Niedźwiedź i aktor, czyli Abruzja nieznana

Kręte abruzyjskie drogi są tak samo zaskakujące i nieoczywiste jak ludzie, którzy tutaj mieszkają. Lub jak wywodzący się stąd gwiazdor włoskiego teatru i filmu Lino Guanciale.

Publikacja: 12.08.2022 17:00

Abruzja to świat pozbawiony ostentacyjnych ozdób. Bezpośredni, pomocny i przepiękny, jak położona na

Abruzja to świat pozbawiony ostentacyjnych ozdób. Bezpośredni, pomocny i przepiękny, jak położona na zboczu gór Anversa (na zdjęciu)

Foto: STEFANO VALERI / ALAMY STOCK PHOTO / BE&W

Abruzja nie ma nic wspólnego z wyrafinowanym Piemontem ani z delikatną i prawie mistyczną Toskanią, gdzie wszyscy są uprzejmi i oficjalni, nikt w sklepie ani w restauracji nie powie „cześć”, zawsze „dzień dobry”. To świat pozbawiony ostentacyjnych ozdób. Antymetaforyczny. Ale także bezpośredni i pomocny.

Tutaj nawet psy nie marnują czasu na szczekanie, tylko chodzą po górach i szukają zaginionych turystów, ewentualnie tropią trufle, legalnie i nielegalnie. Trufla to skarb nie tylko piemoncki, także abruzyjski. Doskonały dodatek między innymi do pasty.

Ale o jedzeniu nie rozmawia się tutaj tak chętnie jak w innych częściach kraju. Jedzenie jest do zjedzenia. Angelo z Collelongo, miasteczka położonego niedaleko Avezzano, opowiada o tym, jak jego dobry znajomy, konsumując rybę w restauracji w Pescarze, na głos wyrażał dezaprobatę z powodu niewielkiej ilości przypraw, których użył kucharz. I rozprawiał o tym prawie godzinę. – Gdzie w tym sens? – zastanawia się Angelo. – Zjedz i idź do domu…

Czytaj więcej

Kępiński. Coppede, czyli gigantyczny oksymoron

***

Mężczyźni z abruzyjskiej prowincji siedzą na placach i patrzą przed siebie albo grają w karty. Prawie nie mówią. Bo rozmawia się o rzeczach nieodzownych, potrzebnych do życia. Nie strzępi się języka niepotrzebnie. W jednej ze wsi, parę kilometrów od L’Aquili, stolicy regionu, chłopi nie mówią do siebie „buongiorno”, tylko gwiżdżą – „fiuuuu”.

Miejscowe dialekty są ostre i poszarpane, jak górskie szczyty. Trochę nawet szeleszczą. Spółgłoski półotwarte idą tu na zwarcie ze szczelinowymi.

Flavia, przewodniczka górska, fotografka, która realizuje także liczne projekty ekologiczne, śmieje się, kiedy pytam ją, jak ona sama, jako osoba, która się tutaj wychowała, scharakteryzowałaby Abruzyjczyków. – Zbyt wiele pozytywnego nie powiem. Jesteśmy narodem dziwnym i nieco irytującym. Mnie osobiście najbardziej przeszkadza nasz samozachwyt. Mówimy, że mamy piękne góry, kilka fantastycznych miast, parę produktów regionalnych, których nam zazdroszczą, tyle tylko, że to jest dziedzictwo. A ja zadaję pytanie, co my robimy, żeby je jeszcze wzbogacić? Nic. Gospodarka jest słaba, przedsiębiorcy pogrążeni w marazmie, stawiamy tylko na przetrwanie, a nie na inwencję.

Według Flavii Abruzyjczycy nie potrafią jeszcze działać zespołowo. Widać niewielkie zmiany, bo zwłaszcza młodzi ludzie zaczynają unowocześniać swoje przedsiębiorstwa i wymyślać nowe strategie mające promować region, niemniej na efekty trzeba będzie trochę poczekać.

– No a gdzie jest ta mityczna abruzyjska twardość? – pytam. – To znak rozpoznawczy Abruzji.

Flavia jest sceptyczna: – Tak się o nas mówi, to prawda, ale to broń obosieczna, bo sprawia, że zasklepiamy się w swoich sprawach.

– Czyli otwarci nie jesteście?

– Niby jesteśmy, ale nie tak bardzo, żeby świat o nas cokolwiek wiedział. Wszyscy kojarzą z grubsza, że mamy dzikie zwierzęta, naturę. I wszystko…

Czytaj więcej

Rzym i rowery. Od pogardy do mody

***

Oglądamy zdjęcia, które Flavia robiła podczas ostatnich wypraw w góry. Wilki, lisy, ptaki, niedźwiedzie. – Nie wiem, czy wiesz, że u nas niedźwiedzie mają swoje imiona, nawet jeżeli żyją na wolności. Yogę, która umarła nie tak dawno temu, traktowaliśmy jak członka rodziny. Ona na początku mieszkała w lasach, niemniej pod koniec życia, po tym jak dostała przepukliny, została przeniesiona do małego rezerwatu w pobliżu Pescasseroli. Była naszym symbolem. Podobnie jak Sandrino, jej towarzysz, również już nieżyjący, nazwany tak na cześć byłego prezydenta republiki Sandra Pertiniego.

Obecnie coraz większą popularność zdobywa Juan Carrito, który rok temu wsławił się zuchwałą kradzieżą słodyczy w Roccaraso. Po dziewiątej wieczorem jednym ruchem łapy wybił okno w cukierni „Dolci momenti”, wszedł do środka i zjadł dosłownie wszystkie biszkopty i herbatniki przygotowane do sprzedaży na następny dzień. Klienci zostali bez śniadania.

Zaalarmowani karabinierzy kilka dni później złapali misia i odholowali go w góry. Ten jednak powrócił na miejsce przestępstwa, bo najlepiej czuł się w stronach, w których się wychował. No i gdzie łatwo zdobywał pożywienie. Jak twierdzą zoologowie – za łatwo.

Pisały o tym nie tylko wszystkie włoskie gazety, ale także światowe. Marina Valentini, właścicielka cukierni, mówiła reporterce brytyjskiego „Guardiana”, że po włamaniu do sklepu zamontowała w nim kraty: „To była katastrofa, musieliśmy wyrzucić cały sprzęt i zdezynfekować pomieszczenie (…) Teraz natomiast zmagam się z turystami, którzy namiętnie odwiedzają cukiernię z pytaniem: macie te biszkopty, co je miś skonsumował?”.

Juan lubił ludzi, psy, bywało, że pozował nawet do zdjęć turystom (oczywiście z dystansu), jak aktor, stając na przednich łapach, co stwarzało wiele zagrożeń. Pozwalał fotografować siebie podczas zabaw na śniegu. Dlatego też ponownie został odstawiony, na kilka miesięcy, do rezerwatu w Palenie, żeby „nauczył” się samodzielnego życia.

Flavia mówi, że wyczyny Juana, choć spektakularne, nie są w istocie niczym nadzwyczajnym. Niedźwiedzie abruzyjskie bardzo często, zwłaszcza w nocy, odwiedzają miasteczka w celach rabunkowych. Zabijają kury, kradną owoce, włamują się do piwnic. Dobijają się nawet do domów. – Ale nikt im krzywdy z tego powodu nie robi. Gospodarze są wyrozumiali. Wiedzą, że niedźwiedzie muszą jakoś przeżyć. My się tutaj szanujemy.

Czytaj więcej

Verano, Prima Porta. Narkotyczne rzymskie cmentarze

***

Siedzimy w schronisku, na przełęczy. Pod nami rozciąga się wschodnia część regionu. Na dole temperatura przekracza 30 stopni. Na górze sięga zaledwie 20. Powietrze jest niemal przezroczyste, w przeciwieństwie do rzymskiego.

A Rzym przecież niedaleko. Z Avezzano autostradą do stolicy jedzie się zaledwie godzinę. Do Pescary, nad Adriatyk, też będzie godzina.

Chociaż region znajduje się mniej więcej w środku Półwyspu Apenińskiego, wszyscy uważają, że to już południe kraju, zwłaszcza sami mieszkańcy, którzy od północy lekko się dystansują. Ma to oczywiście związek z historią. Do momentu zjednoczenia kraju Abruzja należała do Królestwa Obojga Sycylii. Dzisiaj prawie wszyscy jeżdżą na studia do Rzymu, w Rzymie szukają pracy, w Rzymie kupują mieszkania. Do niedawna takim punktem odniesienia był Neapol. Dla starszego pokolenia Abruzyjczyków jeszcze w latach 40. i 50. XX wieku najpiękniejszym i najważniejszym miastem na świecie była obecna stolica Kampanii i była stolica Królestwa.

Oni naprawdę jeździli tam przed śmiercią, żeby zobaczyć Wezuwiusza. Jak zrobił to ojciec Angelo.

Jeszcze w XIX wieku Abruzje były dwie: Ultra i Citra, czyli Dalsza i Bliższa. Z czego Ultra także była podzielona na dwie części. To dlatego wtedy nie mówiło się – jedziemy do Abruzji, tylko do Abruzzów. Po proklamowaniu Królestwa Włoch, w roku 1861, region scalono, po drugiej wojnie światowej połączono go zaś z Molise. I ten stan trwał do roku 1963. Dzisiaj Abruzja znowu jest pojedyncza.

Abruzzo forte e gentile – Abruzja twarda i uprzejma, tak o swoim regionie mówią sami mieszkańcy. Wielu z nich nie pamięta, że powiedzenie to wymyślił Włoch z północy kraju – Primo Levi. Nie, nie chodzi mi o autora „Pogrążonych i ocalonych”, znakomitego pisarza, więźnia Auschwitz. Zanim ten Primo Levi stał się słynny na cały świat, żył przed nim mniej znany Primo Levi, redaktor gazety „La Riforma”, współpracownik Francesca Crispiego, dwukrotnego premiera kraju z końca XIX wieku, a także dyplomata i pisarz mający w swoim dorobku dzieło pod tytułem „Abruzzo forte e gentile”. Ta niewznowiona od momentu pierwszego wydania (w 1883 roku) książka to rodzaj dziennika, w którym Levi notował swoje wrażenia z podróży po Abruzji. W 22 rozdziałach opisał miejsca, które widział, i ludzi, których spotykał. Był pod wielkim wrażeniem ich odwagi, pracowitości, wytrwałości i niespotykanej w innych regionach Italii – życzliwości.

Abruzyjczycy nie zapomnieli mu tego. Motto „Abruzzo forte e gentile” weszło na stałe do ich słownika.

Czytaj więcej

Mike Pompeo i Madonna. Krajanie z Pacentro

***

Primo Levi, co oczywiste, nie był pierwszym, który w czasach nowożytnych tak ciekawie i pozytywnie opisał ten zapomniany wtedy włoski region. Przed nim był legion Anglików i Amerykanów.

W połowie XIX wieku wielką włóczęgę po Italii odbył zaś urodzony w Neidenburgu, czyli w dzisiejszej Nidzicy, Ferdynand Gregorovius, autor „Wędrówek po Włoszech” (1856–1877). On też zajrzał do Abruzji na dłużej. I był nią zachwycony. Przekonywał, że to „raj nieopisany”, pełen kwiatów, dzikiej przyrody, bandytów, ale i romantycznych zamków na wzgórzach, z których można podziwiać cały region.

Według Gregoroviusa sens tej ziemi widać wtedy, kiedy się nad nią wzniesiemy i wejdziemy, na przykład na górę, na której zbudowano twierdzę Cantelmo, nieopodal Popoli. Gregorovius wszedł tam o własnych siłach, co nie było wtedy takie znowu oczywiste. I napisał tekst, który jest prawdziwym majstersztykiem. W kilkunastu zdaniach uchwycił istotę i dwoistość tej krainy. Do dzisiaj czuje się w nich ciepło i chłód, wodę i wino, zapach drzew i kwiatów.

Podobny pomysł, ale ponad 100 lat później, miał popularny aktor Lino Guanciale. Tyle tylko, że on wdrapał się na Corno Grande, który jest najwyższym szczytem Apeninów, położonym w masywie Gran Sasso. To prawdziwa górska katedra, która dominuje nad płaskowyżem Campo Imperatore, nazywanym też włoskim Tybetem, albowiem ciągnie się on kilometrami, meandrując pod szczytami, wznosząc się i opadając jak wielka jasnozielona chmura. Klimat jest tutaj ostry, słońce mocne, wiatr ścina z nóg. Im wyżej się jest, tym bardziej widać Abruzję. Z jednej strony Adriatyk, Pescara, Sulmona, winnice w Tollo, z drugiej – L’Aquila, Teramo. Wielość światów i klimatów.

Guanciale, który urodził się w Avezzano, jest fanatykiem Abruzji, okrzykniętym przez swoich ziomków ambasadorem regionu we Włoszech i najcenniejszym „towarem eksportowym”. Nie bez powodu. Gdziekolwiek jest, w jakimkolwiek projekcie uczestniczy, nigdy nie zapomina o swojej małej ojczyźnie. Zawsze ją promuje. Ciekawie o niej opowiada.

Całkiem niedawno, w jednym z odcinków dokumentalnego programu „Meraviglie – la penisola dei tesori” (Cuda – półwysep skarbów), który prowadzi Alberto Angela, znany dziennikarz i pisarz, przypominał swoją młodzieńczą wyprawę na Gran Sasso. Z pasją rozprawiał o górach i o swojej młodości spędzonej w Avezzano. Oglądało go prawie cztery miliony Włochów.

W Collelongo, gdzie Lino ma rodzinę, podczas emisji, na dworze było cicho jak makiem zasiał. Wszyscy siedzieli przed telewizorami.

Czytaj więcej

Włochy bez pomysłu na Romów

***

Pięć lat temu spotkałem Lino po raz pierwszy, w Collelongo właśnie. Podczas wakacji. Ale rozmowa była prawie niemożliwa. Każdy chciał do niego podejść, poklepać po plecach, na moment zagadać, zapytać o zdrowie matki czy ojca. Umówiliśmy się zatem w Rzymie, gdzie występował w Teatro Argentina, w spektaklu opartym na podstawie powieści Pasoliniego „Ragazzi di vita” (Ulicznicy). Grał narratora.

Kilka dni później zobaczyłem go na scenie. Zaczął koncertowo. Jednak po kilku minutach jego głos nagle zamarł. Od razu zrozumiałem, o co chodziło. Widzowie będący najbliżej sceny zamiast obserwować grę aktorów, wpatrywali się w olbrzymi żyrandol, który kołysał się jak wielki okręt. Ściany drżały. Podłoga wibrowała. Ludzie zaczęli coraz głośniej rozmawiać, telefony komórkowe dzwoniły w najlepsze, nawet aktorzy, którzy do tej pory zachowywali zimną krew, zaczęli schodzić ze sceny, spektakl wygasał. A wszystko działo się jak najbardziej naturalnie. Bez histerii.

Po chwili, przed sceną pojawił się dyrektor teatru, który poprosił o cierpliwość i zapewniał, że przedstawienie zostanie niebawem wznowione. Niestety, trzęsienie ziemi…

Nikt nie gwizdał. Nikt nie klaskał.

Światło zgasło na nowo. Tym razem nic już nie przeszkodziło aktorom, chociaż przez moment znowu dało się odczuć wstrząsy, jednak mniejsze niż poprzednie. Nikt nie zwrócił na nie uwagi, bo wszyscy byli pochłonięci ciekawym spektaklem, w którym pojawiła się cała masa młodych świetnych aktorów.

Pojęcia nie mam, czy byli zawodowcami czy jeszcze studentami, niemniej jednak Pasolini mógłby być z nich zadowolony, bo ich świetnie markowane nieobycie i naturalność wpisywały się wprost idealnie w jego myślenie o przedstawieniu teatralnym, które przede wszystkim musiało być przestrzenią bezpośredniego dialogu pomiędzy aktorem i widzem.

Kiedy scenę wypełniały wulgaryzmy, seks i brud Wiecznego Miasta, dotykałem ściany budynku, sprawdzając, czy ziemia się wreszcie uspokoiła.

W końcu wróciła do równowagi. Po czym spektakl dobiegł końca, a wyluzowany Lino, jakby trzęsienia ziemi w ogóle nie było, wyszedł z teatru na papierosa. Nie minęło jednak nawet kilka chwil, jak został szczelnie otoczony, głównie przez fanki, które prosiły o autograf, dopraszały się o wspólne selfie, pytały, w jakim filmie będzie teraz grał…

***

Nic dziwnego, Lino jest już celebrytą, na dodatek niezwykle przystojnym, ale też i skromnym. Chociaż jego twarz można zobaczyć na okładkach największych kolorowych magazynów, on sam mówi, że blichtr show-biznesu niespecjalnie go pociąga, bo przede wszystkim zakochany jest w teatrze, którego uczył go sam Gigi Proietti. Zagrał u niego od razu po ukończeniu szkoły teatralnej, słynnej L’Accademia Nazionale d’Arte Drammatica (Narodowa Akademia Sztuki Dramatycznej założona przez Silvia D’Amico).

Proietti rzucił go na głęboką wodę. Zaproponował mu bowiem występ w „Romeo i Julii” Szekspira. Przedstawienie zebrało same rewelacyjne wręcz recenzje. A Lino, z dnia na dzień, zaczął robić karierę.

Nowa wersja „Romea i Julii” została zaprezentowana w miejscu szczególnym, a mianowicie w budynku, który jest kopią londyńskiego teatru Globe, wybudowanym w Villa Borghese. Inaugurowała ona autorski cykl Proiettiego, w ramach którego prezentowano później inne dramaty elżbietańskie.

Tłumy rzymian waliły na te przedstawienia. Wśród nich, pewnego dnia, znalazła się też kuzynka Lino, która specjalnie na tę okazję przyjechała do stolicy, z L’Aquili. Znudzona spektaklem wyszła na chwilę z sali, na piwo, i zagadała do siedzącego przy sąsiednim stoliku starszego mężczyzny, że to jednak straszne nudy. Ten odpowiedział, że całkiem niewykluczone, niemniej to on je wyreżyserował. Po czym zaśmiał się na cały głos.

Francesca dopiero wtedy zauważyła, z kim ma do czynienia. Ale nie dała się zbić z tropu. Zawsze mówiła to, co myśli. Dodała więc tylko, że Szekspira niezmiernie ceni, ale woli Proiettiego jako aktora, na przykład w roli Ogniojada z „Pinokia” w reżyserii Mattea Garronego, czym jeszcze bardziej go rozbawiła. Na koniec konwersacji wypalili razem papierosa.

Proietti, chociaż był arcymistrzem, którego role i dzieła zna na pamięć prawie każdy Włoch, nosa nie nosił wysoko. Wszyscy, którzy chociaż raz z nim rozmawiali, twierdzą, że ten zmarły dwa lata temu artysta, był bezpośrednim, normalnym facetem. Lino ma podobnie. Jeszcze do niedawna mieszkał w Rzymie w dzielnicy Tor Bella Monaca, która nie należy do najpiękniejszych i najbezpieczniejszych. Dopiero kilka miesięcy temu przeniósł się na Garbatellę, która od lat jest mekką artystów, pisarzy i aktorów.

Dzięki teatrowi Lino zapewnił sobie popularność wśród wyrobionej publiczności. Ale prawdziwą sławę przyniosła mu rola Mozarta w filmie Carlosa Saury „Io, Don Giovanni” (2009), który opowiada o losach Lorenza Da Ponte, autora znanych librett, między innymi do „Wesela Figara” i „Così fan tutte ”. Obraz genialny nie był, ale Saura to Saura, więc po premierze posypały się kolejne propozycje, w tym od Woody’ego Allena, który przymierzał się właśnie do kręcenia „Zakochanych w Rzymie”.

Na ekranie, jak plotka głosi, Lino miał być dłużej niż kilka chwil, ale się nie udało. Widać go raptem przez moment, jak pojawia się z dziewczyną na tarasie widokowym na wzgórzu Pincio. Nie miało to jednak większego znaczenia, bo otarł się wtedy o Roberta Benigniego, Penélope Cruz czy Aleca Baldwina. Film widzieli wszyscy krewni. Od Abruzji po Lacjum. I wszyscy byli dumni. Nikt nie narzekał, że Lino zagrał epizod. Jego kariera nabierała przecież coraz większego rozpędu.

Dzisiaj występuje w hitowym serialu „Il Commisario Ricciardi” opartym na powieściach Maurizia de Giovanniego.

***

A jeszcze w ogólniaku w ogóle nie marzył o karierze aktorskiej. Myślał o medycynie. Lekarzem jest jego ojciec, brat psychoterapeutą. Zdawał nawet wstępne egzaminy na akademię, po czym porzucił pomysł.

Jeszcze wcześniej zajmował się sportem, i to na poważnie. Jego pasją, do dzisiaj zresztą, jest rugby. Sport, który z roku na rok staje się w Italii coraz bardziej popularny. Aby się o tym przekonać, wystarczy pojawić się na rzymskim stadionie Olimpico, kiedy Włochy rozgrywają mecze w ramach Pucharu Sześciu Narodów. Nieważne, że dostają baty. Nie jest istotne, że ciągle się uczą. Stadion jest wypełniony do ostatniego miejsca, a atmosfera wspaniała, również dlatego, że nikt z nikim się nie bije, nikt nikogo nie obraża, na trybunach siedzą rodziny z dziećmi. Kibice konkurujących drużyn są, co prawda, rozsadzeni w różnych sektorach, odgradzają ich nawet plastikowe szyby, ale do większych incydentów nie dochodzi.

Raz tylko byłem świadkiem ostrej wymiany zdań między starszym Irlandczykiem, którego prowokowało dwóch rzymskich nastolatków. Irlandczyk pokazał im język. Na tym się skończyło. No i na sromotnej klęsce Włochów.

W Avezzano w rugby gra się od lat. Od roku 1977 istnieje tam całkiem dobry klub, w którym grał Lino. Od 12. roku życia. Był wtedy „trochę łobuzem, ale takim nieśmiałym”. Dodajmy, łobuzem upartym, na dodatek zawsze dążącym do perfekcji. I zapewne dzięki temu w rugby osiągnął niemało. Najpierw dostał się do narodowej kadry do lat 16, następnie znalazł się w zespole do lat 19. Wyjeżdżał na zgrupowania, grał z zespołami z zagranicy. W ten sposób przełamywał własne lęki, budował relacje ze znajomymi, „utwardzał się”.

I jak już poczuł się pewnie na tym gruncie, stwierdził, że musi znaleźć coś innego.

Bo powtarzalność go męczy. Nie znosi też przewidywalności. Dzisiaj nie dość, że gra w teatrze, występuje w filmach, pojawia się na festiwalu w San Remo, to na dodatek reżyseruje też autorskie przedstawienia. W zeszłym roku w Casa del Jazz, w Rzymie, wystawił spektakl „Fuggi la terra e l’onde – Sul mare si fugge o si rincorre qualcosa” (Uciekaj od ziemi i fal – na morzu uciekasz lub gonisz za czymś).

Poruszony lekturą książki afgańskiego uchodźcy Aliego Ehsaniego „Stanotte guardiamo le stelle” (Wieczorem patrzymy na gwiazdy) napisał do niej libretto, które składało się z fragmentów dawnych kronik arabskich, Eneidy i prozy Josepha Conrada.

W efekcie opowiedział historię ucieczki i alienacji, braku domu i samotności.

Jak sam mówi, mało kto tak dobrze rozumie współczesnych uchodźców jak mieszkańcy Abruzji, którzy jeszcze całkiem niedawno sami musieli opuszczać własne domy, żeby szukać lepszego życia. Z powodu biedy czy trzęsień ziemi, które od wieków są zmorą regionu.

***

Lekkie wstrząsy, które Lino odczuł podczas spektaklu w Rzymie, nie były dla niego żadną nowością. Niemniej nie przyzwyczaił się do nich. Opowiada, że do dzisiaj ma w pamięci dzień, w którym doszło do wielkiego kataklizmu w L’Aquili, w roku 2009. Był wtedy w Avezzano (odległym od stolicy regionu o ponad 50 kilometrów), na meczu rugby, w którym grał jego brat. Po krótkim spotkaniu towarzyskim wrócił do domu i zasnął jak zabity. Pierwszy wstrząs, który dotarł z L’Aquili do Avezzano, nie zbudził go. Śniło mu się, że jest w pociągu i że wszystko się w nim trzęsie. Kiedy po chwili otworzył oczy, zobaczył, że w stronę jego łóżka leci szafka z książkami.

Lino od wielu lat współpracuje z Organizacją Narodów Zjednoczonych i Czerwonym Krzyżem, jeżdżąc z misjami humanitarnymi w różne części świata. Pomagał młodym studentom w Etiopii. Bywał też w Libanie. Tam w obozie dla uchodźców jeden z mężczyzn zadał mu pytanie, które będzie pamiętał do końca życia – możesz mnie zabrać do Włoch? Kiedy usłyszał odpowiedź odmowną, zapytał po raz drugi – więc po co tu jesteś?

Lino zrozumiał wtedy, jak mało wie o świecie, do którego przyjechał. I jak niewiele sam może zrobić. Niemniej nie zrezygnował z misji. Ciągle nagrywa filmy, zbiera pieniądze, prowadzi kampanie informacyjne. Obecnie zaś namawia Włochów do przyjmowania Ukraińców.

I naturalnie, czas mu się skurczył jeszcze bardziej. Nie dość, że zagrał we włoskiej wersji amerykańskiego serialu „Tacy jesteśmy”, to ma za sobą także dwie premiery teatralne. No i urodził mu się syn.

Ale obiecuje, że do Collelongo znowu wpadnie. Jak co roku. Przynajmniej na chwilę. W sierpniu. Żeby pojeździć rowerem po górskich labiryntach. I zapomnieć o rzymskim smogu.

Piotr Kępiński (ur. 1964)

Poeta, krytyk literacki, eseista. Ostatnio opublikował zbiór szkiców o współczesnych Włoszech „Szczury z via Veneto”. Mieszka w Rzymie

Abruzja nie ma nic wspólnego z wyrafinowanym Piemontem ani z delikatną i prawie mistyczną Toskanią, gdzie wszyscy są uprzejmi i oficjalni, nikt w sklepie ani w restauracji nie powie „cześć”, zawsze „dzień dobry”. To świat pozbawiony ostentacyjnych ozdób. Antymetaforyczny. Ale także bezpośredni i pomocny.

Tutaj nawet psy nie marnują czasu na szczekanie, tylko chodzą po górach i szukają zaginionych turystów, ewentualnie tropią trufle, legalnie i nielegalnie. Trufla to skarb nie tylko piemoncki, także abruzyjski. Doskonały dodatek między innymi do pasty.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS