Jana Maciejewskiego zapiski z ciemnego pokoju

Nasi konserwatyści, nie wierząc już w istnienie wyobraźni metafizycznej, wywieszają białą flagę i uciekają ku wygodnej przystani wewnętrznej emigracji. Jan Maciejewski, jak rasowy kontrrewolucjonista, przeciwnie, idzie dalej w głąb ciemności.

Publikacja: 20.05.2022 17:00

Drzwi do starej szafy Lewisa, prowadzące do Narni, znajdują się w ciemnym pokoju. Bez wyobraźni, jak

Drzwi do starej szafy Lewisa, prowadzące do Narni, znajdują się w ciemnym pokoju. Bez wyobraźni, jaka dają nam pierwszy impuls, nie będziemy wiedzieli, że one w ogóle tam są. I nie rozpoczniemy poszukiwania

Foto: shutterstock

Moja przygoda z Janem Maciejewskim zaczęła się w sobotę 4 listopada 2017 roku. Tego dnia ukazał się numer „Plusa Minusa" poświęcony setnej rocznicy bolszewickiego przewrotu, a w nim felieton „Kontrrewolucja Pasternaka", w którym przeczytałem: „Człowiek staje się rzeczywisty i prawdziwy, kiedy oddaje się nie czemuś, tylko komuś. Zmiana tego jednego słowa rozsadza system od środka". Tomasz Mann dochodził do podobnych refleksji, kiedy miał 25 lat. Sprawdziłem: autor jest starszy o dwa lata. Nieźle – pomyślałem sobie – jeszcze Polska nie zginęła. I nawiązałem znajomość.

Artykuły prasowe, nawet te genialne, z fragmentami zaznaczonymi przez nas emocjonalnym machnięciem mazaka, odkładamy na stosik dzieł „wartych zachowania", które w końcu i tak lądują na śmietniku lub w składzie makulatury. Żywot książki to mimo wszystko inna kategoria trwania. Maciejewski od lat jest felietonistą „Plusa", zamieszcza tu też teksty większe, jak chociażby eseje i opowiadania. Wybrane przez siebie samego opublikował teraz, wreszcie, w postaci jednego większego dzieła. Jak przystało na dojrzałego pisarza, którym w istocie stał się już wcześniej.

Czytaj więcej

Jak Moskwa przywyka do wojny

Podróż

W biogramie zamieszczonym na tylnej okładce pisze, że od czwartego roku życia szuka drzwi do Narnii. To nie jest literacki sztafaż, lecz ważna deklaracja. Żeby w ogóle rozpocząć poszukiwanie czegokolwiek, trzeba mieć wyobrażenie celu, chociażby było ono mizerne i zamglone. Bo drzwi do starej szafy Lewisa znajdują się, jak wiemy, w ciemnym pokoju, w którym widać niewiele albo zgoła nic. Bez wyobraźni, jaka daje nam pierwszy impuls, nie będziemy wiedzieli, że one, drzwi, w ogóle tam są. I nie rozpoczniemy poszukiwania.

W ostatnim czasie konserwatywni publicyści zachłystują się słowem „imaginarium", ogłaszając koniec polskiego katolicyzmu, jakoby nieobecnego już w naszej zbiorowej wyobraźni. I robią błąd, podświadomie zakładając, że chrześcijaństwo jest jedynie wytworem naszej kultury. Ale jeżeli ktoś widzi je jako prawdę, wie, że ona i tak wyjdzie na wierzch. Nawet jeśli założymy, że ciemny pokój jest naszym wymysłem – bo przecież nic dokoła nie widzimy – rzeczywistość zweryfikuje to nasze mniemanie, i to w sposób bolesny, skoro tylko ruszymy z miejsca i wpadniemy nosem na kant pierwszego napotkanego mebla. Może być nim chociażby owa szafa, w której istnienie już zdążyliśmy zwątpić.

Nasi konserwatyści, podobni arystokratycznej reakcji czasów rewolucji francuskiej, nie wierząc już w istnienie wyobraźni metafizycznej, a więc także nie dysponując odwagą, którą ów rodzaj wyobraźni rodzi, wywieszają białą flagę i uciekają z pokoju ku wygodnej przystani wewnętrznej emigracji. Maciejewski, jak rasowy kontrrewolucjonista, przeciwnie, idzie dalej w głąb ciemności. Bo już wie, że to nie ona jest ułudą, lecz majaki, jakie mamy we własnych głowach na jej temat. Wie także, że ciemność bynajmniej nie jest pustką. I że warto ją przemierzać.

„Nic tak nie wynagradza wysiłku, jak podróż i miłość. [...] W podróżowaniu, tak samo jak w miłości, profesjonalizm jest czymś nieprzyzwoitym. Człowiek, który po powrocie z profesjonalnie zorganizowanej wycieczki oznajmia, że poznał nowe miejsce, ma tyle samo racji co mężczyzna, który wychodząc z agencji towarzyskiej, myśli o sobie z dumą: »zdobyłem kobietę«". Maciejewski wspomina, jak to w czasach szkolnych chodził z kolegami na dworzec kolejowy, by poczuć klimat owej „profesjonalnie zorganizowanej wycieczki". I to mu wystarczało, nie musiał wsiadać do pociągu, by wiedzieć, jaki rodzaj wrażeń przeżywać będą jadący nim pasażerowie. A jeżeli z czasem, już jako człowiekowi dorosłemu, przyszło mu do niego wsiąść, zrobił to ze świadomością, że kiedyś trzeba będzie wyskoczyć. Bez obawy, w tej metaforze nie ma nic straceńczego, chodzi o wyczucie momentu, w którym pojazd zwolni na tyle, by skok w nieznane nie oznaczał połamanych kości. Trzeba przecież mieć siły do samodzielnej wędrówki.

Nie odnajdziemy drzwi do Narnii, nie wyskakując z tego pojazdu. Kto szuka w życiu bezpieczeństwa, ten nigdy nie znajdzie w nim przygody – przekonuje nas Maciejewski. A tylko ona jest warta naszego życia. Tylko tajemnica „wyprowadza z pomieszczenia na łąki i nad urwiska". Ktoś uznał, że „tajemnice są niewychowawcze", i próbuje urządzić za nas i dla nas świat w ten sposób, by stał się on przewidywalnym, „bezpiecznym, pomalowanym na ciepłe pastelowe kolory pokojem". Jesteśmy oplątywani siecią zależności. Dlatego dzisiaj nie wystarczy po prostu wyruszyć, trzeba w stosownym momencie zerwać się i uciec. Jak ongiś Eneasz spod ruin Troi, który na końcu swojej podróży położył kamień węgielny pod fundamenty rzymskiego imperium. Jak Benedykt z Nursji, pustelnik i budowniczy Europy.

Opowieść

Wędrówka przez nieznane terytoria ma sens jedynie wtedy, gdy poszukujemy na nich drugiej osoby. Gdy możemy wejść w nowe relacje. Najpiękniejszy górski krajobraz, najbardziej malownicza nadmorska panorama – są tylko pustymi rekwizytami martwej sceny, jeśli – przynajmniej w naszej wyobraźni – nie zaludniają ich aktorzy, osoby dramatu. A treścią owego dramatu zawsze pozostaje poświęcenie. Oddajemy się komuś, nie czemuś, wiedząc, jaką cenę przyjdzie nam za to zapłacić. Lub nie czynimy tego z obawy przed zbyt wysokim rachunkiem. I ostatecznie również płacimy, tyle że inaczej.

O tym mówią wszystkie mity od początku świata. Dlatego jego wielkie prawdy zawsze poznawaliśmy poprzez opowieść. Historię z czasem, miejscem, akcją i osobami. Można by nawet pokusić się o przypuszczenie, że opowieść jest najlepszą weryfikatorką prawdziwości tych twierdzeń. Jeśli tylko któregoś z nich nie da się przedstawić w formie opowieści, widać nie zasługuje ono, by w nie uwierzyć.

Opowieść nie tylko opisuje, lecz ma również moc stwarzającą. Co więcej, na tym właśnie polega jej największa siła. Bo opowieść nie tyle zdaje nam relację z nadającej sens życiu wędrówki, ile jest nią samą. Bohaterowie wielkich mitów ludzkości wyruszali w nieznane, przeżywając przygody i na ich pamiątkę nazywając mijane po drodze miejsca. A nadając im nazwy, jakby powoływali je do istnienia, rozpisywali dramat na etapy drogi tak, jak dzisiaj tworzy się rozkład jazdy. Do stworzenia opowieści potrzebna jest wyobraźnia, tak jak do rozbudzenia tej ostatniej niezbędna jest przestrzeń. Abraham nie usłyszałby, a nawet usłyszawszy, na pewno nie zrozumiałby obietnicy potomstwa „licznego jak gwiazdy na niebie", gdyby wcześniej nie spoglądał w górę, w głąb nocnego nieboskłonu. To spoglądanie i ta tęsknota skłoniły naszego praojca do wędrówki. A przy okazji dały impuls do stworzenia największej opowieści w historii ludzkości.

„Jest tylko jeden bohater i jedną odbywa on podróż" – pisze Maciejewski w eseju „Twarz Bohatera, czyli Baśnie z tysiąca i jednej nocy ciemnej". „Tyle że ust opowiadających jego historie są tysiące, więc w każdym zakątku świata ma inne imię, różne napotyka przeszkody. Ale za to trasa tej wędrówki, schemat jego losu pozostaje zawsze ten sam".

Kto ma uszy do słuchania, może sobie przełożyć tę prawdę na czasy obecne. Bo proza Maciejewskiego to nie są bynajmniej frazy unoszące się gdzieś w eterze, ponad żywo obchodzącą nas rzeczywistością. Przeciwnie, on swoje powszechniki potrafi zakorzenić w aktualnym konkrecie, a wtedy jego język ma ostrość skalpela. „Puste miejsce po przesądzie może zająć tylko antyklerykalizm" – napisał na miesiąc przed pamiętnym protestem czarnych parasolek, a w jakiś czas po nim skonstatował: „To tylko kwestia czasu, jak syndrom postaborcyjny z terminu psychologicznego stanie się zjawiskiem społecznym. Tak jak jego poprzednik i zapowiedź – postkolonialny wyrzut sumienia".

Przygnieceni tempem rozwoju wydarzeń nie zauważamy, jak na naszych oczach rozgrywają się kolejne rozdziały opowieści. Sławetna fraza Fukuyamy o końcu historii, zanim jeszcze unieważniły ją bieżące wypadki, została skrytykowana za śmiertelną nudę, jaką niesie wyobrażona przez nią perspektywa. Ale oskarżenie o nudę nie wyczerpuje głębi jej fałszu. Koniec historii oznaczałby bowiem, że wszechświatem rządzi jakaś bezduszna siła. Co mamy w zamian? Najpierw „powietrze", potem wojnę, z realną obawą dwóch pozostałych plag – głodu i ognia. To może przerażać, dla patrzących dalej niesie to jednak, paradoksalnie, pewną pociechę. Opowieść się nie skończyła, Reżyser nadal stoi ukryty za kulisami. Nadzieja na happy end jest zatem uprawniona.

Czytaj więcej

Dlaczego Polska i Ukraina to naturalni sprzymierzeńcy

Katedra

Nasza Pani nigdy nie była piękniejsza niż w sukni z płomienia" – opisuje Maciejewski pożar paryskiej Notre Dame w kwietniu 2019 r. „Misternie wyrzeźbiona, ale od dawna kurząca się w rogu świeca, którą wreszcie postanowiono zapalić. I tak też chyba zrozumiały to setki paryżan, zatrzymujących się na widok płonącego knota gotyckich wież, aby odmawiać różaniec. Katedra, zagłuszana cykaniem aparatów, głośnymi śmiechami turystów i odbywającymi się w jej wnętrzu koncertami, nareszcie przemówiła. I to tak, że na jej krzyk zatrzymał się na kilka chwil cały świat".

Był to – na szczęście czy może niestety – krzyk odosobniony. Dziesiątki gotyckich katedr, których cień pada dziś na jarmarczne budy stolic Europy, dają nam znak swoim milczeniem. Kiedy ludzie przestali wyznawać, miały przemówić kamienie. Ale jak mają przemawiać, skoro nie potrafimy odczytywać ich języka? One jednak, nawet milcząc, uparcie trwają. Zresztą nawet tym cierpliwym milczeniem pokazują nam, że potrafią czekać – w odróżnieniu od nas samych, którym ciągle się spieszy.

Ale jeżeli nawet jako turyści, podziwiając gotycką katedrę, oderwiemy na chwilę uwagę od szczegółów – od sterczyn, wimperg, rozet, przypór i zworników sklepienia – zyskamy szansę na ogarnięcie całości. Być może zobaczymy wtedy, że rozplanowanie majestatycznej świątyni, z nawą, transeptami i apsydą, naśladuje postać człowieka z rozłożonymi rękami, głową ku wschodowi, a twarzą ku posadzce. To postawa osoby leżącej krzyżem. Być może zaskoczy nas ta propozycja, dyskretna, bo złożona w milczeniu. Nikt nas jednak na siłę nie popędza do refleksji. One, katedry, mają więcej czasu niż my.

Czytaj więcej

Nie ma wojny polsko-żydowskiej

Jan Maciejewski, „Milczenie katedry", Teologia Polityczna, Warszawa 2022

Moja przygoda z Janem Maciejewskim zaczęła się w sobotę 4 listopada 2017 roku. Tego dnia ukazał się numer „Plusa Minusa" poświęcony setnej rocznicy bolszewickiego przewrotu, a w nim felieton „Kontrrewolucja Pasternaka", w którym przeczytałem: „Człowiek staje się rzeczywisty i prawdziwy, kiedy oddaje się nie czemuś, tylko komuś. Zmiana tego jednego słowa rozsadza system od środka". Tomasz Mann dochodził do podobnych refleksji, kiedy miał 25 lat. Sprawdziłem: autor jest starszy o dwa lata. Nieźle – pomyślałem sobie – jeszcze Polska nie zginęła. I nawiązałem znajomość.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka