Jan Borysewicz: Człowiek jest jak zwierzę

Lider Lady Pank mówi Jackowi Cieślakowi o czterech dekadach działalności zespołu, nowej płycie „LP 40", współpracy z Budką Suflera, Tadeuszem Nalepą i o tajnikach swojego warsztatu.

Publikacja: 12.03.2021 10:00

Lady Pank 2021. Od lewej: Janusz Panasewicz, Kuba Jabłoński, Jan Borysewicz, Krzysztof Kieliszkiewic

Lady Pank 2021. Od lewej: Janusz Panasewicz, Kuba Jabłoński, Jan Borysewicz, Krzysztof Kieliszkiewicz

Foto: Fotorzepa, Jacek Poremba

Plus Minus: Na nowej płycie występuje pan w roli kompozytora, współautora czterech piosenek, w dwóch śpiewa, m.in. w „Ameryce". Czy właśnie tak nietypowo chcieliście uświetnić 40-lecie Lady Pank?

Od razu przypomnę, że grupa zaczęła działalność od nagranej i zaśpiewanej przez mnie piosenki „Mała Lady Punk". Odchodziłem już z Budki Suflera, nie znałem jeszcze Janusza Panasewicza, ale byłem w kontakcie z Andrzejem Mogielnickim. Dzwonił do mnie do Wrocławia, skąd pochodzę, pytał, czy znalazłem już muzyków, a ja jego, czy napisał już pierwszy tekst i na jaką nazwę się decydujemy. Odpowiedział, że jak napisze pierwszy tekst, to może zaczerpniemy z niego nazwę zespołu. Kiedy nagrywałem z Izabelą Trojanowską w krakowskim Teatrze STU, udało mi się przemycić na taśmę nagranie „Mała Lady Punk". Dobry tytuł, ale na nazwę za długi, dlatego ją skróciłem, zmieniliśmy też pisownię w drugim członie. A kiedy był już w zespole Panas, właśnie w okresie debiutanckiej płyty śpiewałem dwie piosenki. Całą „Małą Lady Punk", zaś w „Minus dziesięć w Rio" – ja zwrotki, a Janusz refren. Na schodach Teatru STU dopadłem znakomitego jazzmana Janusza Grzywacza, wciągnąłem go do studia i zagrał na moogu (rodzaj syntezatora – red.) intro.

Janusz Panasewicz opowiadał, że nagrywał wokale w przerwie służby wojskowej, a gdy jego koledzy z jednostki zachwycali się przebojami Lady Pank, nie chcieli uwierzyć, że głos słyszany w radiu należy do faceta, który leży obok na pryczy. Cała historia początków Lady Pank tak wygląda: chwytaliście wszystko na gorąco.

Lubię improwizować na instrumentach, ale także w życiu. W każdej kompozycji, fragment po fragmencie, zaklęte jest i opisane moje życie. Miałem magnetofon Unitry, na którym nagrywałem różne muzyczne próbki. Któregoś dnia oglądałem film „Nana" według powieści Emila Zoli. Do dziś pamiętam scenę, gdy główna bohaterka przychodzi do znanej restauracji z nowym kochankiem, wywołując śmiech wcześniejszych partnerów. Zareagowała ucieczką i płaczem. Mocno to na mnie zadziałało. Wzruszyłem się! Następnego dnia włączam taśmę w magnetofonie i słyszę motyw, który słuchacze znają z „Małej Lady Punk", tylko wolniej zagrany. W tle słychać było słowa żalącej się filmowej Nany. Oniemiałem. Film na mnie tak zadziałał, że podświadomie skomponowałem piosenkę. Gdyby nie włączona funkcja nagrywania, motyw by przepadł, bo grałem nieświadomie. Kiedy się zorientowałem, ciary przeszły mi po plecach. Tak powstała „Mała Lady Punk". Okazało się, że lubię komponować pod obraz. Potem zrobiłem jeszcze kilka aranżacji muzycznych do spektakli i filmów, w tym „O dwóch takich, co ukradli księżyc" i „E=mc2". Innym razem byliśmy z Andrzejem Mogielnickim w hotelu w Krakowie. Trwał stan wojenny, zobaczyliśmy przez okno, jak ZOMO leje młodego chłopaka. Zareagowaliśmy spontanicznie. Otworzyliśmy okno, zaczęliśmy krzyczeć „Zostawcie go!". Rzucaliśmy też różnymi przedmiotami. Może nawet krzesłem? To wystarczyło, żeby zomowcy się zdekoncentrowali, a ich chwila nieuwagi wystarczyła, by chłopak uciekł. Wtedy wściekłe ZOMO zaczęło do nas strzelać gazem. Byłem tak nabuzowany, że chwyciłem gitarę (wybuch śmiechu) i zacząłem grać.

Rozmawiamy przez Zoom, mam szczęście słyszeć, jak pan gra. Szkoda, że czytelnicy nie mogą.

Pierwszym słuchaczem „Zamków na piasku" był Andrzej Mogielnicki. Zagrałem na gitarze to, co czułem podczas zadymy z zomowcami. Wszystko jest w dźwiękach. Moja głowa, moja dusza, moje instrumenty – zrobiliśmy to razem. Dlatego prowadząc Akademię Jana Borysewicza dla młodych muzyków, namawiam ich, żeby grali na tradycyjnych instrumentach. Ja też mogę sobie wszystko zagrać na komputerze. Ale duszę może wyrazić tylko dźwięk, który sami zagramy, a nie maszyna. Instrumenty wciąż się zmieniają, a mimo to kochamy Jimiego Hendrixa oraz Janis Joplin, która głosem wyśpiewała swoją radość, smutek, ból, samotność. Bez tego nie da się tworzyć.

Czy na odejście z Budki Suflera i założenie Lady Pank miał wpływ wielki sukces pańskiego debiutu kompozytorskiego, czyli przeboju „Nie wierz nigdy kobiecie"?

Myślę, że tak. Bez fałszywej skromności dodam, że zawsze parłem do przodu. W tamtym czasie mówiłem, że zaraz znajdę potrzebnych muzyków i ruszymy podbijać świat. Ryzykowałem. To była wielka odwaga z mojej strony, że zdecydowałem się rozpocząć nowy rozdział z Lady Pank, ponieważ grałem parę dobrych lat z Budką Suflera, gdzie miałem u Romualda Lipki jak u Pana Boga za piecem. W Budce Suflera dużo się nauczyłem. Mogłem przychodzić w nocy do lubelskiego studia i korzystać ze znakomitej aparatury. Nagrywałem, dogrywałem, eksperymentowałem. To była muzyczna szkoła życia.

Jaka była stawka za koncert?

500 zł.

Średnia pensja wynosiła w 1975 r. 3900 zł, można było kupić za występ 10 kilo schabu lub pięć opakowań kawy. Wódka kosztowała 82 zł.

W życiu muzyka to za wiele nie było, zwłaszcza przy ciągłych podróżach i mieszkaniu w hotelach. Romek Lipko zarabiał więcej, ale mnie to nie interesowało, bo był szanowanym liderem, a lider kierujący zespołem powinien mieć szczególne względy. Zjeździłem z Budką pół świata, ale marzyłem też, by zagrać z Tadkiem Nalepą. Tadek Nalepa to był ktoś! Byłem jeszcze dzieckiem, gdy ojciec odciągał mnie od telewizora, kiedy słuchałem „Gdybyś kochał, hej!". A ja powiedziałem do ojca: „Zobaczysz, ja z nim kiedyś zagram!". I zagrałem! Marzenie się spełniło. Tadek wypożyczył mnie z Budki Suflera, zapraszając na dwumiesięczne tournée po Związku Radzieckim. To był kosmos! Graliśmy w halach na kilkanaście tysięcy ludzi. Wiadomo, jakie były czasy, widziałem dziwne rzeczy. Gdy jakiś fan wstawał z krzesła pomachać marynarką, dwóch siedzących obok niego zakładało mu kajdanki i wyprowadzało. Zastanawialiśmy się wtedy, czy na jednego słuchacza przypada dwóch kapusiów. To było straszne. Obiecywałem sobie, że już nigdy do Rosji nie pojadę. Oczywiście, były też zdarzenia zabawne. Piliśmy tylko szampana, jedliśmy kawior łyżkami, do tego jaja na twardo, a były również twarde kurczaki, których nie dało się ugryźć, choć zawsze testowałem wiele egzemplarzy. I gęsta śmietana, że łyżka w niej stała. Takie było menu śniadaniowe – plus szklanka koniaku. Po koncertach organizowano nam różne spotkania. Nigdy nie zapomnę radzieckich generałów. Dali mi do ręki kawałek kiełbasy i szklankę musztardówkę. Do połowy nalali wódkę, a w zasadzie spirytus. Padł toast: „Na zdarowie!". Wypiliśmy. Generałowie tylko powąchali kiełbasę, a ja ją zjadłem. Ze zdziwieniem zapytali: „No, maładyj czeławiek, szto ty budiesz kuszał?".

Zgodnie z tym, co mówił radziecki sołdat w wojennym filmie „Los człowieka" Bondarczuka: „Po pierwszej szklance nie zagryzam!".

Powiem tak: amerykańscy rockandrollowcy by sobie z radzieckimi generałami nie poradzili! A chociaż obiecywałem sobie, że do Rosji już nie wrócę, Amerykanie nas tam wysłali, kiedy Lady Pank miało kontrakt z MCA. Wtedy dopiero się działo! Później, już samodzielnie, trafiliśmy na radziecko-chińską granicę, nad Amur, gdzie sprzedawano nas jako amerykański zespół. Tego dowiedzieliśmy się na miejscu: tak napisano na plakatach. Organizatorzy prosili nas, żebyśmy żuli gumę i udawali, że mówimy po angielsku. Dobrze chyba nam szło, bo fani przychodzili do nas z pytaniem, czy mamy marlboro. Przecież byliśmy z Ameryki! Jeszcze z Tadkiem zwiedziłem Syberię. Wylądowaliśmy na lotnisku, najpierw z samolotu wyszedł kapitan z czerwonym nosem, któremu biło się brawo, a potem tłuszcza. Miałem na sobie dżinsową kurteczkę na kożuszku, którą przywiozłem z tournée Budki Suflera w Holandii. Na zewnątrz było minus 45 stopni. Uśmiech na twarzy zamarzł mi od razu, dostałem zapalenia cewki moczowej. Wylądowałem w szpitalu. Cieszę się, że co miałem w Rosji zwiedzić, zobaczyłem, i nie muszę tam wracać, bo przecież nas też okradli.

Czemu zawdzięczał pan w połowie lat 70. status młodego gitarzysty nr 1, którego chcieli mieć w zespole Lipko i Nalepa?

Nie mnie odpowiadać, ale wychowałem się na zróżnicowanej muzyce, słuchałem i jazzu, i rocka. Świetną szkołę odebrałem w zespole Apokalipsa Irka Dudka, z Krystianem Wilczkiem i Markiem Surzynem. Zaprosili mnie do grania bluesa. Chciałem. Urodziło mi się już dziecko, a musiałem co drugi tydzień jeździć z Wrocławia na Śląsk, do Chorzowa, gdzie miałem iście bluesowe warunki. Nie było pieniędzy, spałem w piwnicy, na hamaku, z jedzeniem było kiepsko. W niedzielę dolatywały z wyższych pięter zapachy domowych obiadów, a ja gryzłem suchą bułkę. Powiedziałem sobie wtedy tak: „Dżony, zajeb... grasz bluesa, ale już tak na siłę go nie graj!". I zacząłem się zastanawiać, co mam zrobić, żeby wyżywić rodzinę. Kiedy jeden plan w moim życiu nie działa, nie narzekam, tylko potrafię się natychmiast przestawić. Kiedy zaczynałem, nie miałem na struny. To samo było w Lady Pank, gdzie basista Paweł Mścisławski musiał struny po każdym koncercie gotować, bo ich nie można było zmienić na nowe. Ale nie narzekaliśmy. Człowiek jest jak zwierzę: powinien się dostosowywać, bo inaczej przepadnie. Bardzo dużo zespołów powstało od czasu, kiedy wszedłem na rynek – bardzo wartościowych grup: Republika, Maanam, Perfect, TSA, na które ludzie walili drzwiami i oknami. A przetrwało tylko Lady Pank!

Idziecie kursem długowieczności, jak The Rolling Stones?

Nigdy nie chciałem być z nimi porównywany, nigdy ich specjalnie nie słuchałem. Wolałem Johna Coltrane'a, Milesa Davisa i bluesa: B.B. Kinga, Erica Claptona, Johna Wintera oraz Led Zeppelin i Deep Purple, a także mało znanego w Polsce Franka Marino. Ale oczywiście, Stonesi imponują mi, bo tak długo grają. W naszej skali też trzeba mieć dużo siły, żeby być na polskim rynku 40 lat. A ja wciąż mam power i chce mi się grać. Poza płytą Lady Pank zaplanowałem w tym roku album „Wszystkie oblicza Jana Borysewicza" z kompozycjami, które napisałem dla innych wykonawców, m.in. dla Ani Wyszkoni czy Piotrka Cugowskiego. Ale też z moim debiutem kompozytorskim, czyli „Nie wierz nigdy kobiecie", który zinterpretował Piotr Fronczewski. Zaśpiewał genialnie. Andrzej Mogielnicki powiedział: „Nareszcie ktoś zrozumiał tekst!".

Za rozpadem wielkich zespołów stoją najczęściej konflikty personalne bądź kłopoty zdrowotne, czyli zawały serca, których nie przeżyli Grzegorz Ciechowski czy Marek Jackowski. Skąd się bierze wasza żywotność?

Ja też miałem zawał.

Ciężko harował pan na legendę rockandrollowca, który się nie oszczędza.

To prawda: jeńców nie brałem, jednak w pewnym momencie, powiedziałem sobie: stop! I nic mi nie daje takiego kopa jak to, że mogę się coraz bardziej rozwijać, pracując nad sobą w roli kompozytora, gitarzysty i muzyka sesyjnego. Niedawno zrobiłem całą płytę dla Izy Trojanowskiej.

I nawet lampki wina w weekend?

Nic! Śmieję się, gdy zaczyna się rozmowa na temat alkoholu.

Dlaczego?

Bo to był świetny, zabawowy czas młodego chłopaka, który ruszył podbijać świat, a zabawa, nie oszukujmy się, trwała ponad 30 lat! Oczywiście, były wzloty i upadki, ale kiedy człowiek uczy się najlepiej? Gdy potrafi powstać po upadku. Nie panikuję, jeśli dzieje się coś złego, staram się racjonalnie podchodzić do problemu, a ostatnio, gdy wielu moich znajomych nie radzi sobie z pandemiczną sytuacją, dobrze robi im rozmowa ze mną – właśnie dlatego, że sam przeszedłem wiele wzlotów i upadków. Ostatnio śmialiśmy się z Januszem, rozmawiając o tym, jak dajemy sobie radę bez naszej dawnej zabawy, bo już przecież nie idziemy po koncercie zatańczyć i tak dalej. „Jakoś dajemy radę!" – odpowiedział, a gdy zapytałem go, ile jeszcze możemy pociągnąć i czy damy radę z dziesięć lat, wypalił: „Jak zdrowie pozwoli, jedziemy!". To jest sympatyczne. Oczywiście, nie spotykamy się z Januszem codziennie. Nie na tym nasza przyjaźń polega. Ale Jagger z Richardsem ze Stonesów też się nie spotykają. To by było niehigieniczne, musimy od siebie odpocząć. Po każdym koncercie nie śpimy w hotelach, wracamy do domu, żeby być przy bliskich, spędzać z nimi jak najwięcej czasu, bo wtedy mamy siły do grania.

Jak było wcześniej?

Po koncercie – do hotelu, ale zanim dojechaliśmy, już w autobusie coś pękało, w hotelu oczywiście nikt nie szedł od razu do pokoju. Bo po co? Szło się do baru, a bar był do rana. Do pokoju trafialiśmy dopiero na poranną kąpiel, dwugodzinny sen i dalej jazda na kolejny występ. Jednego dnia grało się dwa-trzy koncerty, więc żeby nie upaść na twarz, trzeba było się zabawić. To wymagało duuuużo zdrowia! Ale ostatnio się badałem i wyniki są dobre.

W dawnych czasach mówił pan, że musi się osłabiać.

Dokładnie. Musiałem się zagłuszyć, bo by mnie rozniosło. Teraz też coś cały czas robię, każdego dnia jestem w pędzie. Co drugi dzień uprawiam ćwiczenia fizyczne – z wielką przyjemnością. Gram od rana. Ponieważ już jestem stary (śmiech), jak idę spać o wpół do dwunastej, wstaję o siódmej rano świeżutki. Żeby nie narażać bliskich na hałasy, idę do pokoju, gdzie jest sprzęt nagraniowy z instrumentami. Zakładam słuchawki, gram i czuję się jak w raju. Spędzam w studiu parę godzin i przecież to właśnie sobie wymarzyłem. Wchodzę do pokoju prób z uśmiechem i mam go cały czas na ustach, co odbija się na muzyce, która jest pogodna: bije z niej radość.

Wcześnie zaczynał pan. Już jako 17-latek z enerdowską folkowo-bluesową grupą Katja und Roman, a poza tym występy w słynnych telewizyjnych rewiach we wschodnioberlińskim Friedrichstadt-Palast.

Właśnie tam wypatrzył mnie pianista bluesmana Alexisa Cornera.

Skądinąd odkrywca The Rolling Stones i Free.

Po występie pianista przyszedł do garderoby i powiedział do Romana o mnie: mam dla niego pracę. Potem wrócił do Berlina Wschodniego, zrobił ze mną kilka nagrań, taśmy włożył w kowbojki i zawiózł do Anglii Alexisowi. Po dwóch tygodniach miałem telefon z informacją, że Corner chce mnie wypożyczyć na dwutygodniową trasę, na pięć koncertów w Anglii i kolejne pięć w Niemczech Zachodnich. A jak będę chciał, mogę z nim grać dalej. Romanowi nie za bardzo się to podobało...

A panu?

Miałem wtedy 17 lat, wyjechałem do Berlina z tymczasowym dowodem osobistym, z czerwoną okładką. Powiedziałem sobie: „Jan, masz jeszcze dużo pracy do wykonania, odpuść sobie". Uznałem, że jestem za młody, za słaby i potrzebuję więcej doświadczenia. Odwodzili mnie od tej decyzji, mówili, że dam radę, a koncerty z Cornerem otworzą przede mną cały muzyczny świat. Nie żałuję swojej decyzji. Prawdę mówiąc, może dopiero ostatnio uznałem, że nie jestem takim najgorszym gitarzystą (śmiech). Staram się łączyć melodię i nieco wirtuozerii. A gdzie mogę to zrobić? Tylko we własnym zespole!

Na płytach nie gra pan długich solówek. Chcecie trafić nie tylko do rockowego, ale też do poprockowego odbiorcy?

Nie lubię męczyć słuchaczy. Pozwalam sobie na solówki dopiero podczas koncertów. Program mają wtedy rozpisany tylko perkusista i ja. Patrzę, jak reaguje publiczność. Gdy chcę coś mocniejszego, z Kubą zmieniamy rytm. Nie cierpię, gdy między utworami są przerwy, muzycy stroją instrumenty albo gadają. Koncert Lady Pank musi być jak petarda: numer w numer grupa musi zasuwać. Po 40 latach jest z czego wybierać. Przed pandemią graliśmy w Stodole trzy godziny i dziesięć minut. I jeszcze nam wiele zostało do zagrania. To jest owoc mojej pracy. Wymyślam partie gitar, ale też klawiszy i perkusji. Mało kto wie, że w pierwszej setce polskich perkusistów jestem na 30. miejscu. Album „O dwóch takich, co ukradli księżyc" z singlem „Marchewkowe pole" nagrałem sam. Koledzy z zespołu pojechali na wakacje, a ja wrzuciłem do żuka wszystkie instrumenty, w tym perkusję, i pojechałem do studia. Poczekałem tylko na Janusza, żeby dograł partie wokalne.

Jak było z Red Hot Chilli Peppers?

To był czas, kiedy odszedł od nich John Frusciante, a ja miałem amerykańskiego menedżera. Poprosił mnie o nagrania na kasecie i wysłał je Papryczkom. Nie miałem z nimi żadnego kontaktu i dopiero kiedy wróciłem do Polski, menedżer skontaktował się ze mną i powiedział, że Red Hoci chcą mnie przesłuchać. Ja jednak nie planowałem wtedy wyjazdów. Zachowałem się tak jak w przypadku propozycji Cornera. Po raz kolejny wyszło na to, że lubię być na swoim. Tylko w swoim zespole czuję się wolny, a wolność dla mnie to jest bardzo ważna sprawa. W wielu piosenkach o tym mówię.

Nie czuł pan wolności po amerykańskim kontrakcie Lady Pank z MCA, gdy wydaliście w 1985 r. anglojęzyczny album?

Byliśmy wtedy priorytetowym zespołem wytwórni MCA, ale źle znosiliśmy całą otoczkę amerykańskiej kariery. Mówiono nam, jak mamy wyglądać, wymyślano wszystko, począwszy od fryzur, a nasz amerykański wizerunek niewiele miał wspólnego z tym, co robiliśmy w Polsce, gdzie byliśmy sobą. Oczywiście, mieliśmy poważne ograniczenia, ponieważ nie znaliśmy angielskiego. Moglibyśmy się nauczyć, ale woleliśmy korzystać z życia, tymczasem wywiady organizowano nam od szóstej rano do drugiej w nocy. Tak przez dwa tygodnie. Rzecz jasna mieliśmy polsko-angielskiego menedżera, tłumaczem był też Andrzej Mogielnicki, ale w programie „American Bandstand" słynnego Dicka Clarka to my musieliśmy wystąpić. Błędem wydawcy było to, że przetłumaczył teksty Mogielnickiego, odchodząc od oryginału. Kiedy wyrażałem swoje niezadowolenie, słyszałem, że nikt nie będzie wiedział, o co chodzi w „Mniej niż zero". Ludzie – mówiłem – przecież to jest uniwersalna historia! Podobnie „Kryzysowa narzeczona". Od tego, co Andrzej pisał, ciary chodzą. Ale MCA wiedziało lepiej. Daliśmy jeden koncert dla branży w Hollywood. Bardzo się podobał. Latały za nami dziewczyny. Jednak odczuwaliśmy presję ręcznego sterowania. Zaproponowano mi do zespołu muzyka. Nawet fajny koleś. Gdy z nim pracowałem w studiu w New Jersey, gdzieś się przewinął Bruce Springsteen, mijał nas Steve Lukather z Toto, które uwielbiam. W gablocie wywiesił ogłoszenie, że uczy gry na gitarze. 15 dolarów za godzinę. Miał tam też swoją kwaterę człowiek niepozornie wyglądający, ale wybitny gitarzysta, który uczył – uwaga! – Kirka Hammetta z Metalliki i Erica Claptona. Pięć godzin graliśmy, ja się uczyłem od niego, on ode mnie. Miałem szczęście poznawać ciekawych ludzi. Do takich przygód zaliczam nowojorskie spotkania z Michałem Urbaniakiem. Z kolei Bruce Gaitsch, który grał partię gitar w „La Isla Bonita" Madonny, a towarzyszył też Barbrze Streisand i Annie Lennox, po usłyszeniu albumu „O dwóch takich..." zaproponował, żebyśmy założyli zespół. Było sporo propozycji, także w kraju, gdzie grałem przecież z Obywatelem G.C. Jednak ciągnęło mnie do grania własnych rzeczy. Potem muszę mieć czas na odpoczynek. Dlatego moi bliscy mają przechlapane. Mogą w domu słuchać muzyki tylko na słuchawkach, inaczej każdy dźwięk uruchamia moją muzyczną głowę. Zaczynam wchodzić w interakcję. Od stycznia 2020 r. nagrałem na telefonie 3960 muzycznych próbek. Muszę mieć wokół ciszę, zarówno żeby odpoczywać jak i pracować.

Z telefonem trzeba uważać. Gdy Kirk Hammett zgubił swój z kilkuset riffami, nie miał nic na ostatniej płycie Metalliki.

A ja z kolei kiedyś nagrywałem próbki na kasety i też wiele z nich pogubiłem. Nie martwiłem się tym! Nagrywałem nowe.

Na nowej płycie jest tylko jedna piosenka Andrzeja Mogielnickiego.

Miałem wielkie marzenie, żeby po latach napisał piosenki dla Lady Pank. Ale przy tej płycie chyba nie było nam po drodze. Napisał świetnie „Erazma", jednak reszta płyty jest inna.

Muzyka też jest inna: bardziej przestrzenna, na co wpływ mają instrumenty klawiszowe.

O to chodzi. Nie chciałem nagrać płyty takiej jak 40 lat temu. To już było. Chciałem pokazać, że jako kompozytor i instrumentalista się zmieniam, a dojrzewają ze mną także muzycy, bo jestem wymagającym liderem zespołu. Utwory są pozornie proste, a tak naprawdę – trudne do zagrania. Całą płytę zagramy 13 i 14 marca w warszawskiej Stodole. Od dechy do dechy. To będzie pierwsze takie doświadczenie. Mam nadzieję, że ludzie się w tej naszej nowej muzyce zakochają, bo to jest moje dzieło, które wieńczy 40 lat Lady Pank. Nawet debiutu tak nie graliśmy.

Teksty są bojowe.

Takie, jakie są czasy. Wkurza mnie, że zostaliśmy podzieleni i nie daliśmy sobie z tym rady. To mnie autentycznie martwi. Nie powinniśmy ulegać podżeganiu do nienawiści. Napisał o tym Wojtek Byrski, z którym już kiedyś pracowałem. Mówię mu, jaką mam wizję, a on moje refreny lub inne frazy pięknie rozwija. Polecono mi też Michała Wiraszkę. Świetnie napisał balladę „Tego nie mogą zabrać nam" i „Najcieplejszą zimę od tysiąca lat". Pierwszym moim utworem, który skomponowałem na pianinie, było „Bo tutaj jest, jak jest" z 2002 r. Nie umiałem wtedy grać. Podpowiadała mi głowa. A gdy zacząłem się uczyć grać na klawiszach, to także na koncertach grałem w ten sposób inne utwory m.in. „Wciąż bardziej obcy". Dlatego „Najcieplejsza zima..." jest druga. A cała płyta muzycznie jest tak różnorodna jak ja.

Śpiewacie też o pokoleniu pięknych i młodych, które depcze wam po piętach.

Jasne, że tak. To dla nich motywacja – niech nas próbują gonić (śmiech). 

Plus Minus: Na nowej płycie występuje pan w roli kompozytora, współautora czterech piosenek, w dwóch śpiewa, m.in. w „Ameryce". Czy właśnie tak nietypowo chcieliście uświetnić 40-lecie Lady Pank?

Od razu przypomnę, że grupa zaczęła działalność od nagranej i zaśpiewanej przez mnie piosenki „Mała Lady Punk". Odchodziłem już z Budki Suflera, nie znałem jeszcze Janusza Panasewicza, ale byłem w kontakcie z Andrzejem Mogielnickim. Dzwonił do mnie do Wrocławia, skąd pochodzę, pytał, czy znalazłem już muzyków, a ja jego, czy napisał już pierwszy tekst i na jaką nazwę się decydujemy. Odpowiedział, że jak napisze pierwszy tekst, to może zaczerpniemy z niego nazwę zespołu. Kiedy nagrywałem z Izabelą Trojanowską w krakowskim Teatrze STU, udało mi się przemycić na taśmę nagranie „Mała Lady Punk". Dobry tytuł, ale na nazwę za długi, dlatego ją skróciłem, zmieniliśmy też pisownię w drugim członie. A kiedy był już w zespole Panas, właśnie w okresie debiutanckiej płyty śpiewałem dwie piosenki. Całą „Małą Lady Punk", zaś w „Minus dziesięć w Rio" – ja zwrotki, a Janusz refren. Na schodach Teatru STU dopadłem znakomitego jazzmana Janusza Grzywacza, wciągnąłem go do studia i zagrał na moogu (rodzaj syntezatora – red.) intro.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka