Gdy bomby latały nad całą Polską

Pociąg zabiera nas [ze Lwowa], a nawet konduktor daje osobny przedział. Dlaczego nikt nie jedzie w tamtą stronę, ku Warszawie?

Publikacja: 08.04.2022 17:00

Skutki niemieckiego nalotu bombowego na stolicę, wrzesień 1939 rok

Skutki niemieckiego nalotu bombowego na stolicę, wrzesień 1939 rok

Foto: Forum

Czwartek [sierpień 1939]. Wczoraj pojechaliśmy dwoma wozami do Czerwonogrodu (na Podolu – przyp. red.). W drodze wysiedliśmy, aby oglądać pseudocudowne źródełko. Zobaczyliśmy też mogiłę Nieznanego Żołnierza, nieznanej narodowości. To niespodziane spotkanie zatruło dalsze wrażenia. Czyżby znów? Wobec tej obawy, czymże zachwyt nad białością posągu polskiej arystokratki przez Canovę w niepokalanym wykutej marmurze? Co obchodzi długa historia zamku, a nawet daleki, szeroki, podolski horyzont?... W drodze powrotnej zatrzymują dzwony, w nadbrzeżnej wiosce biją na alarm. Gmina ogłasza mobilizację. Stało się nieodwołalnym, czego serce pragnęło uniknąć. Dzwony biegły przez Dniestr, towarzyszyły bez przerwy. W Horodnicy już też wiedziano.

Dziś w nocy odjeżdżają powołani. Strwożeni cywile, kobiety, dzieci. Czekałam, by serdecznie pożegnać wczoraj obcych i obojętnych. Jadalnia pełna ludzi i tłumoków. Panna z wyszukanym loczkiem boi się wojny. By nie zostać samą, bez mężczyzn? Przytuliłam do siebie. Szukam tamtej pary. Odnajduję w kącie sali, za barykadą eleganckich walizek. Dama w podróżnym stroju siedzi skulona, nagle postarzała, prawie „matka bolejąca". Jemu jeszcze lat ubyło. Jutro ma się stawić w pułku. Świetny ułan! Kobiety zasypią go kwiatami. Zwycięży.

Lasy Państwowe stoją zwartym murem, gotowi do wymarszu. Taki krótki był urlop. Bożki leśne nie patrzą na żadną kobietę.

Skoro świt odjechali. Wracam do chaty. Gospodarze rozdzielają między sobą pracę codzienną. Wszyscy na nogach. Mogę pisać spokojnie. Stuk maszyny nikogo nie zbudzi. Choć nie ma jeszcze piątej.

Po południu z Ireną nad rzeką.

Spacerujemy z dziś poznaną, młodą robotnicą. Opowiadałam coś o Dniestrze. Wedle przewodnika płynie z szybkością 5 m na godzinę. Tu, gdzieś niedaleko, dobrowolnie utonął poeta, autor „Dum podolskich" [Chodzi o Tymona Zaborowskiego (1799–1828), poetę, dramatopisarza, tłumacza – przyp. red.]. Snuję niedokończony przez zawodną pamięć jego wiersz. Potem znów powtarzam, co się dochowało z [Wincentego] Pola: „Jasne jak słońce nad Podolem...Wielkim łukiem czy półkolem Dniestr ku morzu się zatoczył". „Pieśń o ziemi naszej" w wiśniowej okładce dostałam na podolską jeszcze gwiazdkę...

Pani mówi, że to pieśń o Ziemi Naszej. Czy ta ziemia będzie nasza? Nagle, odruchowo, chwytamy się za ręce. Ta prosta dziewczyna jest mi w tej chwili bardzo bliska...

1 września [1939]. Chodzę z ołówkiem w ręku. Ranek gromadzi zapachy podolskie. Jest jasny aż do mrużenia powiek. Na śniadaniu już mała tylko grupka osób. Stanowczo za parę dni stąd wyjadę. Przecież muszę być na wyznaczonym posterunku. Może wojna?... Przedtem na parę dni do Zaleszczyk. Mówię o tym komendantowi obozu, prosząc o zwrot 200 złotych, które dałam na przechowanie. Nie odradza, jak wczoraj, czule wyjazdu, nie prosi, abym jeszcze została, wyznaje: „Te pieniądze musieliśmy wziąć. Trzeba było chłopom zapłacić za dostawy, szli do mobilizacji". Może grozili? Obiecuje zaraz oddać, jak tylko dostanie z centrali. „Proszę poczekać". Poczekam. Tymczasem snuję się wokół „Pawilonu", „bez zastosowania", jakeśmy z Jaśkiem [Parandowskim] niegdyś określali podobną sytuację.

Czytaj więcej

Jak Ukraińcy zmiażdżyli Rosjan w internecie

Radio zepsute. Czy będzie poczta?

Po południu [1 września 1939]. Przeprawiam się na drugą stronę Dniestru. Przy promie jakaś pani coś gada, że tą drogą dostanie się do Zaleszczyk, gdyż kolejowa komunikacja przez Rumunię jest przerwana. Strachy. Spacer po lesie z ciągłą myślą: aby dalej! Zobaczyć, co się dzieje za granicą wzroku. Jak to u mnie. A jednocześnie obawa, że może są jakie złe nowiny? Wracam nad rzekę. Przy promie stoi bryczka. Oficer chce się dostać na drugą stronę. Wody mało, przeprawa będzie długo trwała. Bardzo się spieszy. Chłopu, który z worem na plecach czeka swej kolei, każe szukać brodu. Chłop oponuje, nietutejszy, nie zna Dniestru. „A skąd?" Oficer pytanie popiera świstem bata, który wziął od woźnicy. „Pokazać papiery". W brutalnym zachowaniu czuję przedsmak wojny. Zdrętwiałam. Po tym do mnie: „Co pani tu robi?", „Jestem na obozie". „Żadnych obozów nie ma. Wojna". Wyraz mojej twarzy wzbudził w nim współczucie. „Tak – łagodniej – wojna. Już bombardowali Grodno i Lwów, lecz myśmy weszli do Prus Wschodnich. Linia Zygfryda przełamana".

Czyj chleb jesz, tego broń

Jesteśmy na promie. Widocznie oficer na ukraińskiej wsi nie chce zaostrzać stosunków, pozwolił chłopu iść swoją drogą. Teraz stoi przy mnie, młody i śmiały. Pociesza: „Cóż, wszystko szybko się skończy". „Łatwo panu mówić. Nie znał pan Wielkiej Wojny". „Owszem... Jako student wstąpiłem do armii polskiej we Francji..."

Nagle wydaliśmy się sobie bliscy. Wyciągam rękę. Całuje. Mówimy swe nazwiska. „Pan złożył mi pierwszy komunikat z frontu...Nie mogę mu za to podziękować".

Wskakuje na bryczkę. Tuman kurzu, jak w powieściach Korzeniowskiego, zabiera go moim oczom.

Wracam do „Pawilonu". Innym przynoszę straszną wiadomość...

Notatki dzisiejszego dnia, które nagle stały się dokumentem historycznym, szybko utrwalam na maszynie.

Wieczór. Radio naprawione. Rzuca niezrozumiałe kombinacje wyrazów: „Uwaga, uwaga, przeszedł, przeszedł". Potem jakieś obce nazwy, geometryczne formuły, neologizmy językowe. Co to znaczy? Ktoś objaśnia: „Nie pamięta pani z próbnych ćwiczeń? Tak sygnalizują naloty".

Na Warszawę?

Sobota [wrzesień 1939]. Dzień nie do przeżycia...

3 września [1939]. Okropnie głupia sytuacja – fin de saison [fr. – koniec sezonu]. Gdyby nie tragizm początku wojny i wieści coraz groźniejsze... Podobno Francja i Anglia też ruszyły. Bomby latają nad całą Polską.

Zapuściłam się na wzgórze winogradowe. Ogrodnik pełen oburzenia: „Na waszą Matkę Boską Częstochowską rzucają... To jakby na naszą Poczajowską" (cudotwórcza ikona Matki Boskiej, znajdująca się w Ławrze Poczajowskiej, według legendy, w 1675 uchroniła klasztor przed atakiem tatarskim – przyp. red.). Tłumaczy formę podziału między gospodarzami wspólnego dobra, winnicy. Żałuję, że nigdy nie mogłam się przesiedlić do Zaleszczyk, znalazłaby się jakaś praca. Co z rodziną? Co dalej będzie? Choć ze mną, to jak los zdarzy. Gdyby nawet śmierć, cóż, od pewnego czasu sprawa obojętna, ale ze wszystkimi, z ideą pokoju? Jedno wiadomo: rozpętana burza nie da się szybko zaciszyć, wojna wydobywa najgorsze instynkty władzy. Widziałam na promie, gdzie otrzymałam pierwszy komunikat. Dziś rozumiem: nieprawdziwy. Coś robić, ale co? Dalej prowadzić kontemplację kraiku? Jakże teraz ciasny jego krąg...

Poszłyśmy z Henryczką przed paru dniami wieczorem do cerkwi w Prediwaniu. Ateuszka i Żydówka. Na ołtarzu maleńkie, złoto-niebieskie chorągiewki. Lud prawie idylliczny. Oczy bardzo czarne, choć nie rzewne. Malownicze stroje, gobelinowe wyszycia na kobiecych i męskich koszulach. W każdej wsi inne panują wzory. Wszyscy biorą udział w nabożeństwie. Tylko tak muzykalni jak oni mogą tworzyć świetny, przygodny chór. Po kazaniu ksiądz nawołuje do posłuszeństwa władzy wojskowej. Spełnia obowiązek bez zapału dla sprawy? Wracamy do Horodnicy w piękne południe. Powietrze rozbrajająco cudne. Słońce wydobywa z roślin aromatyczne olejki. Cisza Dniestru i nagły kwietyzm mojej duszy. Patrzę na czerwone skały pokrajane równomiernymi liniami. Ich kamienne progi wiodą do rzeki. Pełne są głębokich, wielowiekowych wrębów. Cóż dla nich znaczy okres czasu. Nasi chłopcy jeszcze przed kilku dniami śpiewali: „A za sto lat nie będzie nas". Może już dziś niejednego z nich brak... Głębokie jary, powiększając obszar sioła, jednocześnie służą za ulicę. Schodzimy w dół. Krzyż przydrożny niedzielnie przybrany słonecznikami. Nosi datę 1848 rok. Stoi koło czytelni, naprzeciw blachą pokrytej kooperatywy. Swoiście pachnie na kwasie świeżo upieczony chleb. Jesień, symbol dobrobytu i pokoju.... Niech tę wieś broni Swiatyj Boh [ukr. – Święty Bóg]. Przed pawilonem gromada chłopów. Patrzyli dawniej przez okna, jak się „pany" bawią, teraz część ich zawładnęła salą. Jedzą siemieczki [ukr. – słoneczniki]. Ziarna słoneczników zaśmiecają podłogę. Jedni śmieją się, inni rozprawiają. Podchodzi do mnie starszyna, pyta o nowiny. Na wielkiej tablicy nieudolnie rysuję mapę Polski. Gromadzą się wokoło. Kiwają głowami. Słyszę, jak dziadek mówi do wnuka: „Musisz się bić. Czyj chleb jesz, tego broń". Młody wzrusza ramionami.

9 wieczór [3 września 1939]. Chodzę z Ireną nad brzegiem Dniestru. Wysmukłe topole zwinięte w wielką kądziel, lecz z daleka naśladują cyprysy. Docieramy pod granicę rumuńską. Żołnierz straży opuszcza swe stanowisko, żeby z nami pogawędzić. Mówi, że chłopi chętnie idą do mobilizacji, byli nawet ochotnicy. Słychać detonacje. „Co to za głuche wybuchy?" „Niech się panie nie boją, to z kopalni miedzi. Pracuje na dwie zmiany. Dla celów wojennych".

Czytaj więcej

Dlaczego Polska i Ukraina to naturalni sprzymierzeńcy

„Dopiero teraz. Czy nie za późno?"

Nagła decyzja. Wyjazd w nocy z niedzieli na poniedziałek, z 3 na 4 [września]. Śpimy, czuwając. Przeniosłyśmy się do „Pawilonu", aby wzajemnie się budzić. Wstaję pierwsza. Idę do kancelarii, gdzie naczalstwo czuwa nad rachunkami. Proszę o moje dwieście złotych, które miały się znaleźć się na wyjazd. Okazuje się, iż dać mogą tylko dwadzieścia, a reszta w Warszawie. „Przecież Stypułkowski jedzie z paniami" – mówi ten, co zostaje. Centrala zaraz wróci. W drodze możemy się zgubić i wiele innych stać się może katastrof, próbuję bronić swojej własności. Nic nie pomaga. Brak sił do zrobienia awantury w takiej chwili. Orzekają, że zachowuję się po dżentelmeńsku i wobec tego wyasygnowują 25 złotych.

Ładujemy się na furmankę. Droga wyboista, kamień leży na kamieniu. Nie biały, opiewany jako podolski, rdzawy. Słońce wstaje na wielkim horyzoncie i maluje go wyraźnie na czerwono. Wschód rozlany tak szeroko, iż otacza nas niebo wokół, posoką krwi oblane. Stacja kolejowa Horodenka budzi się do wczesnego życia, urywek południa. Nie czuje się jesieni. Ruń oziminy świeża i prawie pachnąca. Zorane zagony puszystej czarnością ziemi. Wielkie pola tytoniowe. Nad wysoko wzniesionym poziomem liści kwitną kielichy w różowej tonacji.

Na dworcu względny spokój. Dojeżdżamy do Kołomyi. Trzeba się przesiadać. Czekamy, kiedy wypadnie jechać dalej. Przez dworzec prowadzą w asyście żandarmów grupę ludzi. Szpiedzy czy dywersanci? Oblicze wojny zaczyna wyzierać spoza pozornego spokoju.

Lwów po szesnastu latach (W sylwestrową noc 1923/1924 Wyleżyńska, po rozstaniu z Janem Parandowskim, z którym w 1924 roku wzięła rozwód, opuściła Lwów i wyjechała do Paryża – przyp. red.). Widziałam go, jadąc do Horodnicy, ale w szybkim tempie pośpiesznego pociągu. Teraz mamy siedzieć na dworcu, nie wiadomo, jak długo. Dobrze, że znalazła się jakaś gorąca potrawa. Wyszłyśmy z Henryczką na skwer przed dworcem. Tramwaje chodzą zaciemnione. Nie wiadomo, czy już był nalot, czy go oczekują? Nikt z miejscowych nie ma czasu na rozmowy. Kołowrót ludzi i interesów. Gdzieś w ciemnościach miasto niegdyś kochane. Konstancja Hojnacka (literatka, działaczka społeczna zamieszkała we Lwowie; w latach 1924–1932 redaktorka naczelna czasopisma „Świat Kobiecy" – przyp. red.), ja sama – przecie wycisnęłam pięcioletnie piętno na swoim odcinku Lwowa. Nie czas myśleć. Śpieszymy zająć posterunek między dwoma torami kolejowymi. Przyjdzie pociąg, który nas zabierze. Albo nie. Zimno. My trzy i pseudoopiekun. Megafony milczą. Cisza wśród publiczności. Pociąg zabiera nas, a nawet konduktor daje osobny przedział. Dlaczego nikt nie jedzie w tamtą stronę, ku Warszawie? Mniejsza o pytanie, będzie wygodnie.

Wtorek, 5 września [1939]. Noc spokojna. Ranek prawie wesoły. Nagle wpadamy w świetny humor. Niczym niewytłumaczony, jak miłość. Na każdej stacji entuzjastycznie wita grono pań. Kogo? My jeszcze nie żołnierze, choć wracamy na swoje stanowiska. Rozdają mleko, chleb, papierosy.

Te buty, te buty...

8września [1939]. Na Karowej 5 w schronie. W nocy z 7 na 8 zbudzono nas o pierwszej z tym, iż można się dostać za Wisłę przez most Poniatowskiego. W drodze nas cofnięto, choć pan Woźniak upewniał, iż w Warszawie lepiej niż na Pradze. Pod jakim względem? Zdecydowano, iż pod wieczór, skoro przestaną bombardować, spróbujemy dostać się przez most Kierbedzia. Chciałabym być u siebie na Karowej. Wieczór zbliżył się w łunie dalekich pożarów, szliśmy szybko, mijając dążących w przeciwnym kierunku. Więc nigdzie pewniej? Już niedaleko. Tylko droga trwa długo, trzeba kluczyć, wymijając przechodniów. Robi się szaro. Zaczynają strzelać. Inaczej niż dotąd. Ktoś mówi: „Armaty celują w most". Wpadamy na Bednarską, o kilka kroków od domu, ale trzeba się schronić, tułając od bramy do bramy. Tłum wpakowuje wszystkich do ciemni. Wygódka. Smród. Nie, tylko czuć wilgoć. Staję na mokrej podłodze. Co za ohydny zaduch. Nie ma czym oddychać. Ściśnięci razem. Strach uczynił z przygodnych ludzi nierozerwalną, zda się, grupę. Przycichło. Uciekać. Biegniemy, ale już w rozsypce. Jestem na swoim podwórzu-ogrodzie. Tylko że brama zamknięta, trzeba wejść drugą. Ktoś zatrzymuje na schodach, gdy chcę dostać się do swego pokoju – iść do schronu. Na koniec znalazłam panią Bylinową: „Po co pani przyjechała?" – pyta ostro. „Wróciłam do siebie". Ogólny śmiech. Więc już nie wolno być w Warszawie? Pomimo zakazu pobiegłam na trzecie piętro, pod kołdrę. Kamienna podłoga, którą zaścieliłam gazetami, chłodem wiała. Wszystkie trzy, Henryczka, Irena i ja, skulone razem. Dzień w pół przespany. Ale zanotować go muszę. Nic gorącego w ustach.

9 września [1939]. Noc niepokojąca. Pewnie runie cała wysokość pięciu pięter na nasze głowy. Komendant bloku przynosi wybranym złe nowiny. Śpieszę słyszeć, co się stało. Uchyla – nieuprzejmie – moje pytanie. Jednak posłyszałam złowrogie ostrzeżenie radia: „Zapamiętajcie noc dziewiątego, dziewiątego miesiąca [19]39 roku". Coś z Wyspiańskiego. Dorozumiałam się, iż radio niemieckie nadało wiadomość o zajęciu Warszawy. Taką noc przesiedzieć w bezczynności... Rano polskie radio dementowało złowrogą pogróżkę. To wróg wkradł się na naszą falę...

Powoli duchowo wracam do siebie po zmęczeniu podróżą i pierwszym obuchem... Bronię się zwykłą metodą, obserwacją otoczenia. Widzę dwie partie, panie i służące. Tym nie grozi nic, jeśli się je wysyła na górę po jedzenie dla ukochanych piesków. Nawet muszą je wyprowadzać na spacerek, co prawda niedaleki. Natomiast damy razi nadmierna ilość osób w schronie, zwłaszcza nie mających praw do tego terenu... Dla dobra ogółu winny one opuścić podziemie. Aluzja do moich towarzyszek. Został wezwany miejscowy architekt, dobrotliwie orzekł, iż kamienica jest bardzo niebezpieczna, zarówno jej położenie, jak i wysokość budzi obawy. Użyto wielu pięknych sposobów wydalania, przede wszystkim Żydówek. Gra była jasna. Ujęłam się, stawiając szereg kwestii: czy mam prawo do pewnego małego odcinka w tym schronie? Oczywista. Więc dzielę go na trzy części... Oburzenie, które jednak zaważyło na przychylnej decyzji. Pomimo to Henryczka wzięła tę sprawę do pięknego serca, wracając tegoż dnia do swego domu położonego w śródmieściu. Pożyczając mi przemocą dwa złote. Damy dalej niechętnie patrzą na buntowniczkę, która wprowadza zamęt. Gotują wspólną dla wszystkich zupę, jedząc w parterowym mieszkaniu. Nie dostaję. Jakaś służąca przynosi nam swoją porcję. Korzystając, że jesteśmy same, pośpiesznie kreślę wrażenia.

Karowa 5, punkt rozdzielczy. Poważne lokatorki noszą maski gazowe i jako uzupełnienie stroju białe fartuchy. Dzielą się funkcjami i honorami. Zaś Kasie i Zosie – robotą. Energiczna dozorczyni obejmuje komendę. Ona wychodzi na spotkanie – żołnierzom. Myć nogi! – słyszę rozkaz. Skąd przyszli? Dezorganizacja. Już w rozsypce? – Z naszej kompanii pozostało kilku ludzi. Oficerów nie widać. Nie mamy amunicji, wałęsamy się, żaden oddział nas nie chce. – W jakiej pan broni? – Śmieje się gorzko. – Wszyscy my teraz piechury. Zrobiłem siedemdziesiąt kilometrów, żeby iść prędzej, rzuciłem broń, pas, naboje. Te buty, te buty... Tragedia buciorów wysuwa się na pierwszy plan nieszczęść narodowych.

Wieczorem wypadłam na swój balkon. Cały w błyskawicach.

Czytaj więcej

Šarunas Liekis: Łukaszenkę trzeba było przekupić, a Niemcy nie mają ambicji

Aurelia Wyleżyńska

Przedwojenna pisarka i publicystka. Podczas okupacji udzielała schronienia Żydom. Zmarła na skutek odniesionych ran w trzecim dniu powstania warszawskiego. Zostawiła po sobie dziennik, który przez 77 lat leżał rozproszony w archiwach i bibliotekach.

Fragment wspomnień Aurelii Wyleżyńskiej, „Kroniki wojenne: Tom. 1 1939–1942, Tom 2 1943–1944", które ukazują się właśnie nakładem PIW, Warszawa 2022

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Czwartek [sierpień 1939]. Wczoraj pojechaliśmy dwoma wozami do Czerwonogrodu (na Podolu – przyp. red.). W drodze wysiedliśmy, aby oglądać pseudocudowne źródełko. Zobaczyliśmy też mogiłę Nieznanego Żołnierza, nieznanej narodowości. To niespodziane spotkanie zatruło dalsze wrażenia. Czyżby znów? Wobec tej obawy, czymże zachwyt nad białością posągu polskiej arystokratki przez Canovę w niepokalanym wykutej marmurze? Co obchodzi długa historia zamku, a nawet daleki, szeroki, podolski horyzont?... W drodze powrotnej zatrzymują dzwony, w nadbrzeżnej wiosce biją na alarm. Gmina ogłasza mobilizację. Stało się nieodwołalnym, czego serce pragnęło uniknąć. Dzwony biegły przez Dniestr, towarzyszyły bez przerwy. W Horodnicy już też wiedziano.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS