Dzieje głupoty w Polsce" Aleksandra Bocheńskiego słusznie uchodzą za manifest polskiego realizmu, który sprzeciwia się naszym romantycznym złudzeniom i życzeniowemu myśleniu. Epigon historycznej szkoły krakowskiej kończył pisać swoje dzieło w obliczu politycznej klęski, jaką był dla nas wynik II wojny światowej. To gorzkie doświadczenie negliżowało w jego oczach złudną wartość postawy „szukania przyjaciół daleko, a wrogów blisko", która niejednokrotnie przynosiła Polsce fatalne skutki. Dlatego zdumienie może budzić zawarta we wstępie opinia, w której autor odnosi się do początku XVII w., kiedy to „istnieje możność ustalenia wpływu polskiego na wschodzie, a nawet być może zupełnego unicestwienia świeżo powstałej siły moskiewskiej [...]. Kilku polskich magnatów podjęło tę próbę. Nie powiodła się ona, nie będąc dostatecznie popartą przez tłum szlachty i słabych Wazów. Dziwniejsze, że magnaci ci zostali potępieni przez historiografię polską jako usiłujący wciągnąć Polskę w »awanturę wojenną«, niesprowokowaną napadem! Tu, jak często jeszcze, mścić się będzie dotkliwie brak zrozumienia tego, czego historycy zaniedbali naród nauczyć: że nieprowadzenie wojny w chwili pomyślnej koniunktury jest błędem bodaj czy nie większym od prowadzenia jej w koniunkturze niepomyślnej. Niestety, Polska nie chciała bić się, będąc silną, i dlatego musiała potem bić się, będąc już bardzo słabą".
W tej niedługiej glosie porusza Bocheński kilka kapitalnych zagadnień. Przede wszystkim zwraca uwagę na fakt, że strategia jest pojęciem wielowymiarowym. Powszechnie przyjęło się zawężać jej definicję do zdolności planowania w kategoriach długiego trwania, zapominając, że równie ważnym aspektem strategii jest umiejętność wykorzystania nadarzającej się okazji. Co więcej, ten aspekt doraźnych zdolności bynajmniej nie sprzeciwia się temperamentowi długofalowego planowania, lecz wprost zeń wynika, stanowiąc konsekwencję solidnie osadzonego w realiach projektu.
O niezbędności jednoczesnego korzystania z obu tych zalet w strategicznym tandemie niejednokrotnie w swojej historii zapominaliśmy. Polska wykrwawiła się w dwóch przegranych powstaniach, listopadowym i styczniowym, podjętym wbrew koniunkturze międzynarodowej, ale między nimi była przecież wojna krymska. Gdyby we wrześniu 1855 r. naporowi zdobywających Sewastopol Brytyjczyków i Francuzów towarzyszyło dobrze zorganizowane polskie powstanie na głębokim zapleczu rosyjskiego frontu, nasza sprawa na forum międzynarodowym zapewne wyglądałaby inaczej. Na powtórzenie podobnej okazji musieliśmy czekać do 1918 r., kiedy to zawaliły się – i to jednocześnie – trzy zaborcze mocarstwa.
Ale Bocheński jednocześnie pokazuje nam także, na czym polega różnica pomiędzy realizmem a fatalizmem. Ten zwolennik oparcia się Polski na Rosji – bo taki wniosek wynikał z jego strategicznych rozważań – tłumaczy nam, jakby mimochodem (pamiętajmy, że książka wydana została w 1947 r. w rządzonej przez komunistów Warszawie), że rosyjska przewaga nie jest jakimś fatum, lecz wynika z układu sił, który nigdy nie jest wieczny. Tymczasem od dawna zastępy naszych „realistów" zapominały o owej różnicy, w miejsce realizmu notorycznie podstawiając schematy przepojone fatalistycznymi idiosynkrazjami. Nie był i nie jest to jedynie spontaniczny odruch, nad tym stanem rzeczy od pokoleń pracowali rosyjscy agenci wpływu. Czy robią to również dzisiaj, w dobie ataku Rosji na naszego ukraińskiego sąsiada? Na dobrą sprawę już nie muszą, prorosyjski fatalizm na dobre zakorzenił się w naszej polskiej kosmologii, oddychamy nim jak powietrzem, nie zauważając. Nie jesteśmy zresztą wyjątkiem, jeśli popatrzeć na inne narody Europy.
Czytaj więcej
Kto nadał autokefalię polskiej Cerkwi prawosławnej? Mimo sowieckich starań i pozorów wygląda na to, że Moskwa tego formalnie nigdy nie uczyniła. Ale polscy hierarchowie zachowują się tak, jakby wojny w Ukrainie nie było.