Jak pozbywano się plutonu

Inżynierowie na Uralu przejęli amerykańską praktykę szybkiego i taniego pozbywania się odpadów metodą zakopywania ich w ziemi, spuszczania do rzek i rozpylania w powietrzu.

Aktualizacja: 07.08.2016 11:55 Publikacja: 07.08.2016 00:01

Kombinat Majak w Oziorsku, 2011 rok. Wypalone paliwo jądrowe będzie utylizowane co najmniej przez 50

Kombinat Majak w Oziorsku, 2011 rok. Wypalone paliwo jądrowe będzie utylizowane co najmniej przez 50 lat

Foto: ITAR-TASS/Forum

Aby nakłonić pracowników do zgody na ryzyko i wyrzeczenia związane z produkcją plutonu, amerykańscy i sowieccy wojskowi stworzyli coś nowego – plutopię. Nazywam tak jedyne w swoim rodzaju, odizolowane od świata miejscowości, które zaspokajały większość aspiracji powojennych społeczeństw Ameryki i Związku Radzieckiego. Ład i zamożność plutopii skłaniały jej beneficjentów do przymykania oczu na rosnącą wokół nich stertę promieniotwórczych odpadów.

Książka ta jako pierwsza opowiada historię plutonowych katastrof zarówno w USA, jak i w ZSRR. Mam nadzieję, że dzięki niej odrębne ich przedstawianie straci sens. Mieszkańcy Oziorska mawiali, że gdyby wywiercili dziurę w ziemi pionowo w dół, dokopaliby się do Richland. Właśnie tak wyobrażam sobie te dwa miasta – krążą wokół siebie połączone obracającą się osią. Zamierzam pokazać, że Oziorsk i Richland celowo zostały stworzone na swoje podobieństwo, dzięki pracy agentów wywiadu i propagandystów, którzy zakończenia produkcji plutonu obawiali się prawie tak samo jak nuklearnego rywala. (...)

Inżynierowie na Uralu przejęli amerykańską praktykę szybkiego i taniego pozbywania się odpadów metodą zakopywania ich w ziemi, spuszczania do rzek i rozpylania w powietrzu. W całym omawianym okresie doszło do wielu skażeń, w tym potężnych, takich jak po wybuchu w sowieckim zakładzie Majak w 1957 roku, ale w większości niewielkich i zaplanowanych. Radioaktywne chłodziwo przenikało do atmosfery, wody pitnej i rzek.

A potem wycięli mi macicę

Dział kadrowy DuPont szukał białych kobiet ze średnim wykształceniem w wieku 21–40 lat, „zdrowych, miłych w obejściu, uważnych i inteligentnych". W 1944 roku podczas rozmów kwalifikacyjnych kobiety zadawały wiele zdradzających zaniepokojenie pytań – zwłaszcza o zagrożenia związane z pracą w tajemniczej fabryce. Miejscowi podejrzewali, że DuPont produkuje broń chemiczną. Krążyły pogłoski, że w zakładzie giną ludzie, a ich ciała są wywożone pod płaszczykiem likwidacji indiańskich grobów. Kierownictwo DuPont uważało za swój „moralny" obowiązek wyjawienie pracownikom informacji o niebezpiecznym charakterze produktów fabryki. Przekonywali, że nawet nisko wykwalifikowani robotnicy domyślą się, co wytwarzają, a jeżeli będą w pełni poinformowani, funkcjonowanie zakładu będzie bezpieczniejsze. Groves stanowczo sprzeciwiał się jednak informowaniu pracowników o zagrożeniach.

Przyjęte do pracy kobiety musiały przejść badania lekarskie i kontrolę wywiadowczą. W odróżnieniu od pracowników płci męskiej kobiet nie wysyłano na szkolenie do Chicago albo Oak Ridge, ograniczono się do przyspieszonego sześciotygodniowego stażu obejmującego najbardziej podstawowe umiejętności i procedury, bez zaplecza naukowo-teoretycznego.

