Najpierw nad moim domem zaczęły krążyć helikoptery, co się czasami zdarza i trwa najwyżej kilka minut. Tym razem hałas się nasilał, helikopterów było coraz więcej i latały coraz niżej. Potem usłyszałam, że ktoś mówi przez głośnik, ale nic nie można było zrozumieć. Jedna sąsiadka puściła na e-mailu wiadomość, że pod domem jest „active shooter" – czyli niezłapany jeszcze strzelec i że wszyscy w promieniu kilometra mają „shelter in place", czyli nigdzie nie wychodzić i jakoś zadbać o swoje bezpieczeństwo. Po kilku minutach okazało się, że mimo że z okna prawie nic nie widać, lokalny kanał NBC nadaje „sytuację" na żywo. Sytuacja wyglądała na poważną, więc poprosiłam moją przyjaciółkę i sąsiadkę, by do mnie przyszła. Siadłyśmy przed telewizorem, z winem, i w napięciu oglądałyśmy, co się dzieje.
Oblężenie trwało ponad sześć godzin. Najpierw roiło się od policji, potem zaczęły dojeżdżać wozy pancerne, jeden policyjny, jeden z FBI, a trzeci z ATF, czyli biura ds. alkoholu, tytoniu, broni palnej oraz materiałów wybuchowych. Z każdego wozu wyskoczył jakiś tuzin po zęby uzbrojonych mężczyzn z prawdziwymi karabinami. Mam wrażenie, że byli tam sami mężczyźni, podczas gdy wśród policjantów raczej sporo kobiet. Informacje były mało konkretne. W sąsiednim domu pod nazwą AVA miał znajdować się strzelec wyborowy, który zranił kilka osób i strzelał w okna pobliskiej szkoły. Pod nasze domy podjeżdżały dziesiątki wozów strażackich oraz karetek pogotowia i powtarzano apel, by nikt nie ruszał się z miejsca.
Czy posiadanie, a tym bardziej kupowanie za grube pieniądze i karmienie frykasami kotów i psów nie jest świadectwem zdegenerowania naszej konsumpcyjnej epoki?
W pewnym momencie zaczęto ewakuować, niewielkimi grupami, mieszkańców z budynku AVA. Otaczali ich policjanci, a strzelcy wyborowi, ukryci między samochodami, mierzyli w okna budynku. Niektóre grupy biegły niezbyt szybko, inni podnosili do góry ręce, inni jeszcze ciągnęli psy na smyczy lub nieśli koty w plecaczkach. I wtedy dopiero do mnie trafiło. AVA jest całkiem nowym budynkiem i mieszkają tam w większości ludzie młodzi. Mój budynek, zbudowany w latach 60. XX w. też był kiedyś zamieszkały przez ludzi młodych, ale dzisiaj mieszka tu sporo ludzi mocno starszych, niezdolnych do samodzielnego poruszania się.
Mój budynek ma 16 pięter. Zaczęłam planować ewentualną ewakuację. Bardzo teoretycznie. Najpierw trzeba będzie odprowadzić Susi do windy lub klatki schodowej i upewnić się, że ma przy sobie komórkę. Potem wrócić do swojego mieszkania – i tu dylemat. Kot Nemo jest bardzo grzeczny, da się złapać i zapakować do kociego plecaka. Ale co z Dorotką? Łazi po mnie i się tuli, ale jeszcze nigdy nie udało mi się wziąć jej na ręce. Może jednak powinnam pójść w głąb korytarza i pomóc prawie 100-letniej sąsiadce, która sama nie bardzo wie, gdzie jest, a jej opiekunka tak samo. Przypomniałam sobie, że od dawna chciałam napisać do księdza Mietka z pytaniem, co robić w takiej sytuacji. Oczywiście ratować drugiego człowieka. Ale zostawić psa lub kota na pastwę losu, pożaru czy bombardowania?