Polityka bez pamięci, ziemia bez właściciela

Historia jest dla polityki nie tyle narzędziem, ile problemem. Jak poważyć się na coś wielkiego, mając świadomość nieprzewidywalności i złożoności skutków każdego czynu? Wykształcenie historyczne może być więc dla polityka przydatne tylko wtedy, kiedy nie był on zbyt pojętnym uczniem. Albo gdy udało mu się zapomnieć wystarczająco dużo.

Aktualizacja: 01.04.2022 15:44 Publikacja: 01.04.2022 10:00

Polityka bez pamięci, ziemia bez właściciela

Foto: Mirosław Owczarek

Dwunastego lipca 2021 roku opublikowany został artykuł Władimira Putina pt. „O historycznej jedności Rosjan i Ukraińców". Zgodnie ze starą, dobrą szkołą pisarstwa historycznego cała treść jest już zawarta w tytule. Nie było – twierdzi w swym eseju Putin – aż do epoki sowieckiej czegoś takiego jak naród ukraiński. Ukraińcy stanowią odwieczną, nieodłączną (obok Rosjan i Białorusinów) część „trójjedynego narodu ruskiego". Wspólne są historia, kultura, język, „ruska" identyfikacja etniczna oraz religia prawosławna. Państwo ukraińskie – pisze dalej Putin – ma przed sobą jakąkolwiek przyszłość jedynie pod warunkiem zachowania (lub raczej powrotu do) tej symbiozy. Jeśli jednak wytrzymałość tych więzi będzie wciąż poddawana próbie (inspirowanej z zewnątrz), dojść musi siłą rzeczy do rozpadu ukraińskiej państwowości.

Zawdzięcza ona bowiem całkowicie swój terytorialny kształt czerwonej Moskwie. Stała się „beneficjentem odzyskiwania ziem ruskich" przez ZSRR kosztem Polski, Rumunii, Czechosłowacji oraz „historycznej Rosji". Ukraińskość jako taka była od zawsze pomysłem imperiów rywalizujących z Rosją o wpływy w regionie. Początkowo Austro-Węgier, później Niemiec. Dziś państwo ukraińskie staje się znów, zdaniem prezydenta Rosji, „dobrowolnym zakładnikiem cudzej woli geopolitycznej". Zachód próbuje uczynić z Ukrainy „anty-Rosję", „poligon" i barierę między Rosją a Europą. To echo planów „ideologów polsko-austriackich", którzy chcieli stworzyć „antymoskiewską Ruś". Tyle Putin historyk.

7 lutego 2022 r. prezydent Rosji spotkał się z Emmanuelem Macronem. Rozmowa dotyczyła między innymi realizacji porozumień mińskich, których zapisom sprzeciwiał się rząd w Kijowie. „Podoba się czy nie – wytrzymaj, cierp, moja »krasawico«" – miał skomentować te obiekcje Putin poeta. Zdaniem części ekspertów prezydent Federacji Rosyjskiej odwołał się tu do cytatu z piosenki „Śpiąca królewna w trumnie", punkrockowej rosyjskiej grupy Krasnaya Plesen (Czerwona Pleśń). „Piękność śpi w swojej trumnie, zakradłem się, żeby ją p...ć. Podoba się czy nie, moja piękna, śpij". Rzecznik Kremla zdementował te doniesienia, twierdząc, że Władimir Putin zaczerpnął po prostu cytat z „folkloru". Seksualny podtekst tej wypowiedzi był jednak na tyle wyraźny, że nikt nie próbował go ukrywać.

Rosyjska inwazja na Ukrainę została zdefiniowana obiema tymi „formami" – esejem historycznym i wulgarną sugestią gwałtu. Jedną trzeba czytać w świetle drugiej. W każdym przypadku wysłany został Ukrainie – oraz wszystkim rywalom stającym z Rosją w konkury o względy Kijowa – ten sam komunikat: „Jesteś moja, krasawico. Nikt mi cię nie zabierze".

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Fatima i czas ostatecznych rozstrzygnięć

Sztuka zapominania

Historia jest dla polityki nie tyle narzędziem, co problemem. Przeszkodą do pokonania. Jak poważyć się na coś, mając ukształtowaną przez historiografię świadomość nieprzewidywalności i złożoności skutków każdego czynu. Nie odważy się popchnąć pierwszej kostki domina ten, kto wie, jaki efekt przez to wywoła. Wykształcenie historyczne może być więc dla polityka przydatne tylko wtedy, kiedy nie był on zbyt pojętnym uczniem. Albo gdy udało mu się zapomnieć wystarczająco dużo, by wydało mu się, że to bardziej on kształtuje historię niż ona jego. Świadomość historyczna umieszcza tego, kto ją posiada, między młotem przeszłości a kowadłem przyszłości. Pierwsza jest gotowa, druga – niepewna. W takich warunkach nie da się robić polityki. Trzeba zawęzić horyzont. Zapomnieć.

„Koniecznym elementem wszelkiego działania jest zapomnienie: tak jak wszelkie życie organiczne potrzebuje nie tylko światła, ale też ciemności" – pisał Fryderyk Nietzsche w eseju „O pożytkach i szkodliwości historii dla życia". Traktatu o nienawiści do wszystkiego, co jedynie poucza, nie ożywiając ani nie zwiększając aktywności człowieka. Polityka, która nie zapomina, jest jak człowiek, który nie może spać. Popada najpierw w apatię, a zaraz potem umiera. Historia nie jest sztuką pamięci, ale zapomnienia. Tak jak w rzeźbiarstwie narzędziem artysty jest dłuto, a kamień pozostaje jedynie przedmiotem.

Tekst Nietzschego jest wielkim zaproszeniem do polityki historycznej. Samo to sformułowanie nie pada w nim, gdyż byłoby dla niemieckiego filozofa oksymoronem. Połączeniem bezruchu z działaniem, trwania i czynu, chaosu i formy. Przeszłość jest potrzebna działaniu, ale dopiero kiedy zostanie poddana odpowiedniej obróbce. Okrojona w jednym i rozciągnięta w innym miejscu. Jeśli polityk chodzi z historią do łóżka, to musi to być koniecznie prokrustowe łoże.

Politykiem może być tylko ten, kto potrafi się zapomnieć. I nie potrzeba tu krótkiej pamięci, tylko wysokiego testosteronu. „Wyobraźmy sobie – pisze Nietzsche – człowieka, którego drąży i porywa gwałtowna namiętność do kobiety albo jakiejś wielkiej idei: jakże zmienia się jego świat!". Wszystko wywraca się do góry nogami, jego wola zrywa się z pęt historycznej świadomości. Wszystkie opinie, rachuby, kalkulacje wydają się niedorzecznym bredzeniem. Jest tylko ta chwila i ten cel.

To nie przypadek ani pusty zabieg dramaturgiczny Homera, że Helena znalazła się w Troi. Do prowadzenia wojny nie wystarczą sprzeczne interesy, potrzeba jeszcze namiętności. Prawdziwym casus belli może być dopiero kobieta. Krasawica. Nie ma polityki bez pragnienia, które „odcina prąd" i popycha naprzód, do czynu. „Jest to stan – pisze dalej Nietzsche – najbardziej niesprawiedliwy, ciasny, niewdzięczny wobec tego, co przeszłe, ślepy na niebezpieczeństwa, głuchy na przestrogi: mały wir życia w martwym morzu nocy i zapomnienia".

Żyć w historii od wewnątrz, kształtować jej bieg może tylko ten, kto gwałtem (tak właśnie, gwałtem) zmusza innych do tego, by widzieli ją – wynikające z niej prawa, zależności i koleje losu – tak jak on sam. A przekonuje innych tym skuteczniej, im mocniej jest zaślepiony. Im bardziej zapamiętały i mniej pamiętający. Gwałt i kłamstwo, wulgarna aluzja Putina i jego sążnisty esej to dwa momenty tego samego procesu. Zawładnięcia, wejścia w posiadanie obiektu swoich pragnień. Zdobyć, posiąść, zaanektować. A nic tak nie wzmaga pragnienia, jak obecność rywala.

Mroczny przedmiot pożądania

Europa Środkowa jest przedmiotem pragnienia. Tak została zdefiniowana przez tych, którzy chcą ją zdobyć. Obiekt rywalizacji, pula do zgarnięcia. Jednak „środek" jest tu antytezą „centrum". Bo mowa tu o obszarze rozciągającym się „pośrodku", czyli pomiędzy dwoma rywalami. Europa Wschodnia, termin stosowany często zamiennie z Europą Środkową, oznacza w ustach tych, którzy się nim posługują, obszar między Wschodem (Rosją) a Europą. Ziemia niczyja, a raczej nigdy niewystarczająco „czyjaś". Coś, co zawsze można odebrać i nigdy do końca stracić. To termin całkowicie sztuczny, wymyślony w epoce Oświecenia, jak pisze Larry Wolff w książce „Wynalezienie Europy Wschodniej". A więc wtedy, kiedy do gry o europejską równowagę włączyła się na dobre Rosja. Również dlatego w toku historycznej narracji Putina nie pojawia się w ogóle zagadnienie Ukrainy jako osobnego podmiotu. Dylemat, przed jakim stawia on Ukraińców w swoim eseju, sprowadza się do tego, czy skonsumują oni swój prawowity, uświęcony przez historię związek z Rosją, czy też zdradzą ją z Zachodem. Wszystko kręci się tam wokół tego, w czyje posiadanie ma wejść Ukraina. Przedmiotem czyjej „woli geopolitycznej" się stanie.

Ale nie tylko w rosyjskiej wyobraźni przestrzeń między Wschodem i Zachodem ma twarz i – co ważniejsze – kształty kobiety. W pracy „Suche i wilgotne" francuskojęzyczny pisarz ze Stanów Zjednoczonych Jonathan Littell analizuje zapiski belgijskiego nazisty Leona Degrelle'a wydane przez niego w książce „Kampania rosyjska". Jego raporty z pola walki w Europie Środkowej podczas II wojny światowej oparte są wręcz obsesyjnie na parach przeciwieństw: suchy Zachód – wilgotny Wschód, sztywne gąsienice niemieckich czołgów przecinające bezkresne, „cudownie żyzne" pola; twardzi chłopcy na miękkiej ziemi; nieruchome jednostki otoczone rojnymi bandami partyzantów. Europejska cywilizacja, której bronią nazistowskie Niemcy, to „pionowa cywilizacja wież" wbijająca się w „podmokły, wschodnioeuropejski grunt". Rzecz jasna Degrelle nie miał poczucia dwuznaczności własnych słów, opisywał tylko to, co czuł i widział. Zapominał się we własnych słowach, zatapiał w swoim małym wirze życia. Tym bardziej wiarygodne jest to świadectwo. Świadectwo na rzecz wschodu Europy jako mrocznego przedmiotu pożądania imperiów.

A jak pisał Marcel Proust w swoim dogłębnym studium ludzkiej namiętności „W poszukiwaniu straconego czasu": „Miłość dąży do całkowitego wchłonięcia drugiej istoty". Przypomnijmy, że tytuł eseju Putina brzmiał „O historycznej JEDNOŚCI Rosjan i Ukraińców". Geopolityczny żargon, te wszystkie strefy wpływów i bufory nie oddają prawdziwej natury imperializmu w każdym jego wydaniu. „Ja kochałem Gilbertę – to znowu Proust, nie Putin – dla wszystkiego nieznanego w jej życiu, w które byłbym się pragnął wedrzeć, wcielić, porzucając własne życie, będące mi już niczym". Aleksander Sołżenicyn, dla którego uzyskanie przez Ukrainę niepodległości było „aktem niewierności", „żywym bólem miłosnej zdrady", dobrze sobie jednak zdawał sprawę z natury relacji opisywanej przez Prousta. Dlatego przestrzegał w wydanej w latach dziewięćdziesiątych broszurze „Jak odbudować Rosję" przed próbami odbudowy Związku Radzieckiego: „Nie mamy siły na imperium! – i nie potrzeba go, i zrzućmy je ze swoich pleców, bo ono nas przygniata i wysysa, i przyśpiesza zgubę. Trzeba teraz dokonać zdecydowanego wyboru: między imperium prowadzącym do zguby przede wszystkim nas samych a duchowym i fizycznym uratowaniem właśnie naszego narodu".

Ale pragnienie wzrasta, jeśli pojawia się konkurent, bo cierpliwość odrzucanego kochanka nie jest w stanie znieść zalotów innego. Z czasem przestaje już wreszcie chodzić o sam przedmiot pragnienia, liczy się tylko rywal. René Girard, który w swoich studiach z antropologii kulturowej opisywał tę „trójkątną" naturę namiętności, pisał: „Jedyne obiekty warte tego, aby ich pragnąć, są tymi, które nie pozwalają się posiąść. Jedynymi zaś ludźmi, którzy zostają upoważnieni do tego, aby prowadzić nas w wyborze naszych pragnień, są rywale, którzy okazują się niepokonani, oraz wrogowie, których nie można się pozbyć".

Dla Rosji takim wrogiem, którego nie można się pozbyć i niepokonanym jak dotąd rywalem, są Stany Zjednoczone. Dlatego też Władimir Putin był w 2004 roku przekonany – i do dziś zapewne pozostaje – że pomarańczową rewolucję w Kijowie przeprowadziło CIA. I również dlatego w swoim eseju historycznym pisze on o siłach ingerujących z zewnątrz w Ukrainę, próbujących uczynić z niej „anty-Rosję". Nic tak nie podsyca rosyjskiej namiętności, jak obecność amerykańskiego rywala. Biada ci, zerkająca na Zachód krasawico. Dla Rosji, jak dla proustowskiego bohatera, jej życie może się okazać niczym, jeśli zobaczy ją w objęciach Jankesa. Byłaby gotowa wówczas umrzeć, byleby się w ciebie wedrzeć. I wcielić.

W ostatnich tygodniach do znudzenia powtarzany jest banał Carla von Clausewitza o wojnie jako przedłużeniu polityki. Tymczasem jego traktat oparty jest na dużej ciekawszej myśli – wojna to przedłużenie pojedynku. Każdy cios jest odpowiedzią, nie można odróżnić od siebie obrony ani ataku. Agresor zawsze jest już kimś zaatakowanym. Clausewitz zrozumiał, że wojna jest wyzwoleniem sił, których po ludzku nie da się okiełznać. Rozpętaniem skrajności, które swoją odpowiedniość mogą znaleźć chyba tylko w międzyludzkiej namiętności. Agresja pomiędzy wrogimi stronami działa bardzo podobnie. To ten sam schemat – im trudniej zdobyć, tym bardziej namiętnie się kocha. Zwycięstwo, które nie nadchodzi, staje się obsesją. Nie mają znaczenia koszty, straty własne. Im dłużej trwa walka, tym bardziej totalny musi być triumf. Własne rany dodają sił na równi z tymi odniesionymi przez wroga. To tylko kilka kolejnych żetonów dosypanych do puli, którą zgarnie zwycięzca. Im dłużej trwa partia, tym mniej komukolwiek chce się odejść od stołu.

To właśnie Clausewitzowi René Girard poświęcił swoją ostatnią książkę. Noszącą optymistycznym tytuł – „Apokalipsa tu i teraz". Dostrzega w niej jeszcze jedną prawidłowość. Jesteśmy jako ludzie kompletnie osamotnieni w przyrodzie – żadne zwierzę nie walczy tak jak my. Nie istnieje wojna totalna między wilkami, nawet lwy czy szczury nie zapamiętują się w swojej agresji do tego stopnia co ludzie. Przed zagładą, która dla nas pozostaje realną możliwością, zwierzęta chroni coś, co etnolodzy nazywają „siecią dominacji". Wystarcza im uzyskanie przewagi nad rywalem, uczynienie go niegroźnym. Pozwalają pokonanym żyć dalej, nie żywiąc urazy, o ile ci nie powrócą na ich teren. Dlatego jesteśmy dokładnie o tę samą długość lepsi od zwierząt, o którą jesteśmy od nich gorsi. Ich świat nie zna ani naszej świętości człowieka, ani ludzkich zbrodni.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Koniec początkiem

Krowi kompleks

Zwierzęta – odwieczny kompleks człowieka. Na samym początku swojego eseju wyliczającego pożytki i szkody, jakie historia przynosi i wyrządza życiu, Nietzsche prosi nas, byśmy spojrzeli na pasące się stado krów. Nie zna ono dnia wczorajszego ani dzisiejszego. Hasa, żre, odpoczywa, trawi, znowu hasa i tak od rana do nocy, dzień po dniu. Niczego nie pragnie, za niczym nie tęskni. Doskonale i obojętnie zarazem – jest. Człowiek ma krowi kompleks. Też chciałby odnaleźć to miejsce, w którym krowa rodzi się i umiera – od początku nie robiąc sobie przesadnych nadziei, a na końcu nie trapiąc się poczuciem żalu i straty. Nie cierpieć niedostatku ani nie dźwigać ze sobą przesytu – oto jest cel.

„Zadanie godne ostatniego człowieka". Taki właśnie tytuł nosił esej Francisa Fukuyamy, który z czasem został włączony do kolejnych wydań jego „Końca historii" jako ostatni jej rozdział. Prognozowany przez niego świat potrzebował w końcu swoich obywateli. Ostatniego człowieka jednak jako pierwszy powołał do życia Nietzsche w „Tako rzecze Zaratustra". Ostatni ludzie żyją długo, bez porównania dłużej niż ich przodkowie. Pracują jeszcze, ale tylko dlatego, że ich praca jest rozrywką. Dbają jednak o to, by rozrywka ta nie stała się zbyt uciążliwa. Nikt nie jest już bogaty ani biedny. Żadnego pasterza, sama trzoda. Doskonale obojętne, zwierzęco szczęśliwe stado krów. Taki miał być właśnie koniec historii. To wielkie, globalne wygaszenie nieodpowiedzialnych pragnień – połączone z zaspokojeniem tych podstawowych – miało przynieść wieczny pokój. Historia jest, była aż dotąd, dramatem namiętności. Pogonią za nierealnym. Wynoszeniem się jednych, poniżaniem drugich. A można przecież prościej, można jak zwierzęta. Bez heroizmu i okrucieństwa. Demokracja liberalna miała tak samo jak Prokrust na skonstruowanym przez siebie łożu – uciąć to wszystko, co zanadto wybujałe i naciągnąć za krótkie kończyny. Znieść różnicę między tym, co wysokie, a tym, co niskie. Powszechny pokój może się narodzić tylko dzięki nie mniej powszechnej równości. Pozbądźmy się świętych i herosów, to i zbrodniarze znikną raz na zawsze. Uczmy się od naszych mniejszych, niemych braci. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to będziemy hasać, żreć i odpoczywać bez końca. Po końcu historii.

Całkowita, bo przyrodzona

Tysiąc fałszywych religii nie oznacza, że nie istnieje ta jedna, która jest prawdziwa. Przeciwnie – zastępy bożków są najlepszym dowodem, że istnieje Bóg Jedyny. Bo nie ma odbicia bez twarzy. Fałszerze gromadzą się tylko tam, gdzie znajdował się kiedyś oryginał. Z faktu, że za pisanie historii zabrali się w ciągu ostatnich kilkuset lat mordercy i kłamcy, nie można wyciągać wniosku, że powinniśmy dać sobie z nią spokój. Pogrążyć się w jakiejś ahistorycznej, zwierzęcej egzystencji. Co jest jednak historią i jak do niej dotrzeć? Jak przebić się przez zwały zapisanych kłamstw, sprzecznych ze sobą oficjalnych wersji wydarzeń?

„Istnieje prawda, która słyszy najmniejszy szmer owada i najbłahsze słowo ludzkie. Nie uśmiecha się jednak nigdy, nawet wtedy, gdy świeci słońcem poprzez płatki jabłoni na wiosnę. Ale też nie marszczy się, nie wykrzywia oblicza złością nawet wtedy, gdy z obłoków czyni chmury i pędzi je nad płaską ziemią, zwiastując burzę. Nie okazuje ani miłości, ani nienawiści. Z niczego nie kpi, gdyż nic, co jest na ziemi, nie uważa za śmieszne. Nad niczym nie rozrywa szat, gdyż nic, co jest na ziemi nie wydaje się jej tego godne. Niczego nie zmienia i niczego nie przeinacza. Kto zabił muchę, ten zabił. Kto zabił człowieka, ten zabił. Jest idealnie obojętna, bo idealnie obiektywna. Jest prawdą całkowitą, gdyż przyrodzoną".

Człowiek, który napisał te słowa, Józef Mackiewicz, uważał się za obywatela „świata pomiędzy" – Europy Środkowej. Współtworzył nigdy nienazwany, a tym bardziej niesformalizowany sojusz pisarzy: obywateli nieistniejących ojczyzn. Mackiewicz, Czesław Miłosz, może jeszcze patriota Wysokiej Połoniny, urodzony na huculskiej wsi Stanisław Vincenz. To oni, będąc tak bardzo z „terytorium przemarszu", obszaru pozostającego mrocznym przedmiotem pożądania imperiów, tak całkowicie nie poddali się logice tamtej namiętności. A to wyłącznie dzięki temu, że mieli własną. Przed chorymi pragnieniami, może uchronić się tylko ten, kto pragnie jak należy.

Podmiotami ich historii, tej, w której żyli i na rzecz której zabierali głos, nie były imperia, a nawet państwa, tylko ojczyzny. Te pierwsze są zawsze sztuczne, mechaniczne, te drugie – konkretne, organiczne, bliskie jak własne ciało. Albo lepiej – ciało ukochanej. Bo ojczyzną jest wszystko to, co kochamy. Ideologie ze swej natury poczynają i rodzą się tylko w ciasnych gabinetach, gdzieś w dusznych miastach. Tam, gdzie nie ma czego kochać, więc trzeba z nudów snuć abstrakcyjne rozważania. Tworzyć reguły i systemy. Gdzie zabrakło krajobrazu, wcześniej czy później pojawi się „system".

Wszyscy trzej byli pobożni, co bynajmniej nie zakłada religijności. Posiadali głęboki szacunek dla istnienia, każdego szczegółu i zdarzenia. Nie zamazywali wszystkiego od razu grubymi liniami historycznych prawidłowości i wektorów postępu. „Człowiek niepobożny – pisał Miłosz w eseju laudacji na cześć Vincenza – przejeżdża w ciągu dnia wiele setek albo tysięcy kilometrów, nie dostrzegając nic, co by go wzruszyło, a tak jak przestrzeń traci dla niego wartość szczegółu, traci wartość i czas". Naszym środkowoeuropejskim, szczególnym doświadczeniem jest cudowność, która wzrasta równolegle z przyrodzonością. Tylko konkret jest rękojmią symbolu. Im cięższy głaz, tym większe prawdopodobieństwo, że uniesie myśli i serce aż do nieba.

Skoro już o kamieniach mowa – z przeszłości nie można czynić bryły do ociosania. Praca nad nią nie może polegać na umiejętnym zapominaniu. Zachowywanie, przechowywanie w pamięci to też za mało. Vincenz rekonstruujący drobiazgowo szalone mity i przyziemne zajęcia Hucułów, Mackiewicz z zapamiętałą bezstronnością relacjonujący wielkie zbrodnie i migotliwy, niedostrzegalny nawet z bliska heroizm. Ci dwaj robili to, co tylko Miłosz spośród ich trzech potrafił nazwać. Odzyskiwali łączność z przeszłością. To nie były rozwodnione i dopasowane pod założoną z góry tezę wspominki. Przy wszystkich różnicach dzielących pisarzy utraconych ojczyzn to jedno pozostaje wspólne – odurzająca intensywność, namacalność szczegółu, przekonujące tym, że do niczego przekonać nie próbują. Tej siły nie ma nawet najbardziej bezstronna ani drobiazgowa historiografia. To potrafi tylko teraźniejszość. To wszystko, co wymyka się syntezie, a co zgwałcić próbuje każda propaganda, zawiera się w chwili. „Ratunek – pisał Miłosz – zawarty jest w jednym punkcie trwania, ale w punkcie nasyconym, wzbogaconym, jakby już ponadindywidualnym". W jednym ze swych wierszy opisał to samo jeszcze inaczej:

„Chwilę weź jedną, a gdy się rozchyli /Jak dłonie złożone piękna muszla chwili / Perłę w niej znajdziesz. Sekundę"

Europa Środkowa. Wiecznie wymykająca się i niepokorna. My, którzy tu żyjemy, chodzimy po ziemi, którą Timothy Snyder określił mianem „skrwawionej". Między 1933 a 1945 zginęło na niej 14 milionów ludzi. W większości kobiet, dzieci i starców. Ludzi, którzy nie walczyli z bronią w ręku, nie uczestniczyli w historii w roli innej niż bezwolnych ofiar. Terytorium przemarszu, obiekt gwałtu czy – jak po II wojnie światowej – ofiara złożona na ołtarzu dealu między wielkimi tego świata. Nie ma drugiej takiej ziemi, dla której historia byłaby tak okrutna.

Na tej ziemi nie będzie nigdy ostatecznego zwycięzcy – każdemu z nich wcześniej czy później Europa Środkowa zdąży się wymknąć. Żaden z nich nie napisze więc jej historii. Pisze się sama, najmniejszym szmerem owada i najbłahszym słowem ludzkim. Nam przypadło w udziale tylko jej słuchać.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Grzechy Zachodu to sojusznik Rosji

Dwunastego lipca 2021 roku opublikowany został artykuł Władimira Putina pt. „O historycznej jedności Rosjan i Ukraińców". Zgodnie ze starą, dobrą szkołą pisarstwa historycznego cała treść jest już zawarta w tytule. Nie było – twierdzi w swym eseju Putin – aż do epoki sowieckiej czegoś takiego jak naród ukraiński. Ukraińcy stanowią odwieczną, nieodłączną (obok Rosjan i Białorusinów) część „trójjedynego narodu ruskiego". Wspólne są historia, kultura, język, „ruska" identyfikacja etniczna oraz religia prawosławna. Państwo ukraińskie – pisze dalej Putin – ma przed sobą jakąkolwiek przyszłość jedynie pod warunkiem zachowania (lub raczej powrotu do) tej symbiozy. Jeśli jednak wytrzymałość tych więzi będzie wciąż poddawana próbie (inspirowanej z zewnątrz), dojść musi siłą rzeczy do rozpadu ukraińskiej państwowości.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS