanie poziomu wydobycia. W obecności ministra finansów Andrzeja Olechowskiego podpisywałem umowę z prezydentem Banku Światowego na 150 mln dolarów na budowę połączeń transgranicznych z Zachodem. Mimo to ciągle zmniejszaliśmy wydobycie węgla. Zatem wicepremier Steinhoff nie miał wyjścia, tak samo, jak i ja, bo obaj zderzyliśmy się z rynkiem. Ale później to już nie było takie oczywiste. Po rządzie Buzka znowu rządziła lewica, ale beze mnie.

Popadł pan w niełaskę?

Mówiąc oględnie, koledzy uznali, że nie nadaję się do współpracy. Trzymałem się na uboczu, a uaktywniłem się dopiero wtedy, gdy ówczesny wiceminister odpowiedzialny za górnictwo pojechał na Śląsk i powiedział, że musi zamknąć sześć kopalń. Nie wytrzymałem i razem z posłem Jerzym Polaczkiem z PiS zrobiliśmy wielką kampanię. Uratowaliśmy kopalnię w Piekarach, a także kopalnię Silesia. Pamiętam, jak zdenerwował się na mnie premier Leszek Miller za wywiad, którego udzieliłem „Dziennikowi Zachodniemu”. Na pytanie, kto powinien się zajmować górnictwem, odpowiedziałem, że nawet szympans się nada, bo się zmieści do rządowej lancii, a przynajmniej głupot nie będzie gadał.

To było okrutne.

Wywołało pewien dysonans w klubie SLD. (śmiech)

Pamiętam, że w 2005 r. doszło do regularnej bitwy pod Sejmem między policją a górnikami, którzy protestowali przeciwko odebraniu im prawa do wcześniejszej emerytury po 25 latach pracy.

Poszedłem wtedy do Włodzimierza Cimoszewicza, który był marszałkiem Sejmu, i przekonałem go, żeby poddał pod obrady Sejmu projekt utrzymujący wcześniejsze emerytury dla górników.

Pojawiły się wtedy komentarze, że górnicy tupnęli nogą i rząd zostawił im przywileje, które rozwalają system emerytalny.

Uważam, że górnicy mieli rację. Jak się ma 65 lat, to człowiek się do ściany nie nadaje. A na powierzchni dla tych ludzi pracy nie było. Mówiłem kiedyś Aleksandrowi Kwaśniewskiemu: „Górnik nie nadaje się do innej pracy niż w kopalni. Musi być górnikiem albo będzie niczym”. Rządzący tego nie rozumieli, ale bali się górników. Zatem gdy z powodów ekonomicznych i ekologicznych zmniejszaliśmy wydobycie, na świecie ono rosło. Dlatego gdy zaczęło nam węgla brakować, nie było problemów z kupieniem go za granicą. Pierwszy import na znaczącą skalę, czyli 1 mln 200 tys. ton rocznie, zaczął się za czasów wiceministra gospodarki Pawła Poncyljusza.

Ministra w rządzie PiS.

No właśnie. Z roku na rok import narastał – do 18 mln ton w szczytowym momencie. Sprowadzaliśmy głównie gruby węgiel, którego nasze górnictwo nie dostarczało w wystarczających ilościach. W czasach, gdy importowaliśmy 12 mln ton węgla, 9 mln ton pochodziło z Rosji. I tak uzależniliśmy się od rosyjskiego węgla.

Jak Niemcy od rosyjskiego gazu?

Tylko oni przynajmniej się z Rosjanami nie kłócili, a my nieustannie podkreślaliśmy problemy we wzajemnych relacjach. Po 2005 roku wszystkie kolejne rządy – PiS i PO – znajdowały się pod presją poczucia winy wobec ekologii. Patrząc na to z boku, odnosiłem wrażenie, że mamy do czynienia ze spiskiem przeciwko Polsce. Bo żeby zmienić nasz model elektroenergetyczny z węglowego na inny, potrzeba ok. 20–30 lat i potężnych pieniędzy. Nie mamy ani jednego, ani drugiego. Być może ktoś sobie wymyślił, że Polska, która węgla potrzebuje, niekoniecznie musi być jego producentem, lecz może stać się rynkiem zbytu. Stąd ta presja na zamykanie kopalń, ograniczanie nakładów na inwestycje i nieustannie promowanie odejścia załóg. Nawet dzisiaj, gdy mamy braki węgla, rząd wypłaca odprawy górnikom, którzy mogliby nadal pracować i wydobywać. Jeżeli ktoś był zainteresowany likwidacją kopalń, to musiał przede wszystkim wyprowadzić z nich obrońców, czyli górników. I to robiono. Kolejne rządy wykazały się w sprawach górnictwa brakiem profesjonalizmu.

Dlaczego?

Pamięta pani barbórkę w 2013 roku? Premier Donald Tusk i minister Elżbieta Bieńkowska przyjechali do karczmy piwnej w kopalni Krupiński, którą minister gospodarki wyznaczył do likwidacji jako pierwszą. Przynajmniej tę kopalnię by ochronili, skoro pili z górnikami piwo i się z nimi huśtali.

To raczej dowód na hipokryzję, a nie na brak profesjonalizmu.

Zapewniam panią, że każdy rząd, od lewicy do prawicy, wykazywał się amatorszczyzną. Każdy traktował górnictwo jako zarzewie konfliktów społecznych, które na wszelki wypadek trzeba uspokajać, dosypując pieniędzy. Gdy przez trzy lata pracowałem w rządzie, stale słyszałem: „Idź ty, bo się z nimi dogadasz”. Reszta się bała. Poza tym rządy nie miały zdefiniowanej postawy wobec wymogów Unii Europejskiej. Gdy w latach 1996–1997 rozmawiałem z Brukselą – byliśmy wtedy państwem stowarzyszonym – nikt się nie domagał likwidacji górnictwa. Oni chcieli tylko efektywności – żeby nie dopłacać do wydobycia, bo traktowali to jak niedozwoloną pomoc publiczną. To było jedyne kryterium.

Jaka jest przyszłość naszego górnictwa?

Paradoksalnie, dzisiaj najbardziej górnictwu mogą zaszkodzić związki zawodowe. Bo jeżeli będą się domagały, żeby polski odbiorca kupował węgiel po cenach światowych, a tona węgla wydobytego u nas jest cztery razy tańsza, to państwo polskie powie: „Po co nam to górnictwo? Za te pieniądze można sobie kupić węgiel za granicą i nie mamy ani problemów ze związkowcami, ani ze szkodami górniczymi, ani innych kłopotów”.

Związki tego nie rozumieją?

To się okaże. Ale górniczy związkowcy to mistrzowie w wywieraniu presji, w manipulowaniu przełożonymi i rządem. Wyspecjalizowani w głośnych, awanturniczych protestach. Mają zawsze gotowe trąbki, flagi, banery. I w każdej chwili gotowi są do wyjazdu. Od 30 lat to są ci sami faceci, brzuchy im porosły, śmiesznie wyglądają, ale dalej protestują. Dlatego Warszawa kojarzy górnika jako tego, który przyjedzie i podpali opony.

To co będzie z polskim węglem?

Premier chce kupić 4 mln ton węgla i to jest możliwe, bo na świecie jest go pełno. Tylko cena jest o wiele wyższa od polskiego. Gdyby ten węgiel mógł pozyskać z naszych kopalń, zamiast 1,5 mld dolarów zapłaciłby 250 mln.

Ale przecież tego węgla jest za mało.

Na Krupińskim są dzisiaj zasypywane szyby i 700 mln ton węgla w złożu.

Zasypany szyb jest już nie do użytku.

To prawda, ale jest szansa zwiększyć wydobycie węgla metodą „na krzyk”. Można zbudować nowe kopalnie. Wszystko da się zrobić. A górnictwo będzie żyło, bo jest potrzebne. Żeby przestawić się na inny model elektroenergetyki, potrzeba 400 mld euro. I nie wymyślił tego Markowski, tylko wyliczyła to Unia Europejska. Trzeba zacząć coś robić w tym kierunku, ale to będzie długi proces. Pamiętam wystąpienie premiera Tuska z 2012 roku, że za dwa lata rozpoczniemy budowę elektrowni atomowej w Polsce.

No właśnie. PiS też obiecywało atom i nic.

Do dzisiaj nie ma lokalizacji. I jej nie będzie, bo wyposażyliśmy samorządy w taką siłę sprawczą, że blokują każdą inwestycję. Dzisiaj włodarze gmin prześcigają się w przeganianiu inwestorów. Skoro nie ma bezrobocia, to po co stawiać zakład, który np. będzie smrodził. Twierdzę jednak, że wszystko jest do zrobienia, tylko trzeba wiedzieć jak i chcieć. Jest jeszcze czas na opamiętanie, a przynajmniej zredukowanie skali klęski, która może być porażką polityczną tego rządu. Przy czym trzeba być uczciwym – to, co się teraz dzieje, nie jest tylko winą PiS. To wina beztroski w dostatku energetycznym, w którym pławiliśmy się przez lata.

A co z Unią Europejską i jej ekologicznymi pomysłami?

Unia ze strachu odpuści wszystko.

Tomasz Jodłowski

Plus Minus: Górnicy nie są specjalnie lubiani przez resztę społeczeństwa.

To prawda. O górnikach dobrze się mówi tylko wtedy, gdy dojdzie do katastrofy.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi