Guanciale, który urodził się w Avezzano, jest fanatykiem Abruzji, okrzykniętym przez swoich ziomków ambasadorem regionu we Włoszech i najcenniejszym „towarem eksportowym”. Nie bez powodu. Gdziekolwiek jest, w jakimkolwiek projekcie uczestniczy, nigdy nie zapomina o swojej małej ojczyźnie. Zawsze ją promuje. Ciekawie o niej opowiada.
Całkiem niedawno, w jednym z odcinków dokumentalnego programu „Meraviglie – la penisola dei tesori” (Cuda – półwysep skarbów), który prowadzi Alberto Angela, znany dziennikarz i pisarz, przypominał swoją młodzieńczą wyprawę na Gran Sasso. Z pasją rozprawiał o górach i o swojej młodości spędzonej w Avezzano. Oglądało go prawie cztery miliony Włochów.
W Collelongo, gdzie Lino ma rodzinę, podczas emisji, na dworze było cicho jak makiem zasiał. Wszyscy siedzieli przed telewizorami.
***
Pięć lat temu spotkałem Lino po raz pierwszy, w Collelongo właśnie. Podczas wakacji. Ale rozmowa była prawie niemożliwa. Każdy chciał do niego podejść, poklepać po plecach, na moment zagadać, zapytać o zdrowie matki czy ojca. Umówiliśmy się zatem w Rzymie, gdzie występował w Teatro Argentina, w spektaklu opartym na podstawie powieści Pasoliniego „Ragazzi di vita” (Ulicznicy). Grał narratora.
Kilka dni później zobaczyłem go na scenie. Zaczął koncertowo. Jednak po kilku minutach jego głos nagle zamarł. Od razu zrozumiałem, o co chodziło. Widzowie będący najbliżej sceny zamiast obserwować grę aktorów, wpatrywali się w olbrzymi żyrandol, który kołysał się jak wielki okręt. Ściany drżały. Podłoga wibrowała. Ludzie zaczęli coraz głośniej rozmawiać, telefony komórkowe dzwoniły w najlepsze, nawet aktorzy, którzy do tej pory zachowywali zimną krew, zaczęli schodzić ze sceny, spektakl wygasał. A wszystko działo się jak najbardziej naturalnie. Bez histerii.
Po chwili, przed sceną pojawił się dyrektor teatru, który poprosił o cierpliwość i zapewniał, że przedstawienie zostanie niebawem wznowione. Niestety, trzęsienie ziemi…
Nikt nie gwizdał. Nikt nie klaskał.
Światło zgasło na nowo. Tym razem nic już nie przeszkodziło aktorom, chociaż przez moment znowu dało się odczuć wstrząsy, jednak mniejsze niż poprzednie. Nikt nie zwrócił na nie uwagi, bo wszyscy byli pochłonięci ciekawym spektaklem, w którym pojawiła się cała masa młodych świetnych aktorów.
Pojęcia nie mam, czy byli zawodowcami czy jeszcze studentami, niemniej jednak Pasolini mógłby być z nich zadowolony, bo ich świetnie markowane nieobycie i naturalność wpisywały się wprost idealnie w jego myślenie o przedstawieniu teatralnym, które przede wszystkim musiało być przestrzenią bezpośredniego dialogu pomiędzy aktorem i widzem.
Kiedy scenę wypełniały wulgaryzmy, seks i brud Wiecznego Miasta, dotykałem ściany budynku, sprawdzając, czy ziemia się wreszcie uspokoiła.
W końcu wróciła do równowagi. Po czym spektakl dobiegł końca, a wyluzowany Lino, jakby trzęsienia ziemi w ogóle nie było, wyszedł z teatru na papierosa. Nie minęło jednak nawet kilka chwil, jak został szczelnie otoczony, głównie przez fanki, które prosiły o autograf, dopraszały się o wspólne selfie, pytały, w jakim filmie będzie teraz grał…
***
Nic dziwnego, Lino jest już celebrytą, na dodatek niezwykle przystojnym, ale też i skromnym. Chociaż jego twarz można zobaczyć na okładkach największych kolorowych magazynów, on sam mówi, że blichtr show-biznesu niespecjalnie go pociąga, bo przede wszystkim zakochany jest w teatrze, którego uczył go sam Gigi Proietti. Zagrał u niego od razu po ukończeniu szkoły teatralnej, słynnej L’Accademia Nazionale d’Arte Drammatica (Narodowa Akademia Sztuki Dramatycznej założona przez Silvia D’Amico).
Proietti rzucił go na głęboką wodę. Zaproponował mu bowiem występ w „Romeo i Julii” Szekspira. Przedstawienie zebrało same rewelacyjne wręcz recenzje. A Lino, z dnia na dzień, zaczął robić karierę.
Nowa wersja „Romea i Julii” została zaprezentowana w miejscu szczególnym, a mianowicie w budynku, który jest kopią londyńskiego teatru Globe, wybudowanym w Villa Borghese. Inaugurowała ona autorski cykl Proiettiego, w ramach którego prezentowano później inne dramaty elżbietańskie.
Tłumy rzymian waliły na te przedstawienia. Wśród nich, pewnego dnia, znalazła się też kuzynka Lino, która specjalnie na tę okazję przyjechała do stolicy, z L’Aquili. Znudzona spektaklem wyszła na chwilę z sali, na piwo, i zagadała do siedzącego przy sąsiednim stoliku starszego mężczyzny, że to jednak straszne nudy. Ten odpowiedział, że całkiem niewykluczone, niemniej to on je wyreżyserował. Po czym zaśmiał się na cały głos.
Francesca dopiero wtedy zauważyła, z kim ma do czynienia. Ale nie dała się zbić z tropu. Zawsze mówiła to, co myśli. Dodała więc tylko, że Szekspira niezmiernie ceni, ale woli Proiettiego jako aktora, na przykład w roli Ogniojada z „Pinokia” w reżyserii Mattea Garronego, czym jeszcze bardziej go rozbawiła. Na koniec konwersacji wypalili razem papierosa.
Proietti, chociaż był arcymistrzem, którego role i dzieła zna na pamięć prawie każdy Włoch, nosa nie nosił wysoko. Wszyscy, którzy chociaż raz z nim rozmawiali, twierdzą, że ten zmarły dwa lata temu artysta, był bezpośrednim, normalnym facetem. Lino ma podobnie. Jeszcze do niedawna mieszkał w Rzymie w dzielnicy Tor Bella Monaca, która nie należy do najpiękniejszych i najbezpieczniejszych. Dopiero kilka miesięcy temu przeniósł się na Garbatellę, która od lat jest mekką artystów, pisarzy i aktorów.
Dzięki teatrowi Lino zapewnił sobie popularność wśród wyrobionej publiczności. Ale prawdziwą sławę przyniosła mu rola Mozarta w filmie Carlosa Saury „Io, Don Giovanni” (2009), który opowiada o losach Lorenza Da Ponte, autora znanych librett, między innymi do „Wesela Figara” i „Così fan tutte ”. Obraz genialny nie był, ale Saura to Saura, więc po premierze posypały się kolejne propozycje, w tym od Woody’ego Allena, który przymierzał się właśnie do kręcenia „Zakochanych w Rzymie”.
Na ekranie, jak plotka głosi, Lino miał być dłużej niż kilka chwil, ale się nie udało. Widać go raptem przez moment, jak pojawia się z dziewczyną na tarasie widokowym na wzgórzu Pincio. Nie miało to jednak większego znaczenia, bo otarł się wtedy o Roberta Benigniego, Penélope Cruz czy Aleca Baldwina. Film widzieli wszyscy krewni. Od Abruzji po Lacjum. I wszyscy byli dumni. Nikt nie narzekał, że Lino zagrał epizod. Jego kariera nabierała przecież coraz większego rozpędu.
Dzisiaj występuje w hitowym serialu „Il Commisario Ricciardi” opartym na powieściach Maurizia de Giovanniego.
***
A jeszcze w ogólniaku w ogóle nie marzył o karierze aktorskiej. Myślał o medycynie. Lekarzem jest jego ojciec, brat psychoterapeutą. Zdawał nawet wstępne egzaminy na akademię, po czym porzucił pomysł.
Jeszcze wcześniej zajmował się sportem, i to na poważnie. Jego pasją, do dzisiaj zresztą, jest rugby. Sport, który z roku na rok staje się w Italii coraz bardziej popularny. Aby się o tym przekonać, wystarczy pojawić się na rzymskim stadionie Olimpico, kiedy Włochy rozgrywają mecze w ramach Pucharu Sześciu Narodów. Nieważne, że dostają baty. Nie jest istotne, że ciągle się uczą. Stadion jest wypełniony do ostatniego miejsca, a atmosfera wspaniała, również dlatego, że nikt z nikim się nie bije, nikt nikogo nie obraża, na trybunach siedzą rodziny z dziećmi. Kibice konkurujących drużyn są, co prawda, rozsadzeni w różnych sektorach, odgradzają ich nawet plastikowe szyby, ale do większych incydentów nie dochodzi.
Raz tylko byłem świadkiem ostrej wymiany zdań między starszym Irlandczykiem, którego prowokowało dwóch rzymskich nastolatków. Irlandczyk pokazał im język. Na tym się skończyło. No i na sromotnej klęsce Włochów.
W Avezzano w rugby gra się od lat. Od roku 1977 istnieje tam całkiem dobry klub, w którym grał Lino. Od 12. roku życia. Był wtedy „trochę łobuzem, ale takim nieśmiałym”. Dodajmy, łobuzem upartym, na dodatek zawsze dążącym do perfekcji. I zapewne dzięki temu w rugby osiągnął niemało. Najpierw dostał się do narodowej kadry do lat 16, następnie znalazł się w zespole do lat 19. Wyjeżdżał na zgrupowania, grał z zespołami z zagranicy. W ten sposób przełamywał własne lęki, budował relacje ze znajomymi, „utwardzał się”.
I jak już poczuł się pewnie na tym gruncie, stwierdził, że musi znaleźć coś innego.
Bo powtarzalność go męczy. Nie znosi też przewidywalności. Dzisiaj nie dość, że gra w teatrze, występuje w filmach, pojawia się na festiwalu w San Remo, to na dodatek reżyseruje też autorskie przedstawienia. W zeszłym roku w Casa del Jazz, w Rzymie, wystawił spektakl „Fuggi la terra e l’onde – Sul mare si fugge o si rincorre qualcosa” (Uciekaj od ziemi i fal – na morzu uciekasz lub gonisz za czymś).
Poruszony lekturą książki afgańskiego uchodźcy Aliego Ehsaniego „Stanotte guardiamo le stelle” (Wieczorem patrzymy na gwiazdy) napisał do niej libretto, które składało się z fragmentów dawnych kronik arabskich, Eneidy i prozy Josepha Conrada.
W efekcie opowiedział historię ucieczki i alienacji, braku domu i samotności.
Jak sam mówi, mało kto tak dobrze rozumie współczesnych uchodźców jak mieszkańcy Abruzji, którzy jeszcze całkiem niedawno sami musieli opuszczać własne domy, żeby szukać lepszego życia. Z powodu biedy czy trzęsień ziemi, które od wieków są zmorą regionu.
***
Lekkie wstrząsy, które Lino odczuł podczas spektaklu w Rzymie, nie były dla niego żadną nowością. Niemniej nie przyzwyczaił się do nich. Opowiada, że do dzisiaj ma w pamięci dzień, w którym doszło do wielkiego kataklizmu w L’Aquili, w roku 2009. Był wtedy w Avezzano (odległym od stolicy regionu o ponad 50 kilometrów), na meczu rugby, w którym grał jego brat. Po krótkim spotkaniu towarzyskim wrócił do domu i zasnął jak zabity. Pierwszy wstrząs, który dotarł z L’Aquili do Avezzano, nie zbudził go. Śniło mu się, że jest w pociągu i że wszystko się w nim trzęsie. Kiedy po chwili otworzył oczy, zobaczył, że w stronę jego łóżka leci szafka z książkami.
Lino od wielu lat współpracuje z Organizacją Narodów Zjednoczonych i Czerwonym Krzyżem, jeżdżąc z misjami humanitarnymi w różne części świata. Pomagał młodym studentom w Etiopii. Bywał też w Libanie. Tam w obozie dla uchodźców jeden z mężczyzn zadał mu pytanie, które będzie pamiętał do końca życia – możesz mnie zabrać do Włoch? Kiedy usłyszał odpowiedź odmowną, zapytał po raz drugi – więc po co tu jesteś?
Lino zrozumiał wtedy, jak mało wie o świecie, do którego przyjechał. I jak niewiele sam może zrobić. Niemniej nie zrezygnował z misji. Ciągle nagrywa filmy, zbiera pieniądze, prowadzi kampanie informacyjne. Obecnie zaś namawia Włochów do przyjmowania Ukraińców.
I naturalnie, czas mu się skurczył jeszcze bardziej. Nie dość, że zagrał we włoskiej wersji amerykańskiego serialu „Tacy jesteśmy”, to ma za sobą także dwie premiery teatralne. No i urodził mu się syn.
Ale obiecuje, że do Collelongo znowu wpadnie. Jak co roku. Przynajmniej na chwilę. W sierpniu. Żeby pojeździć rowerem po górskich labiryntach. I zapomnieć o rzymskim smogu.
Piotr Kępiński (ur. 1964)
Poeta, krytyk literacki, eseista. Ostatnio opublikował zbiór szkiców o współczesnych Włoszech „Szczury z via Veneto”. Mieszka w Rzymie