Wśród zatrudnionych kobiet znalazła się Marge Nordman DeGooyer. Dorastała w Dakocie Południowej na ubogiej farmie, która nie zapewniała rodzinie utrzymania, więc jej członkowie musieli podejmować dodatkową pracę poza rolnictwem. DeGooyer nauczyła się pilotować samoloty i zrzucała z nich nawozy na pola, a później pracowała jako taksówkarz. W 1944 roku wyjechała do Richland razem z ojcem, który usłyszał, że dają tam pracę. DuPont zatrudniła DeGooyer jako sekretarkę, ale jeden z kadrowych dostrzegł u niej uzdolnienia matematyczne i powiedział jej, że gdyby pracowała w dziale technicznym, uzyskałaby wykształcenie, jakiego nie zapewniłby jej żaden uniwersytet na świecie. DeGooyer postanowiła podjąć to wyzwanie.

Po długiej jeździe autobusem (od bramy trzeba było pokonać 50 kilometrów) DeGooyer przybyła do zakładu chemicznego, długiego betonowego „kanionu" bez okien. Pierwszego dnia szef zmiany zapytał ją, czy woli gotować, czy szyć. Zdezorientowana odpowiedziała, że żadna z tych czynności nie budzi w niej entuzjazmu, ale gdyby musiała wybierać, wolałaby gotowanie. Wysłano ją zatem do laboratorium analitycznego, w którym miała pracować z płynnymi chemikaliami, zielonkawymi „gorącymi" roztworami, które laborantki wlewały do zlewek w ściśle określonych, bardzo małych ilościach.

DeGooyer nauczono, co ma robić, ale nie wytłumaczono, czemu to służy. Zwierzchnik poinformował ją, że chemikalia, z którymi pracuje, są niebezpieczne, nie wspomniał jednak o radioaktywności. Nie chciał również, żeby kobiety pracowały w rękawiczkach, ponieważ wpływałoby to negatywnie na ich precyzję. DeGooyer domyśliła się stopnia zagrożenia, obserwując zachowanie zwierzchników. Opowiadała, jak chemicy „z dyplomami uniwersyteckimi" podchodzili do drzwi, żeby dać im nowe wzory.

– Nie wchodzili do środka – wspominała. – Stawali za drzwiami, podawali kartkę przez próg i uciekali.

Trudno winić dyplomowanych chemików za to, że byli ostrożni, skoro mieli wiedzę o zagrożeniach, którą ze względów bezpieczeństwa nie mogli się podzielić z laborantkami. Chemicy tacy jak Joe Jordan, analizujący promieniotwórcze roztwory, wiedzieli o zagrożeniach znacznie więcej niż DeGooyer. Wiedzieli również, że z powodu licznych problemów kadrowych przy budowie zakładu są opóźnienia w produkcji plutonu. To oznaczało, że pracownicy wyciągali silnie radioaktywne pręty paliwowe z podziemnych basenów studzących zaledwie po kilku tygodniach, podczas gdy względnie bezpieczny poziom promieniowania jest osiągany dopiero po dwóch–trzech miesiącach. To „zielone" paliwo emitowało do atmosfery toksyczne izotopy radioaktywne w nigdy wcześniej nienotowanych ilościach 20. Decyzja o przyspieszeniu produkcji w celu nadrobienia straconego czasu oznaczała, że laborantki były narażone na silniejsze stężenie promieniotwórcze.

Jak się rzekło, DeGooyer i inne laborantki odmierzały i nalewały silnie promieniotwórcze roztwory gołymi rękami. Nierzadko coś się rozlewało. Każdego wieczoru przed wyjściem z pracy DeGooyer umieszczała dłonie i stopy w liczniku promieniowania i wracała je umyć, jeżeli poziom był zbyt wysoki. Radioaktywne roztwory trudno usunąć za pomocą mydła i szorowania. DeGooyer zyskała sobie przydomek Małgośka „Gorąca stopa", bo kontrolerzy promieniowania zauważyli, że koło jej szafki dozymetry wściekle tykają. Okazało się, że napromieniowane były jej buty, które skonfiskowano i zakopano razem z innymi radioaktywnymi odpadami.

Podczas rozmowy z DeGooyer widziałam, że moja rozmówczyni cierpi. Bez przerwy dotykała miejsca po prawej stronie szyi, a na nosie miała plaster.

– Wszędzie mam raka – stwierdziła, przeciągając ręką wzdłuż całego ciała – w nogach, rękach, twarzy, a potem wycięli mi macicę.

Zrzucili na stos i podpalili

Ustinowa urodziła się w 1954 roku we wsi Nadyriew Most. Jej rodzice pochodzili z Białorusi. Po wojnie ojciec dostał pracę w zespole mierniczych, który kwaterował w miejscowości nad Tieczą. W 1952 roku rodzina przeniosła się w górny bieg Tieczy, rok po ustaleniach radiobiologów, że rzeka jest niebezpiecznie skażona.

1954 to nie był dobry rok, żeby się urodzić nad górną Tieczą. Władze w Moskwie postanowiły wtedy, że tereny te nie nadają się do zamieszkania, i wydały polecenie usunięcia Nadyriew Most oraz dziewięciu innych wsi z mapy. Pokazałam Ustinowej fotografię z pierwszej ekspedycji nad górną Tieczę z 1990 roku. Naukowcy przejeżdżali przez Nadyriew Most i pod mostem na Tieczy znaleźli stary znak z napisem: „Uwaga! Radiacja! 1500 mR/h".

– W tej rzece kąpałam się po raz pierwszy! – powiedziała Ustinowa. – Jadłam z niej. To był mój chleb.

Poproszona o rozwinięcie tej kwestii, powiedziała mi, że nic nie pamięta z pierwszych lat pobytu w Nadyriew Most. Ciągle pytała rodziców, dlaczego tak często się przeprowadzają – najpierw z Białorusi na Ural, potem z Nadyriew Most do miejsca przesiedlenia. Odpowiedzi były tak ogólnikowe, że Ustinowa wciąż wracała do tego tematu. Dopiero w 1997 roku, długo po śmierci rodziców, poznała powód, dla którego opuścili miejsce jej urodzenia.

W 1956 roku we wsi Nadyriew Most bez żadnej zapowiedzi pojawili się żołnierze. Odczytali rozkaz natychmiastowego przesiedlenia – robili to wcześniej wiele razy, toteż poszło im szybko i sprawnie. Kiedy żołnierze wyłapywali zwierzęta hodowlane, zespół młodych agronomów, wykształcona elita sowieckiej prowincji, chodził od domu do domu i spisywał inwentarz: kury, świnie i kozy na podwórzu plus garnki, patelnie, koszule i buty w środku. Zasmucająca lektura. W większości przypadków za bardzo nie było co liczyć – cały majątek domostwa po przeliczeniu na ruble wynosił mniej niż miesięczna pensja pracownika nadzoru w kombinacie Majak. Kiedy wszyscy członkowie rodziny byli zgromadzeni w jednym miejscu, jakiś wojskowy informował, że zostaną przeniesieni do nowej osady, w której dostaną dom i odszkodowanie za utracony majątek. Ostrzegał ich, że za ujawnienie informacji o tej ewakuacji grozi im 20 lat więzienia. Zdezorientowani i zrozpaczeni dorośli musieli podpisać dokument potwierdzający, że pouczono ich w tej sprawie. Większość mieszkańców regionu wiedziała o wcześniejszych deportacjach kułaków i etnicznych Niemców, którzy mieszkali na Uralu w dużej liczbie. Chłopi doszli więc do wniosku, że najwyraźniej oni też złamali prawo i teraz ponoszą karę, ale nie wiedzieli za co.

Potem żołnierze zrobili coś, o czym trudno zapomnieć – tak jakby ci mili chłopcy w kiepsko dopasowanych mundurach walczyli po stronie wroga podczas wojny. Gromadzony od dziesiątków lat majątek – pługi i uprzęże, młockarnie i pościel, ślubne koronki, wełniane swetry, kołdry, w większości ręcznie uszyte przez chłopki – zrzucili na jeden stos i podpalili. Potem wyprowadzili zwierzęta hodowlane na pole i zaczęli do nich strzelać. W całej wsi stały ciężarówki z zielonymi plandekami i włączonymi silnikami. Dzieci podniecone, że po raz pierwszy przejadą się samochodem, krzyczały do siebie, ale ich matki zawodziły, a mężczyźni płakali, słysząc przerażone beczenie zwierząt. Żołnierze oddawali salwę za salwą, a kierowcy grzali silniki przed jazdą po oblodzonych, zrytych koleinami drogach. Po odjeździe pierwszych ciężarówek głosy i dźwięki zlały się w spontaniczne requiem dla nadrzecznej społeczności.

Kiedy wywieziono już wszystkich mieszkańców, pojawiły się buldożery, które kopały rowy i spychały do nich chaty jak do masowych grobów. W ciągu kilku dni Nadyriew Most zniknął.

Sytuacja była kryzysowa, ale władze tak jej nie traktowały. W sierpniu 1953 roku zakładowi naukowcy zalecili usunięcie 16 miejscowości nad Tieczą. Politycy w Moskwie zwlekali, aż w końcu po 14 miesiącach, w październiku 1954 roku, wydali rozkaz przesiedlenia 10 wsi. Ewakuację miały przeprowadzić służby podległe Ministerstwu Spraw Wewnętrznych, a Wydział Budowlany 247 kombinatu Majak otrzymał zadanie budowy domów, szkół, przechodni, studni i dróg w nowych osadach, jak również kopania studni i stawiania ogrodzeń w miejscowościach nadrzecznych, których nie zlikwidowano. Z rozkazu jednoznacznie wynikało, że projekt ten ma być traktowany priorytetowo – „na równi z budową reaktorów i zakładów chemicznych w głównym obiekcie".

Mimo to Nadyriew Most został ponownie zasiedlony w 1956 roku, dwa lata po decyzji o wysiedleniu i aż pięć lat po odkryciu, że rzeka jest skażona. Przyczyną opóźnienia była niezwykle powolna reakcja na katastrofę, a następnie ślamazarne tempo budowy nowych osad. W okresie oddzielającym rozpoznanie zagrożeń od podjęcia działań mieszkańcy pochłaniali kolejne dawki szkodliwych izotopów radioaktywnych i rodziły się kolejne dzieci. Największe dawki przyjmowała młodzież w wieku pokwitania, a najbardziej zagrożone szkodliwym działaniem promieniotwórczych izotopów były płody, niemowlęta i małe dzieci, takie jak Ustinowa.

Gdyby władze w Moskwie i budowlańcy w Oziorsku działali szybciej, życie Ustinowej potoczyłoby się inaczej. Kiedy skończyła 25 lat, jej rodzice już nie żyli. Już w tym wieku miała tak wysokie ciśnienie, że z trudem wstawała z łóżka. Lekarze zdiagnozowali chorobę serca i przepisali jakieś lekarstwa. Kiedy skończyła 30 lat, rozpoznano u niej chorobę tarczycy.

– Nie rozumiałam tego – powiedziała Ustinowa, pokazując na klatkę piersiową. – Pani popatrzy: jestem duża i wyglądam zdrowo, ale w środku jestem słaba.

Pierwsze dziecko Ustinowej urodziło się przedwcześnie, nie rosło i zmarło przed ukończeniem roku. Córka, drugie dziecko, zaczęła mieć problemy zdrowotne w wieku 25 lat, przeszła kilka operacji i teraz porusza się na wózku inwalidzkim. W ostatniej dekadzie Ustinowa miała usuniętą cystę z wątroby i przeszła wylew, który na jakiś czas sparaliżował lewą stronę ciała. Ostatnio lekarze znaleźli u niej guzy na tarczycy. Córka nie wyszła za mąż i nie ma dzieci. Wraz z matką są ostatnimi przedstawicielkami rodziny.

Galina Ustinowa zabrała mnie do miejscowości, do której wywieziono jej rodzinę i w której się wychowywała, do ładnego miasteczka nad jeziorem o nazwie Słudorudnik, gdzie mieszkają prawie wyłącznie ludzie ewakuowani znad Tieczy. Osiedla dla radiologicznych przesiedleńców to dziwne parodie produkowanych metodą taśmową Levittown w Stanach Zjednoczonych – rzędy jednakowych domów zbudowanych z prefabrykowanych elementów z cienkiej sklejki. Szkoły są od jednego szablonu, przychodnie od drugiego. Ulicom wszędzie nadaje się te same nazwy – zamiast Klonowej, Uroczej i Słonecznej jak w Ameryce mamy ulice Marksa, Lenina i Pierwszego Maja. Dasza Arbuga, jedna z przesiedlonych, powiedziała mi, że po przybyciu na miejsce kazano im oddać skażone ubrania i każdy zafasował nowy zestaw odzieży.

– Proszę sobie wyobrazić miasto – powiedziała Arbuga – w którym wszystkie dziewczyny chodzą w identycznych spódnicach, bluzkach i butach, ich matki w większych wersjach tych samych rzeczy, a chłopcy są ubrani identycznie jak ich ojcowie, aż po ostatni guzik.

Nowe osiedle nie przypadło ludziom do gustu, nie spodobało im się zwłaszcza to, że syberyjskie wiatry przenikały przez ściany prefabrykowanych domów. Ciągle się dopytywali, czy mogą odzyskać swoje dawne domy. Nie wiedzieli, że ich solidne chaty z bali zakopano – z drogi biegnącej przez ewakuowane terytoria do dzisiaj widać ziemne kopce.

Ustinowa poprosiła taksówkarza, żeby zatrzymał się przed jednym z domów w Słudorudniku. Ze środka wybiegł jakiś mężczyzna, żeby przypiąć do łańcucha dwa warczące wilczury.

– Dobre złe psy – powiedziała Ustinowa, kiwając z aprobatą głową.

Przedstawiła mi dwie starsze panie, Annę i Dusię, które były po wiejsku ubrane w długie spódnice i chustki na głowach, co jaskrawo kontrastowało z miejskim strojem Ustinowej. Zasiadłyśmy do herbaty. Anna i Dusia rzeczowym tonem opowiedziały o swoim przesiedleniu do Słudorudnika. Nowe osiedle zlokalizowano koło kopalni kwarcu, więc po ewakuacji dawni rolnicy przedzierzgnęli się w górników. Anna powiedziała, że wielu górników zachorowało na pylicę. Sama pracowała przy taśmie, podnosiła bryły rudy, 15 ton dziennie. Przyjrzałam się tej drobnej kobiecie, która wyglądała na niewiele ponad 150 centymetrów wzrostu i 55 kilogramów wagi, i zastanawiałam się, jak to możliwe. Wydaje się, że Anna i inni uciekli z radioaktywnego deszczu pod górniczą rynnę, z bardziej konkretnymi, ale też niemałymi zagrożeniami. W XX wieku dla wielu ludzi praca była niebezpieczna, w XXI taka pozostaje.

Anna i Dusia wyrecytowały listę sąsiadów, którzy zmarli przed pięćdziesiątką. Potem wymieniły nazwiska tych, których linia genetyczna wygasła:

– Krasnowych niet, Kupczyckich niet, Kanawałowych niet, Bełkanowych niet, Iwanowych niet...

Później Anna przedstawiła inną listę – słyszałam ją już wcześniej wiele razy w miejscowościach wokół kombinatów plutonowych. Brat ma raka. Bratanica jest inwalidką. Dwie córki mają problemy z tarczycą. Samą Annę bolą kości. Bratanek miał problemy psychiatryczne i się powiesił.

W tym miejscu jej przerwałam. Co problemy psychiatryczne mają wspólnego z radiacją? Kobiety pokręciły głowami nad moją ignorancją. Radiacja działa na umysł, wyjaśniły. W niektórych rodzinach jest gorzej niż w innych. Opowiedziały mi o sąsiadce: czterech synów popełniło samobójstwo, a jedyny chłopak, który przeżył, siedzi w więzieniu za morderstwo.

Uznałam to za jeden z przypadków fobii radiacyjnej – ludzie, którzy nie znają się na medycynie ani fizyce, każdą chorobę przypisują radiacji. Ale kiedy później przyjrzałam się tej sprawie, odkryłam, że według niektórych naukowców badających katastrofę w Czarnobylu promieniowanie jonizujące uszkadza centralny układ nerwowy, co może prowadzić do zaburzeń neurologicznych i neuropsychiatrycznych. Ustalono, że wśród dzieci urodzonych nad Tieczą z wadami wrodzonymi 70 procent wykazuje objawy uszkodzenia mózgu.

To zlekceważenie konkluzji przesiedleńców czegoś mnie nauczyło. Badacze, czy to lekarze, czy to historycy, przyjeżdżają do takich miejscowości jak Słudorudnik na chwilę, zbierają informacje i wracają do domu. Dlaczego nie wzięłam pod uwagę, że ludzie obserwują swoje otoczenie i sąsiadów i mogą z tych spostrzeżeń wyciągać trafne wnioski? Zaczęłam uważniej słuchać ludzi.

Skażone środowisko gwarantuje dotacje

Kierownictwo kombinatu mówi, że radioaktywne odpady będą zrzucane do otwartych zbiorników co najmniej do 2018 roku. Można to nazwać zaciąganiem wiekuistego ekologicznego długu, który mieszkańcy nadrzecznych miejscowości od pokoleń żyrują swoim zdrowiem i samopoczuciem, ale od dwóch dekad raty spłacają również rosyjscy i amerykańscy podatnicy w formie funduszy na odkażanie terenu. Być może z perspektywy mieszkańców Oziorska była to dobra strategia. Skażone środowisko gwarantuje dalsze dotacje temu uzależnionemu od jednego zakładu przemysłowego miastu, mimo że popyt na pluton wygasł.

Obowiązujące dzisiaj plany przewidują pięćdziesięcioletnie działania na rzecz unieszkodliwienia kilkuset milionów kiurów radioaktywnych odpadów. Władze kombinatu potwierdzają, że po zakończeniu realizacji tych projektów niezbędne będą „wieloletnie monitorowanie, kontrola i konserwacja". Okres półtrwania plutonu, który wynosi 24 tysiące lat, gwarantuje przynajmniej pewność zatrudnienia.

Fragment książki Kate Brown „Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne" w przekładzie Tomasza Bieronia, która ukazała się przed kilkoma dniami nakładem wydawnictwa „Czarne". Książka zdobyła m.in. Nagrodę Amerykańskich Historyków im. Ellisa W. Hawleya. Kate Brown jest profesorem historii na Uniwersytecie Maryland. W 2004 roku wydała głośną książkę „A Biography of No Place („Kresy. Biografia krainy, której nie ma").

Śródtytuły pochodzą od redakcji.

W poniedziałek 8 sierpnia rozdamy trzy egzemplarze książki w konkursie na profilu „Rzeczpospolitej" na Facebooku: https://www.facebook.com/dziennikrzeczpospolita/

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Aby nakłonić pracowników do zgody na ryzyko i wyrzeczenia związane z produkcją plutonu, amerykańscy i sowieccy wojskowi stworzyli coś nowego – plutopię. Nazywam tak jedyne w swoim rodzaju, odizolowane od świata miejscowości, które zaspokajały większość aspiracji powojennych społeczeństw Ameryki i Związku Radzieckiego. Ład i zamożność plutopii skłaniały jej beneficjentów do przymykania oczu na rosnącą wokół nich stertę promieniotwórczych odpadów.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi