Polityki unikam jak ognia, zwłaszcza od czasu, gdy tak mocno wkrada się w nasze życie. Ludzie, którzy tworzą największe podziały, aranżują konflikty, antagonizują, podczas oficjalnych wystąpień nawołują do pojednania. W takiej sytuacji człowiek, który naprawdę łączy, ma siłę i odwagę wznieść się ponad podziałami, nie jest bezwolną marionetką, pustą wydmuszką czy wyrachowanym cynikiem, jest na wagę złota.
Jeśli teraz przed kolejną rocznicą katastrofy smoleńskiej ktoś zapytałby mnie o takie osoby, wymieniłbym bez wahania dwie. Maria Kaczyńska i Tomasz Merta. Dlaczego ja, gardzący polityką, chcę napisać właśnie o nich? Dla mnie to nie jest sprawa polityczna, to sprawa ludzka. Tomek Merta, mój kolega z polonistyki, który wybierał się do Smoleńska jako wiceminister kultury, był z pewnością jednym z najbardziej prawych ludzi, jakich znałem, odpowiedzialnym, pracowitym. Wszystkiemu, czym się zajmował, poświęcał się całym sobą. Człowiek o otwartym umyśle, z którym fantastycznie prowadziło się nie tylko literackie dysputy. Nigdy nie ukrywał swych konserwatywnych poglądów, a mimo to zawsze był otwarty na dialog. Słuchał innych, nawet tych, od których wiedział dużo więcej, co nie było wcale takie rzadkie.
Z Tomkiem znaliśmy się z czasów studiów, a panią Marię Kaczyńską bardzo często spotykałem w teatrze. Zarówno jako prezydentowa Warszawy, jak i potem jako prezydentowa Polski była częstym gościem warszawskich premier. Wchodziła zawsze bardzo dyskretnie, prawie w ostatniej chwili, tuż po trzecim dzwonku. Po przedstawieniu chętnie podchodziła do aktorów. Nawet ci, którzy niekoniecznie aprobowali politykę jej męża i jego ugrupowania, dla niej mieli dużo uznania i sympatii. Pani Maria, zwana przez przyjaciół Marylką, onieśmielała swą życzliwością. Poznałem ją w dość zabawny sposób. A przytoczę to zdarzenie, bo dużo mówi o jej bezpośredniości i podejściu do człowieka.
W 2004 roku do Warszawy zjechał Słowacki Teatr Narodowy z Bratysławy ze sztuką „Bal". Główną rolę grał Ladislav Chudik, czyli legendarny doktor Sowa z popularnego niegdyś serialu „Szpital na peryferiach". Ponieważ starałem się umówić z nim na rozmowę, dyrekcja Narodowego zaprosiła mnie na pospektaklowy bankiet. Pan Chudik dobiegający dziewięćdziesiątki trochę się spóźniał, ja, nie mogąc się zdecydować, czy zacząć jeść czy poczekać na gościa, stałem obok wielkiego, suto zastawionego stołu z pustym talerzem. Wtedy właśnie podeszła do mnie nieoczekiwanie pani Maria Kaczyńska i poprosiwszy o talerz, powiedziała: „Widzę, że nie może się pan zdecydować. To może ja coś panu zaproponuję. Bardzo dobra jest ta sałatka, no i polecam trochę tej wędliny". Dość zaskoczony tą propozycją podałem jej talerz i dziękując za troskę, przedstawiłem się. Dowiedziawszy się, że jestem krytykiem teatralnym, pani Maria zaczęła mówić o swej wielkiej fascynacji teatrem, wymieniła kilka nazwisk ulubionych aktorów, wspomniała o ulotności tego zawodu i sławie, która niestety szybko przemija. W sposób niezwykły potrafiła łamać dystans, już po kilku minutach rozmowy człowiek czuł, jakby rozmawiał ze starym znajomym.
Była mistrzynią taktu, umiała wsłuchać się w rozmówcę. Ludzie lubili ją i szanowali. Empatia była dla niej czymś naturalnym. Po jednym ze spektakli swej ulubionej Sceny Prezentacje, kiedy dowiedziała się, że stałem obok lekarki ze Szpitala Bielańskiego, przepraszała ją za „Leszka i Jarka", którzy – jak wspomniała – postawili cały szpital na baczność, gdy trafił tam ich ojciec. „Oni bardzo martwili się stanem zdrowia teścia i stąd takie zachowanie" – powiedziała z uśmiechem pani Maria. Nie znosiła blichtru, nie dawała się namówić do wygłaszania wzniosłych przemówień. Nie kryła jednak satysfakcji, kiedy we wrześniu 2008 roku w rezydencji Ambasady Królestwa Niderlandów w Warszawie dowiedziała się, że jej imieniem nazwano nową odmianę tulipana.