To od razu skazało cały świat artystyczny na zwarcie szeregów za Kleczewską i teatrem. Krystyna Janda, która robi całkiem inny teatr (ostatnio świetny „Wiśniowy sad" w Teatrze Polskim), uznała spektakl za ważny z motywów czysto politycznych.
Czy gdyby kurator Nowak postawiła na porządku dziennym problem granic reżyserskiej inwencji, korzystania z klasycznego tekstu, aby opowiadać o czymś innym, byłoby inaczej? W roku 2017 „Klątwa", nie tyle Stanisława Wyspiańskiego, co Oliviera Frjlicia, pełna epatowania antykościelną, a czasem i antyreligijną wulgarnością, wywołała jednak u kilku artystów potrzebę zdystansowania się. Andrzej Seweryn mówił o niechęci do dialogu z częścią publiki. Jan Englert odmówił obejrzenia, uznając spektakl za „pozaartystyczny incydent". Ale władza milczała, przynajmniej na początku. Teraz nie tylko mówi, ale chwyta się środków administracyjnych.
Wraca stara debata
Oczywiście, czasy są inne. Polaryzacja osiąga kolejne rekordy. Artyści wręcz potrzebują prawicowego opresora, na którego mogliby się skarżyć. Przekraczane są kolejne granice. W roku 2016 swoje „Dziady" wystawiał w warszawskim Narodowym Eimuntas Nekrošius. Była to interpretacja bardzo swobodna, a jednak niepopadająca w schemat odwracania politycznych wektorów, aby powiedzieć coś o współczesnej polityce. Kleczewska chce po prostu prowokować polityczną bijatykę. Czy tylko jej przeciwników mamy rozliczać z braku zimnej krwi?
Bywam przekonywany, że nie powinienem oceniać tych „Dziadów", dopóki ich nie obejrzę. Zarazem – czy trzeba oglądać, jak ksiądz Piotr, przebrany za biskupa, gwałci Ewę, tę od religijnego widzenia? Nie można się kierować samym opisem, choćby po to, aby odmówić obejrzenia? Aby jak Englert o „Klątwie" ocenić taką inscenizację jako „pozaartystyczny incydent"?
Wszak sama reżyserka opisała kolejne sceny i rozwiązania, zapraszając do publicystycznej dyskusji nad tym, czy filomatów powinny grać kobiety. Czy XIX-wieczna walka narodowo-wyzwoleńcza ma swoje kolejne wcielenie w postaci Strajku Kobiet? I czy powinno się te analogie przedstawiać wprost frazami Mickiewicza?
Pisarz o prawicowych sympatiach Jacek Piekara odniósł się do napisu „Teatr jest nasz", towarzyszącego protestowi w Teatrze im. Słowackiego. Nie jest wasz, wy jesteście tylko wynajęci – odpowiedział. Wraca więc stara debata, czy i na ile teatry należą do grających w nich zespołów, przecież dobieranych lub korygowanych przez samych ich dyrektorów. Z pewnością nie są ich wyłączną własnością. Ale też pytanie, na ile należą do polityków sprawujących nad nimi administracyjną i finansową kontrolę.
Należą więc do widzów? A oni walą drzwiami i oknami na te „Dziady". Z kolei inni widzowie czują się dotknięci. Nie tylko skalą ataków, choćby na Kościół i religię, padających ze sceny. Także i stopniem dekonstrukcji kultury literackiej i teatralnej.
W krakowskim „Dzienniku Polskim" Kacper Kita odniósł się do zarzutu o niszczenie kultury przez obecną władzę. Zwrócił się do samych artystów: „Otóż nie. Kulturę zabijacie wy. Zabijacie normalną kulturę, taką, jaka funkcjonowała w Europie od starożytnej Grecji, od Sofoklesa, przez Szekspira, Moliera i Calderona, po Trzech Wieszczów, Ibsena, Czechowa i Wyspiańskiego. Normalną kulturę, która stara się pomóc zrozumieć człowiekowi, jak, po co i dlaczego należy żyć".
Kompromisu nie będzie
Co począć z takimi głosami? Przydałby się jakiś kompromis, ale on jest w praktyce nie do osiągnięcia. Co zrobić przykładowo z tym, że w Krakowie wszystkie główne teatry są nachylone w kierunku lewicowym i progresywnym: estetycznie, ale i politycznie. „Dziady" Kleczewskiej to tylko zwieńczenie linii Krzysztofa Głuchowskiego w „Słowaku". Czy ci inni mogą liczyć na teatr dla siebie?
Oskarżana nieustannie o cenzurowanie, także teatru, ekipa pisowska zrobiła w sferze realnej kontroli nad kulturą niewiele. Niepoważna awantura wokół artystek porno w Teatrze Polskim we Wrocławiu wywołana wypowiedzią ministra Glińskiego, odmowa dotacji dla poznańskiego festiwalu Malta, ale czy wiele więcej? Rząd unikał radykalniejszych pokus, takich jak ustawowe oddanie w każdym województwie po jednym teatrze pod władzę ministerstwa. W efekcie nadal rządzą nimi samorządy, częściej nachylone w lewo niż w prawo. Choć z wyjątkami, co pokazuje afera w Krakowie.
Gdyby próbowano systemu ręcznego sterowania teatrami, toby się i tak to nie udało. Ten świat jest przeważnie liberalny lub lewicowy, nawet jeśli mieni się różnymi odcieniami – to po prostu oczywistość. Jeśli czegoś rząd PiS zaniedbał, to przede wszystkim energiczniejszego wspierania rozmaitych inicjatyw artystycznych poza oficjalną siecią publicznych teatrów. Takie inicjatywy istnieją i bywają tradycyjne – nawet jeśli nie politycznie, to przynajmniej estetycznie.
Rząd więc niewiele w tej sferze zrobił i dobrego, i złego, chociaż w oczach artystów PiS i tak jest groźnym cenzorem. A takie ruchy, jak ten prawicowych samorządowców z Małopolski, tylko to wrażenie utwierdzają. Prawicy wypadałoby życzyć jedynie cierpliwości i rozwagi. Bo rządu dusz w tym świecie i tak nie obejmie, z tym musi się pogodzić. W tym sensie w napisie „Teatr jest nasz" widać więcej prawdy, niżby się zdawało. Nawet jeśli nieformalnej.
Nie mam pretensji do aktorów i reżyserów, że bronią Głuchowskiego. Mam żal, że nie widzą rażącej jednostronności w takich aktach, jak oddanie warszawskiego Dramatycznego w ręce Moniki Strzępki. Chociaż tu wszystko odbyło się zgodnie z rytmem kadencji – w Słowackim próbuje się ten porządek naruszyć. Paradoks polega jednak na tym, że ci, którzy ogłaszają się ofiarami opresji, w dużej mierze już wygrali.