Włochy bez pomysłu na Romów

Nikt we Włoszech nie ma dobrego pomysłu, jak rozwiązać problem romski.

Publikacja: 22.05.2020 18:00

Wicepremier Matteo Salvini (na zdjęciu w 2018 r. w romskim obozowisku w Rzymie) zapowiadał wydalenie

Wicepremier Matteo Salvini (na zdjęciu w 2018 r. w romskim obozowisku w Rzymie) zapowiadał wydalenie wszystkich przyjezdnych Romów

Foto: Forum

Większość Włochów nie chce Romów w Rzymie. Każda próba integracji kończy się fiaskiem, również dlatego, że rasistowskie nastroje podsyca neofaszystowska organizacja CasaPound. A Matteo Salvini ze spokojem do niedawna oświadczał: Rozwiążę ten problem, wyrzucę ich wszystkich (no, prawie wszystkich) z Italii.

Dzisiaj tak nie mówi, bo nic nie może, nie jest już wicepremierem i ministrem spraw wewnętrznych, ale nastroje i tak się nie uspokoiły. Dołożyła się do tego wszystkiego epidemia koronawirusa, która (zwłaszcza w prawicowych mediach) prowokuje pytania o to, czy z obozów romskich wirus nie powędruje przypadkiem do „normalnych" mieszkań. Do teraz nikt tym problemem sobie głowy nie zwracał, zwłaszcza że oficjalne dane nie są alarmujące. Nieoficjalnie wiadomo, że do obozowisk służby sanitarne w ogóle się nie zapuszczają, nie mówiąc już o robieniu testów.

Na początku kwietnia władze Wiecznego Miasta spotkały się z przedstawicielami Romów i Sinti, którzy alarmowali o pomoc w dostarczeniu do obozów maseczek, żelu odkażającego i jednorazowych rękawiczek. Marco Brazzoduro, szef stowarzyszenia Cittadinanza e Minoranze (Obywatele i Mniejszości) mówił: „Strach przez wirusem obecny jest także wśród samych Romów, z których wielu do niedawna nie wiedziało nawet o zagrożeniu, bo nikt ich nie informował".

Brazzoduro prowadzi teraz zbiórkę pieniędzy na pomoc dla rodzin najbiedniejszych. Do akcji włączyło się też miasto, oferując Romom specjalne kupony na zakupy w sklepach. Problem w tym, że ów voucher trzeba najpierw wydrukować, następnie wraz z podpisem odesłać do urzędu. Nikt nie zadał sobie trudu, żeby sprawdzić, ilu Romów ma komputery wraz drukarkami w swoich barakach...

* * *

Od pięciu lat mieszkają w tym samym miejscu, w Rzymie. Ich kamper porusza się na przestrzeni kilku ulic. Od via Germania do via Flaminia. Maszyna wygląda tak, jakby była posklejana z 20 innych samochodów. Z roku na rok rusza coraz ciężej i coraz więcej spalin wypuszcza z rury wydechowej.

W lecie Romowie, którzy mieszkają w kamperze, parkują go pod drzewami. Zimą stoją na pustym i nasłonecznionym placu w okolicach siedziby Włoskiego Narodowego Komitetu Olimpijskiego (CONI), do którego pielgrzymują co jakiś czas eleganckie delegacje, które przyjmuje nie mniej elegancki i popularny we Włoszech prezes organizacji Giovanni Malago.

Przyjechali tutaj z Kosowa, w czasie wojny. W międzyczasie urodziły im się dzieci, które, rzecz jasna, nie chodzą do szkoły. Między sobą rozmawiają mieszanką serbskiego i romskiego. Wcześniej żyli w obozowisku na przedmieściach Wiecznego Miasta, po likwidacji upatrzyli sobie spokojną dzielnicę, gdzie oprócz nich są jeszcze trzy, cztery romskie kampery.

Obcych unikają jak ognia. Jedyną osobą z ich rodziny rozmawiającą z Włochami jest matka, która w pobliskim supermarkecie za jedno euro pomaga w przenoszeniu większych zakupów z wózka do samochodu (teraz naturalnie, z powodu pandemii, swoją „pracę" straciła). Ze dwa lata temu, przed świętami Bożego Narodzenia, byłem świadkiem awantury. Włoszka, będąc pewna, że Romka chce ją okraść, wszczęła alarm, na co rozbawiona kasjerka rzuciła tylko: ale ona jest „nasza", pani się nie obawia.

Niczego nie kupują, ani niczego nie sprzedają. Kiedy mają ochotę na sport, zdejmują z dachu kampera rower i jeżdżą po okolicach, grają w piłkę. Jeżeli piwo, co najwyżej jedno. Wnętrze samochodu jest czyste, w oknach firanki, żadnych śmieci wokół.

Takich romskich kamperów w Rzymie są już setki. Ich samochody mają po 30, a nawet 40 lat i z reguły stoją albo poruszają się po niewielkim terenie. Policja patrolująca okolice, o których piszę, czyli tzw. wioskę olimpijską, raczej się przygląda, aniżeli kontroluje. Konfliktów z mieszkańcami – żadnych. Bójek zero. Zabójstw także.

A jednak w statystykach nacji, do których Włosi mają najmniej zaufania albo ich nie lubią, królują właśnie Romowie i Sinti. Według instytutu Censis (dane z grudnia 2018 roku) aż 69,7 proc. Włochów nie chciałoby romskich sąsiadów, a 52 proc. jest przekonanych, że więcej robi się dla imigrantów niż dla Włochów.

Zresztą nie trzeba nawet czytać, wystarczy popytać, posłuchać. Nawet ci wykształceni nie mówią o nich inaczej niż złodzieje. Co drugi mój znajomy miał z nimi złe doświadczenia – portfel zwędzony z tylnej kieszeni, okradzione mieszkanie. Przyjaciel, który kupował bilet do metra w automacie, poczuł w pewnym momencie, że ktoś grzebie mu w torbie, kiedy odwrócił się z pretensjami, dostał pięścią w twarz. Nie miał wątpliwości, że pobił go Rom. Innym razem w sklepie z elektroniką byłem świadkiem, jak stara Romka kupowała iPhone'a za gotówkę, wykładając na ladę banknoty wartości pięć i dziesięć euro, łącznie z drobniakami, trwało to dosyć długo, kiedy kasjerka zwróciła jej uwagę, że mogłaby wymienić kasę w banku, towarzyszący jej mężczyzna, pociągnął ją ze złości za kołnierz bluzki. Skończyło się na interwencji ochrony.

Andrea Camilleri, twórca powieści o perypetiach komisarza Montalbano, w jednym z wywiadów określił swoich ziomków mianem rasistów. To nie ulega kwestii, problem w tym, że Romowie w pewnej mierze sami pracują na złą opinię. Aczkolwiek, trzeba podkreślić, że dane Stowarzyszenia 21 Lipca (Associazione 21 luglio, organizacja działająca na rzecz Romów i wykluczonych) mogą zbić z tropu wielu: sześciu na siedmiu włoskich Romów pracuje, uczy się i studiuje, ci, którzy mieszkają w obozach – przyjezdni, z reguły z Rumunii i krajów byłej Jugosławii – faktycznie są wykluczeni, niemniej jednak trudno o nagłą integrację po 30 latach polityki segregacyjnej.

Paradoksem jest fakt, że Romów nie ma tutaj wielu. Dane są niepełne, zastrzega to każdy badacz, ale wynika z nich, że we Włoszech mieszka ich ok. 180 tys. (są też źródła, które mówią o 300 tys.), z czego 100 tys. to obywatele kraju żyjący tutaj, jak abruzyjscy Sinti, od średniowiecza. Eleonora Aragona, dziennikarka zajmująca się tematyką romską, pisała: „Prawie wszyscy zmieściliby się na stadionie Pierwszego Maja w Pjongjangu (największy stadion na świecie, mogący zgromadzić, według władz północnokoreańskich, około 150 tys. widzów)".

Skoro jest ich tak niewielu, to dlaczego stanowią problem? W Italii mieszkają także m.in. Filipińczycy (ok. 160 tys.), Banglijczycy (80 tys.), Rumuni (1,2 mln) i nikt specjalnie sobie nimi głowy nie zawraca – no, może poza Rumunami, którzy nie mają „dobrej prasy" z powodu stereotypów lansowanych przez media, jak i niektórych polityków (w tym przez byłego burmistrza Rzymu Waltera Veltroniego) kojarzących ich z przestępczością i bezrobociem. Co jest taką samą prawdą, jak i nieprawdą. Mężczyźni ciężko pracują, chociażby w budownictwie, kobiety w sklepach, restauracjach, centrach turystycznych. Banglijczycy (mają z reguły „swoje" sklepy czynne tak długo, jak tylko można) tak się wtopili w krajobraz miasta, że ostatnio powstał o nich film fabularny – „Bangla", który bardzo szybko stał się prawdziwym hitem. Filipińczycy mają zaś markę ludzi pracowitych i uczciwych.

Romowie – przeciwnie. Na domiar złego, większość z nich żyje w wielkich obozach zorganizowanych przed laty przez państwo, które z czasem o nich zapomniało. Reszta mieszka w małych obozowiskach albo w komunach. W żadnym kraju w Europie nie ma tylu nielegalnych miejsc zamieszkanych przez Romów, którzy zostali opuszczeni przez wszystkich.

Owszem, istnieje cała masa organizacji pozarządowych (i kościelnych, z Caritasem na czele) wspierających Romów, niemniej oni sami mówią wprost: kiedy potrzebujemy pomocy, Włosi wywieszają plakaty „możecie zdychać z głodu", „nie potrzebujemy was", „wynoście się stąd". Francesca Danese, wiceprezeska Krajowej Koordynacji Centrów Usług dla Wolontariatu (CSVnet), nie owija w bawełnę: w kraju dochodzi do aktów nietolerancji, podsycana jest zła polityka.

Nikt we Włoszech nie ma dobrego pomysłu, jak problem romski rozwiązać. Kiedy ponad dziesięć lat temu były burmistrz Rzymu Gianni Alemanno (poprzednik Veltroniego) podjął decyzję, żeby zamknąć wszystkie nielegalne miejskie obozowiska i stworzyć nowe miasteczka, ale już poza Wiecznym Miastem, większość polityków nie protestowała – oczywiście poza lewicą. Dzisiaj wiadomo już ponad wszelką wątpliwość, że pomysł był fatalny.

* * *

Media interesowały się problemem tylko doraźnie, kiedy dochodziło do sytuacji kryzysowych. We włoskich gazetach prawie nie ma poważnych reportaży o życiu Romów w Italii. Absolutnym wyjątkiem na tym tle jest znakomity tekst Annalisy Camilli, dziennikarki internazionale.it, która opisała poruszającą historię miłości Nedzada Husovica i Valentiny Marii, mieszkających najpierw w obozie Casilino 900, a obecnie w obozie przy via Salone, którzy wszyscy nazywają zgodnie domem wariatów albo gettem, do którego nikt nie odważy się wejść. Zwłaszcza Włoch.

Jedynym artystą, który odważył się przekroczyć próg obozu romskiego i na dodatek nagrać tam teledysk znakomitej piosenki „Tevere Grand Hotel" był Alessandro Mannarino. I to (pewnie) wszystko.

Są opracowania socjologiczne albo te dotyczące stanu zdrowia, przygotowywane z reguły przez Caritas, niemniej jednak tekstów mówiących o ich życiu codziennym – niezbyt wiele.

Jedną z niewielu osób, które naprawdę dotarły do rzymskich Romów, zdobyły ich zaufanie i udokumentowały życie, jest Polka Maria Stefanek, która żyje w stolicy Italii od lat 70. Jest tłumaczką i fotografką, autorką wielu ciekawych wystaw o życiu Romów. Zanim zamknięto w Rzymie jeden z największych obozów romskich Casilino 900, była w nim częstym gościem.

To miejsce już dzisiaj nie istnieje na romskiej mapie stolicy. W 2011 r. zostało zlikwidowane. – Nie musiało się tak stać – mówi Stefanek. – To obozowisko było już całkiem ucywilizowane, społeczność skonsolidowana, była według mnie szansa na to, że kiedyś stanie się normalnym osiedlem, oczywiście, jeśliby miasto albo państwo by pomogło.

Niestety, stało się inaczej. Romów porozsyłano w inne miejsca, gdzie żyli ludzie z innych części byłej Jugosławii, zaczęli sobie skakać do gardeł. – Wiem to z relacji znajomych, że likwidacja Casilino 900 to był początek piekła dla wielu – opowiada. – A skąd ja się tam wzięłam? Skąd fascynacja tą kulturą? Wiele lat temu w obozie Casilino organizowano tzw. dni poznawania kultury romskiej, nie przychodzili tam zwyczajni mieszkańcy, raczej zaglądali wolontariusze, młodzi. Rzymska średnia klasa starannie to miejsce omijała. Zaryzykowałam i poszłam. Cóż, kradzieże były tam na porządku dziennym. Sama byłam świadkiem, jak w biały dzień człowiekowi wyrwano z rąk komputer. Będąc już zaprzyjaźniona z lokalsami, cały czas musiałam uważać na swoje rzeczy. Romowie ostrzegali mnie przed Romami.

Kiedy pojawiła się tam po raz pierwszy, kiedy przestąpiła próg obozu, po dwóch minutach wszyscy wiedzieli, że obcy przekroczył granicę. – Ktoś mnie od razu zapytał: a ty tu czego? Chciałam pogadać z rzecznikiem obozu. Powiedziałam, że chcę zrobić reportaż. Rzucił tylko, żebym sobie poszła główną ulicą: zobaczysz, co będzie, jak będziesz miała problemy, wróć do mnie. W połowie drogi ktoś zadzwonił do mnie na komórkę i zaczęłam rozmawiać po polsku. Przejeżdżający na rowerze człowiek, usłyszał rozmowę i głośno powiedział: o, ktoś tu mówi po polsku.

To był dwudziestoparoletni chłopak, którego zapytałam: Skąd znasz język? Odpowiedział, że osiem lat mieszkał w Polsce – wspomina.

Od tego momentu wszystko zaczęło się układać po jej myśli. Młodzieniec zaprowadził ją do dziewczyny („z Czech albo ze Słowacji, już nie pamiętam"), która też doskonale mówiła po polsku. Jej byłym mężem był Kosowar, który związał się z Polką (wszyscy żyli w tym obozie). – I przez nią weszłam w to środowisko. Wsiąkłam, można powiedzieć, trochę. Doszło do tego, że spędzałam tam całe dnie, bywałam na sylwestrach. Zaakceptowali mnie. Co, faktycznie, było niezwyczajne. Uczestniczyłam w świętach, obrzędach, byłam świadkiem likwidacji obozu, kiedy to Romowie zwyczajnie palili swoje byłe domy – mówi Stefanek.

Czy się bała? – Zawsze. Nigdy nie czułam się tam pewnie, aczkolwiek ludzie, z którymi się zaprzyjaźniłam, byli absolutnie wspaniali.

Wszystko to trwało od 2008 do 2010 r. Do dzisiaj Saszka Jovanovic-Fetahi, prezeska organizacji walczącej o prawa kobiet romskich Romni Onlus, którą poznała w obozie Casilino 900, jest jej przyjaciółką.

* * *

Za rządów nowej burmistrzyni miasta Virginii Raggi z Ruchu Pięciu Gwiazd dla Romów zaczęła się nowa epoka. Wcale jednak nie lepsza od poprzednich. Chyba nawet gorsza – chociaż Raggi deklarowała chęć naprawienia błędów swojego poprzednika, zwolennika gett za miastem, proponując biednym rodzinom mieszkania komunalne w blokach zamieszkanych przez Włochów.

Wszystko zbiegło się jednak z dominacją we włoskiej polityce Mattea Salviniego, który nie darzył Romów sympatią. – To mało powiedziane – mówi Luigi, którego spotykam w wiosce olimpijskiej. – On ich nienawidzi, tak samo jak Alemanno.

A Romowie tutaj? Co o nich myślisz? – pytam. – Nic, są. Tyle...

Salvini, kiedy jeszcze był decydentem, oficjalnie zapowiedział rozwiązanie kwestii romskiej, nie wiedząc pewnie, jak kiepsko to sformułowanie brzmi. Trąbił gdzie popadnie, że wszystkich przyjezdnych trzeba wysłać z powrotem. – Niestety, musimy zatrzymać włoskich Romów, gdyż nie możemy ich wydalić – mówił w telewizji. Zapomniał dodać, że to potomkowie akurat tych Romów, którzy przyjechali tu już kilkaset lat temu; mają włoskie obywatelstwa, uczą się, studiują, ba, bywają nawet znanymi piłkarzami, jak Luigi Meroni z FC Torino, który swój pierwszy mecz w drużynie narodowej zagrał przeciwko Polsce, w roku 1965 (zginął tragicznie dwa lata później), albo bokserami, jak Michele di Rocco, który w 2004 r. zdobył srebrny medal podczas turnieju im. Feliksa Stamma w Warszawie.

Idea integracji Romów przybyłych do Italii w ostatnich latach, w budynkach zamieszkanych już przez Włochów, spaliła na panewce. To, co mogłoby mieć sens, zostało zdetonowane, albowiem do akcji wkroczyła też neofaszystowska CasaPound, która w każdym miejscu, w którym pojawiali się Romowie, doprowadzała do poważnych rozruchów. Aktem rozpaczy był kolejny pomysł Raggi, żeby Romów odsyłać do kraju, z którego do Italii przyjechali, dając im w zamian jakieś bliżej nie sprecyzowane pieniądze. Z tej opcji skorzystało kilkanaście rodzin. Innym pomysłem (równie niewydarzonym) była propozycja, aby dofinansowywać Romom kupno własnych domów, ale z wkładem własnym, na co większości z nich po prostu nie stać.

Z tego powodu Romowie (w Rzymie) żyją ciągle w 17 obozach, akceptowanych przez miasto, 11 mniejszych osadach i w około 300 miniobozowiskach. Tak wegetuje około sześciu tysięcy ludzi. Głośno jest o nich tylko wtedy, kiedy przeprowadzają się do nowych mieszkań. Tak było w Torre Maura na wschodnich przedmieściach stolicy, kiedy to na początku tego roku, doszło do prawdziwej wojny. Na ulice wyszli Rzymianie, którzy sprzeciwili się przybyciu 70 Romów (w tym 33 dzieci i trzech kobiet w ciąży). Zablokowano skrzyżowania, niszczono żywność, którą wolontariusze przywieźli specjalnie dla Romów, doszło do szarpaniny, rzucania wyzwisk, rzucania kamieniami.

Innym razem, w Torre Angela, kiedy to miasto przyznało mieszkania 14 Romom z obozowiska w La Barbuta, mieszkańcy manifestowali z transparentami: „zrzucimy na was bombę", „wynocha stąd". Skandowano: „nie chcemy romskiego obozu w naszych domach".

CasaPound dopada Romów także w tzw. centrach recepcyjnych, w których mieszkają czasowo, czekając na przeniesienie do innych obiektów. W kwietniu tego roku kilkadziesiąt osób blokowało wejście do budynku. Romowie z okien krzyczeli: „Chcemy wyjść, czujemy się jak więźniowie we Włoszech, to nie nasza wina, że tu jesteśmy, to wina miasta".

***

Kilka dni temu Romowie z wioski olimpijskiej mieli poważną awarię. Z kampera odpadło koło. Samochód przekrzywił się na lewą stronę i łagodnie opadł na asfalt. Z wnętrza wygramoliło się dwóch mężczyzn, bez emocji spojrzeli na podwozie. Porozmawiali ze sobą. Jeden z nich poszedł do tyłu, gdzie była przymocowana zapasówka. Po chwili podszedł do nich sąsiad z innego kampera, też Rom i zaczęli naprawiać auto. Po jakimś czasie dołączył do nich bezdomny Włoch, który czasami nocuje w tych okolicach w małym renault clio. Następnego dnia widziałem, że kamper, jakby kulawo, ale jeździł.

Kiedy zapytałem ich wszystkich o to, czyli byli kiedykolwiek w obozie przy via di Salone (największy w mieście, 16 kilometrów od centrum) machali rękoma: tragedia, smród, rozpacz...

I rosnąca przestępczość. To tam najczęściej znajdują się skradzione w mieście samochody, aczkolwiek policja wewnątrz obozu zapuszcza się rzadko. Kontroluje tylko rogatki. Zmorą obozu są też pożary, wybuchające regularnie, kilka razy w miesiącu. To dlatego ostatnio miasto skierowało tam nie policję, ale jednostki wojska z Sardynii, które porządku tam nie przywrócą, ale mają zadbać o to, żeby przynajmniej wszystko nie spłonęło, razem z ludźmi.

Ale to właśnie do obozu przy via di Salone wracają Romowie, którzy zostali odrzuceni w Torre Maura.

Bójki na noże to tam codzienność. Interwencja policji jest bezskuteczna. Większość mieszkańców nie ma dowodów tożsamości. Z reguły nie ma świadków. Kiedy w kwietniu tego roku doszło do napadu bośniackich Romów na resztę mieszkańców i jeden z mężczyzn został zaatakowany bardzo groźnie młotkiem w głowę, nikt nie chciał wpuścić na teren obozu karetki pogotowia.

Włosi mieszkający w pobliżu są przerażeni. Po ostatnich bijatykach mówili w telewizji, że akurat oni nie mają nic wspólnego z CasaPound, ale to, co się dzieje w obozowisku, to „jest prawdziwe piekło".

Dzisiaj według informacji Stowarzyszenia 21 Lipca w obozie mieszkają 662 osoby, z czego połowa to dzieci, z których tylko niewielki procent chodzi do szkoły.

Jeszcze kilka lat temu odsetek był znacznie większy. Ale nic dziwnego. Jak mówił Nedzad Husovic w reportażu Annalisy Camilli: „Szybko zrozumiałem, co to znaczy być Romem: kiedy zacząłem chodzić do szkoły, nauczyciele (...) sadzali nas w ostatnich ławkach, dali nam dziwne zadania, jakbyśmy byli opóźnieni – mówi".

On sam często musiał układać puzzle, podczas gdy inne dzieci uczyły się z książek i postępowały zgodnie z programem szkolnym. „Zauważyli mnie, gdy pewnego dnia podniosłem rękę, aby odpowiedzieć na pytanie, które nauczyciel zadał klasie" – mówi. „Czy musisz iść do łazienki? " – zapytał nauczyciel. „Nie, chciałbym powiedzieć coś o feudalizmie" – powiedziałem.

Nauczyciel odpowiedzi wysłuchał. Włoscy politycy nie dość, że nie słuchają, to na dodatek zakrywają oczy. O współczesnym feudalizmie nie mają zielonego pojęcia. Podobnie jak o wykluczeniu, niepewności i rasizmie. 

Piotr Kępiński – krytyk literacki, eseista, poeta. W zeszłym roku ukazała się jego książka „Po Rzymie. Szkice włoskie" (wyd. Forma). Mieszka w Rzymie

Większość Włochów nie chce Romów w Rzymie. Każda próba integracji kończy się fiaskiem, również dlatego, że rasistowskie nastroje podsyca neofaszystowska organizacja CasaPound. A Matteo Salvini ze spokojem do niedawna oświadczał: Rozwiążę ten problem, wyrzucę ich wszystkich (no, prawie wszystkich) z Italii.

Dzisiaj tak nie mówi, bo nic nie może, nie jest już wicepremierem i ministrem spraw wewnętrznych, ale nastroje i tak się nie uspokoiły. Dołożyła się do tego wszystkiego epidemia koronawirusa, która (zwłaszcza w prawicowych mediach) prowokuje pytania o to, czy z obozów romskich wirus nie powędruje przypadkiem do „normalnych" mieszkań. Do teraz nikt tym problemem sobie głowy nie zwracał, zwłaszcza że oficjalne dane nie są alarmujące. Nieoficjalnie wiadomo, że do obozowisk służby sanitarne w ogóle się nie zapuszczają, nie mówiąc już o robieniu testów.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS