Mike Pompeo i Madonna. Krajanie z Pacentro

Pochodzą stąd przodkowie obecnego sekretarza stanu USA i jednej z największych amerykańskich muzycznych gwiazd. Bardziej niż ze sławnych krajanów mieszkańcy Pacentro są jednak dumni z dorocznego krwawego biegu na bosaka.

Publikacja: 02.10.2020 18:00

Mike Pompeo i Madonna. Krajanie z Pacentro

Foto: l'Associazione Culturale Corsa degli Zingari

Roberta nie była ani ładna, ani brzydka, tylko przeciętna. Nie wyróżniała się niczym. Zdolna, ale nie za bardzo. Umiarkowanie lubiana. Nikt jej nie dokuczał, ale też nie chwalił. Na dodatek nie miała chłopaka. I z tego powodu cierpiała chyba najbardziej.

Tak było do 4 września roku 1987, kiedy to we Włoszech, a ściślej na stadionie w Turynie, pojawiła się Madonna w ramach trasy Who's That Girl World Tour. Wtedy to Roberta (która ubierała się jak ta amerykańska wokalistka, a jej piosenki znała na pamięć) przeczytała w jakimś młodzieżowym piśmie, że tak naprawdę gwiazda nie nazywa się Madonna, tylko Ciccone. Jak ona. Na dodatek jej rodzina pochodziła z tego samego miasteczka, co rodzina piosenkarki. Wniosek nasuwał się automatycznie: jest z Madonną spokrewniona i to bardzo blisko.

Następnego dnia w szkole na całe gardło wykrzyczała: „Ona może być moją kuzynką!". I jej pozycja w klasie zmieniła się diametralnie. Chłopaka znalazła po miesiącu. Po maturze wyszła za mąż. Dzisiaj z całej tej sytuacji śmieje się, aż drżą mury. – No, przecież ja z Madonną mam tyle wspólnego, co ty. Nazwisko Ciccone w Abruzji jest bardzo popularne i występuje w wielu miejscach. Z tego, co wiem, z piosenkarką nic mnie nie łączy. Ale zawdzięczam jej większą popularność w klasie.

***

Miasteczko, z którego pochodzi rodzina Madonny (a ściślej dziadkowie ze strony ojca), nazywa się Pacentro i leży niedaleko Pescary, w górach, ale Adriatyk jest na wyciągnięcie ręki. Trudno o lepszą miejscówkę w Abruzji. Klimat jest tutaj znacznie łagodniejszy niż w okolicach Gran Sasso. Blisko do historycznej i przepięknej Sulmony, w której urodził się Owidiusz, a w której produkuje się rzecz w regionie wręcz kultową – specyficzne cukierki zwane confetti. Ten przysmak Abruzyjczyków, oblany cukrem migdał, z zewnątrz przypomina granat albo pocisk, który po rozgryzieniu eksploduje słodyczą tak intensywną, że chce się go mieć na zawsze. Wersja z migdałem jest absolutnie klasyczna, ale można kupić także confetto z czekoladą czy pistacjami. Kolorów też cała masa i każdy zarezerwowany na inną uroczystość, białe confetti daje się jako prezent z okazji komunii, błękitne z okazji narodzin chłopca, czerwone – dziewczynki.

Ale mieszkaniec Pacentro, jeśli zapytać go o to, z czego słynie region, nie wymieni wspomnianych cukierków. Opowie za to o tradycji corocznego quasi-maratonu nazywanego „Corsa degli Zingari", co oznacza ni mniej, ni więcej, tylko „bieg Cyganów". Skąd Cyganie w miasteczku na końcu świata? Znikąd. Bo nie o nich chodzi. „Cygan" w miejscowym dialekcie oznacza biedaka w łachmanach albo tego, który chodzi boso. Tradycja jest wielowiekowa. Nazwa też. I nikt nawet nie myśli o jej zmianie.

W każdą pierwszą niedzielę września Pacentro ogarnia szał nie mniejszy niż ten, który ma miejsce w Sienie podczas palio (festyn ku czci Matki Boskiej ze słynną gonitwą konną wokół głównego placu miasta). Z tą tylko różnicą, że do Abruzji nie ciągną pielgrzymki z całego świata, nikt nie rezerwuje z wyprzedzeniem hoteli, bo ich tutaj po prostu nie ma. Apartamenty i bed and breakfast – tak. Ale hotelu nie ma ani jednego. Tak więc „Corsa degli Zingari" zarezerwowana jest tylko dla miejscowych. Co roku obserwują facetów, którzy morderczy bieg na bosaka rozpoczynają na zboczu Monte Morrone, a kończą w kościele Matki Boskiej Loretańskiej w centrum Pacentro. Trasa liczy zaledwie 900 metrów, ale kto nigdy nie widział zbocza góry, z której trzeba w ekspresowym tempie zbiec, ten nie wie, o co chodzi. Prawie na całej jej długości znajdują się ostre kamienie. Dzisiaj nie ma, rzecz jasna, obowiązku odbycia biegu na boso, niektórzy „zawodnicy" zakładają klapki, ale tym samym ich prestiż jest mniejszy. Najodważniejsi, jak przed kilkuset laty, biegną bez obuwia. I przybiegają na metę zakrwawieni. Białe kamienie na rynku, a także kościelna posadzka tego dnia zlane są krwią. Dosłownie. Po wszystkim zaś zawodnicy na ramionach odnoszeni są do swoich domów.

Tę, nazwijmy rzecz po imieniu, koszmarną rozrywkę wymyślił dawny właściciel miasta. W ten sposób dawał biedakom szansę na zdobycie materiału, z którego można było uszyć ubranie, bo spory kawałek płótna był i jest główną nagrodą tego wariackiego wyścigu.

Do dzisiaj odbyło się 569 edycji biegu, w którym zazwyczaj uczestniczy 30 mężczyzn, trzy miejsca zarezerwowane są zawsze dla chętnych z innych miasteczek.

Włosi z innych regionów raczej niewiele wiedzą o tej tradycji, dlatego też mieszkańcy Pacentro, od ładnych paru lat, zajmują się promocją. Powstało nawet stowarzyszenie Corsa degli Zingari. Jego prezes Giuseppe De Chellis chwalił się w lokalnej gazecie: „Otworzyliśmy stałe biuro stowarzyszenia, w samym sercu Pacentro, gdzie można podziwiać fotograficzne świadectwa minionych edycji nawet sprzed wielu lat, plakaty i billboardy w stylu vintage, są relikwie i wspomnienia dla każdego, kto ma ochotę zanurzyć się w naszej tradycji, z której jesteśmy po prostu dumni".

***

Ale prawdę powiedziawszy, nie dla biegu tutaj przyjechałem. O nim pojęcie miałem mgliste. Dlatego na rynku od razu zapytałem o dom dziadków Madonny. – Madonna? Madonna di Loreto? To tam – wskazał ręką człowiek w średnim wieku, nie podejmując dalszej rozmowy.

W barze, przy głównym placu, który nazywa się pompatycznie piazza del Popolo, reakcja jest mniej więcej taka sama. Nikt o Madonnie nie chce zamienić nawet pół słowa. Koniec końców idę do centrum informacji turystycznej, w którym zaledwie jedna książka o miasteczku, wydana chyba na powielaczu, o jakości przypominającej polskie druki bezdebitowe z lat 80., tyle że kosztująca 15 euro. Biorę. Przy okazji pytam o Madonnę i znowu atmosfera zmienia się diametralnie. Z miłej na zimną. Ale odpowiedź dostaję wyczerpującą, trzeba iść na górę, w stronę zamku o trzech wieżach (czy zauważyłem, że zamek ma trzy wieże, a nie dwie, jak się powszechnie sądzi? Hm, nawet o tym nie pomyślałem...), potem jeszcze trochę dalej, „ale to dom prywatny, niczego ciekawego tam nie ma. Dom jak wszystkie domy, które są tutaj. I w ogóle ta Madonna to nie jest znowu dla nas taka ważna".

Ale dlaczego? Nie daję za wygraną. We wszystkich informacjach podaje się, że stąd wywodzi się jej ród. – No tak – mówi dziewczyna z informacji – ale ona nigdy do nas nie przyjechała.

A więc o to chodzi. Madonna wyparła się miasteczka. Bo przecież we Włoszech bywała często, ale ani razu nawet nie pomyślała o odwiedzinach. Tyle że w tym przypadku chodzi o coś więcej. Mój znajomy z okolic Pacentro mówi, żebym przyjrzał się pewnej sprawie, która wybuchła po trzęsieniu ziemi w Abruzji, w kwietniu roku 2009, w wyniku którego zginęło 309 osób, a stolica regionu L'Aquila została prawie doszczętnie zniszczona.

Pacentro nie zostało dotknięte szczególnie tą tragedią. Nikt tutaj nie zginął, uszkodzonych zostało jedynie kilka starszych budynków i kościół. To wtedy właśnie burmistrz miasta Fernando Caparso wystosował do Madonny list z prośbą, aby pomogła szukać funduszy na odbudowę zniszczonej stolicy i wielu wsi i okolicznych miasteczek. Piosenkarka w odpowiedzi przekazała ponad pół miliona dolarów na odbudowę Abruzji, ze szczególnym wskazaniem na miasteczko Onna, które zostało prawie całkowicie zburzone, a które w historii Italii jest znane również z tego, że tutaj w roku 1944 hitlerowcy rozstrzelali 17 mieszkańców, o czym pamięta się do dzisiaj. Madonna zastrzegła jednak, że 100 tysięcy dolarów (z tej sumy) musi otrzymać Pacentro, na renowację budynków. Po paru miesiącach okazało się, że pieniądze dotarły, ale tylko do Onny. Pacentro nie otrzymało ani centa. Wybuchła afera. Tłumaczyła się Madonna, tłumaczył się burmistrz. Jakie są losy tych pieniędzy, w zasadzie nie wiadomo do dzisiaj.

I chyba z tego względu mieszkańcy Pacentro, jak na prawdziwych Abruzyjczyków przystało, troszeczkę się obrazili, albowiem nie zostali do końca potraktowani poważnie. Podobno sprawa rozbiła się o podatki, podobno powstał spór, na konto jakiej organizacji dotacja miała dotrzeć, podobno nawet dotarła. Kiedy dzisiaj pytam o to ludzi na placu, nikt nic nie wie.

Nikt się już sprawą nie interesuje, zwłaszcza że całkiem niedawno okazało się, że z Pacentro związany jest kolejny słynny Amerykanin, o czym nikt we Włoszech do tej pory nie wiedział.

***

Aż tu nagle, proszę. Za Abruzyjczyka uważa się także Mike Pompeo. Sekretarz stanu Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej w administracji Donalda Trumpa. Jego prapradziadkowie ze strony ojca – Carlo i Adelina Tollisowie – pochodzili ni mniej, ni więcej, tylko z Pacentro. Sprawa wyszła na światło dzienne podczas oficjalnej wizyty Pompea we Włoszech, podczas której polityk zażyczył sobie wizyty w miasteczku, z którym – jak to podkreślił – czuje się związany.

Mało tego, okazało się, że w Pacentro mieszkają ciągle jego krewni. Mają po 90 lat i przez cały czas cierpliwie czekali na tę wizytę. A rodzinny dom Pompea, w przeciwieństwie do domu Madonny, znajduje się w dolnej części miasteczka. I wygląda prawie tak samo.

We włoskich gazetach szał. Nawet pisma poświęcone kuchni zamieszczały zdjęcia roześmianego polityka w towarzystwie dzieci i prezydenta regionu Marca Marsilia, podkreślając, że Pompeo „jadł jak prawdziwy Abruzyjczyk" arrosticini (czyli szaszłyki), popijając je Montepulciano, które produkuje prawie każda okoliczna winnica. Konsumował to wszystko w wytwornej restauracji Taverna de li Caldora, którą w Abruzji wszyscy znają. Bo nie dość, że karmią tutaj wyśmienicie, to na dodatek wpadają czasami celebryci. Ostatnio (to znaczy około dziesięciu lat temu) był tu George Clooney, podczas kręcenia „Amerykanina" – filmu, powiedzmy sobie szczerze, dość słabego.

Portal AbruzzLive tuż po wizycie polityka w Pacentro cytował właściciela restauracji Carmine Cerconego, który podobno dosyć długo rozmawiał z Pompeo. Amerykanin miał go zapewniać, że ma zamiar wrócić do miasteczka, i to w najbliższej przyszłości. – Zapłacił sam, swoją prywatną kartą kredytową. Rachunek musiał podpisać, mam więc też jego autograf – Cercone nie krył dumy. Najpoważniejsze abruzyjskie gazety opisywały, co polityk zamówił sobie do jedzenia. A zestaw był imponujący, bo oprócz wspomnianych szaszłyków Pompeo na pierwsze danie poprosił dla siebie i dla żony sagne, czyli pastę charakterystyczną dla tych okolic (chociaż popularną także w Molise i w części Lacjum), do tego ricottę z bekonem, pappardelle z borowikami. Na drugie mięso, warzywa, na deser zaś podano mu specjał nazywany tutaj pizza dolce i crostatę z ricottą.

Po obiedzie polityk przeszedł się po mieście, dokonał stosownych zakupów i zanim wsiadł do helikoptera, miał jeszcze powiedzieć swojej dalekiej krewnej, dzisiaj już 96-letniej: „Obiecałem ojcu, że przyjadę tutaj, i obietnicę spełniłem. On zawsze chciał, żebym zobaczył nasz stary dom".

***

Kiedy w biurze informacyjnym pytam z kolei o Pompea, dziewczyna i towarzyszący jej chłopak wybuchają śmiechem. – No tak, taka ciekawostka. Ale zrozum, to dla nas trochę egzotyka, dlatego tak dużo artykułów o nim było w naszych gazetach. Takich gości nie mamy na co dzień. Niemniej, on tutaj nie mieszka. Co z tego, że kupił naszą szopkę bożonarodzeniową (z których produkcji miasteczko słynie)? Co z tego, że kupił dla żony „presentosę". To nic nie znaczy.

Na „presentosę" Pompeo na pewno wydał niemało. Ten ręcznie robiony abruzyjski klejnot, oryginalnie wyrabiany tylko w miasteczku, które znajduje się niedaleko, w Pescocostanzo, tutejsze kobiety noszą w zasadzie tylko podczas świąt. Najcenniejsze „presentosy" robi się ręcznie, ze złota. Bywają oprawiane szlachetnymi kamieniami. Prawdziwe dzieła sztuki i duma regionu. Ich ceny wahają się zależnie od wielkości i materiału od 300 do 600 euro. – No, skoro kupił coś takiego, to już swój chłop – mówię nieśmiało. – E, tam – dziewczyna macha ręką. – Najważniejsi tutaj to jesteśmy my. Przyjedź w następnym roku na „Corsa degli Zingari".

Odpowiadam, że z chęcią. Ale przecież nie jestem szczery. Kiedy pytam Robertę, co myśli o tej tradycji, przez chwilę się zastanawia, a potem mówi: – To dobra rzecz. Ona pokazuje nas jako twardych ludzi, takich, którzy w nosie mają celebrytów, a cenią bardziej „swoich", prawdziwych „swoich". W ten sposób tworzymy zwarte społeczności. No, a tą krwią, którą można zobaczyć na rynku, to się tak nie przejmuj. Za wiele jej nie ma. Ponadto, zauważ, wtedy nikt nie przeklina.

Oczywiście, Robercie chodziło o to, że podczas biegu nikt nie przeklina, bo przecież tak na co dzień to niemożliwe, żeby nie przeklinał. W Abruzji, podobnie jak w wielu regionach Italii, obraża się nawet świętych. Czasami wymyśla się świętych nieistniejących, żeby ich tym bardziej obrażać. W pewnym miasteczku niedaleko Pacentro mieszkał były marynarz, który w chwilach irytacji obrażał świętego Polikarpa, będąc przekonanym, że święty jest wytworem jego wyobraźni. Bardzo się zdziwił, kiedy się dowiedział, że i owszem, istniał, był biskupem Smyrny, a czczą go nie tylko katolicy, ale także prawosławni. W ramach pokuty nauczył się życiorysu rzeczonego, którego obecnie promuje, gdzie tylko może. I już nie przeklina. Przypadek ten jest bardzo znaczący. Pokazuje on mianowicie, że rację miał Primo Levi, opisując Abruzję jako kraj ludzi twardych, ale jednocześnie gotowych do kompromisu. Pamiętliwych? Jak najbardziej, co pokazuje przykład Madonny. Dobrych? Przede wszystkim.

No i dumnych. Także z popularnego w Italii powiedzenia: „Abruzzo forte e gentile" (Abruzja silna i szlachetna). 

Piotr Kępiński – krytyk literacki, eseista, poeta. W zeszłym roku ukazała się jego książka „Po Rzymie. Szkice włoskie" (wyd. Forma). Mieszka w Rzymie

Roberta nie była ani ładna, ani brzydka, tylko przeciętna. Nie wyróżniała się niczym. Zdolna, ale nie za bardzo. Umiarkowanie lubiana. Nikt jej nie dokuczał, ale też nie chwalił. Na dodatek nie miała chłopaka. I z tego powodu cierpiała chyba najbardziej.

Tak było do 4 września roku 1987, kiedy to we Włoszech, a ściślej na stadionie w Turynie, pojawiła się Madonna w ramach trasy Who's That Girl World Tour. Wtedy to Roberta (która ubierała się jak ta amerykańska wokalistka, a jej piosenki znała na pamięć) przeczytała w jakimś młodzieżowym piśmie, że tak naprawdę gwiazda nie nazywa się Madonna, tylko Ciccone. Jak ona. Na dodatek jej rodzina pochodziła z tego samego miasteczka, co rodzina piosenkarki. Wniosek nasuwał się automatycznie: jest z Madonną spokrewniona i to bardzo blisko.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich