Skądinąd odkrywca The Rolling Stones i Free.
Po występie pianista przyszedł do garderoby i powiedział do Romana o mnie: mam dla niego pracę. Potem wrócił do Berlina Wschodniego, zrobił ze mną kilka nagrań, taśmy włożył w kowbojki i zawiózł do Anglii Alexisowi. Po dwóch tygodniach miałem telefon z informacją, że Corner chce mnie wypożyczyć na dwutygodniową trasę, na pięć koncertów w Anglii i kolejne pięć w Niemczech Zachodnich. A jak będę chciał, mogę z nim grać dalej. Romanowi nie za bardzo się to podobało...
A panu?
Miałem wtedy 17 lat, wyjechałem do Berlina z tymczasowym dowodem osobistym, z czerwoną okładką. Powiedziałem sobie: „Jan, masz jeszcze dużo pracy do wykonania, odpuść sobie". Uznałem, że jestem za młody, za słaby i potrzebuję więcej doświadczenia. Odwodzili mnie od tej decyzji, mówili, że dam radę, a koncerty z Cornerem otworzą przede mną cały muzyczny świat. Nie żałuję swojej decyzji. Prawdę mówiąc, może dopiero ostatnio uznałem, że nie jestem takim najgorszym gitarzystą (śmiech). Staram się łączyć melodię i nieco wirtuozerii. A gdzie mogę to zrobić? Tylko we własnym zespole!
Na płytach nie gra pan długich solówek. Chcecie trafić nie tylko do rockowego, ale też do poprockowego odbiorcy?
Nie lubię męczyć słuchaczy. Pozwalam sobie na solówki dopiero podczas koncertów. Program mają wtedy rozpisany tylko perkusista i ja. Patrzę, jak reaguje publiczność. Gdy chcę coś mocniejszego, z Kubą zmieniamy rytm. Nie cierpię, gdy między utworami są przerwy, muzycy stroją instrumenty albo gadają. Koncert Lady Pank musi być jak petarda: numer w numer grupa musi zasuwać. Po 40 latach jest z czego wybierać. Przed pandemią graliśmy w Stodole trzy godziny i dziesięć minut. I jeszcze nam wiele zostało do zagrania. To jest owoc mojej pracy. Wymyślam partie gitar, ale też klawiszy i perkusji. Mało kto wie, że w pierwszej setce polskich perkusistów jestem na 30. miejscu. Album „O dwóch takich, co ukradli księżyc" z singlem „Marchewkowe pole" nagrałem sam. Koledzy z zespołu pojechali na wakacje, a ja wrzuciłem do żuka wszystkie instrumenty, w tym perkusję, i pojechałem do studia. Poczekałem tylko na Janusza, żeby dograł partie wokalne.
Jak było z Red Hot Chilli Peppers?
To był czas, kiedy odszedł od nich John Frusciante, a ja miałem amerykańskiego menedżera. Poprosił mnie o nagrania na kasecie i wysłał je Papryczkom. Nie miałem z nimi żadnego kontaktu i dopiero kiedy wróciłem do Polski, menedżer skontaktował się ze mną i powiedział, że Red Hoci chcą mnie przesłuchać. Ja jednak nie planowałem wtedy wyjazdów. Zachowałem się tak jak w przypadku propozycji Cornera. Po raz kolejny wyszło na to, że lubię być na swoim. Tylko w swoim zespole czuję się wolny, a wolność dla mnie to jest bardzo ważna sprawa. W wielu piosenkach o tym mówię.
Nie czuł pan wolności po amerykańskim kontrakcie Lady Pank z MCA, gdy wydaliście w 1985 r. anglojęzyczny album?
Byliśmy wtedy priorytetowym zespołem wytwórni MCA, ale źle znosiliśmy całą otoczkę amerykańskiej kariery. Mówiono nam, jak mamy wyglądać, wymyślano wszystko, począwszy od fryzur, a nasz amerykański wizerunek niewiele miał wspólnego z tym, co robiliśmy w Polsce, gdzie byliśmy sobą. Oczywiście, mieliśmy poważne ograniczenia, ponieważ nie znaliśmy angielskiego. Moglibyśmy się nauczyć, ale woleliśmy korzystać z życia, tymczasem wywiady organizowano nam od szóstej rano do drugiej w nocy. Tak przez dwa tygodnie. Rzecz jasna mieliśmy polsko-angielskiego menedżera, tłumaczem był też Andrzej Mogielnicki, ale w programie „American Bandstand" słynnego Dicka Clarka to my musieliśmy wystąpić. Błędem wydawcy było to, że przetłumaczył teksty Mogielnickiego, odchodząc od oryginału. Kiedy wyrażałem swoje niezadowolenie, słyszałem, że nikt nie będzie wiedział, o co chodzi w „Mniej niż zero". Ludzie – mówiłem – przecież to jest uniwersalna historia! Podobnie „Kryzysowa narzeczona". Od tego, co Andrzej pisał, ciary chodzą. Ale MCA wiedziało lepiej. Daliśmy jeden koncert dla branży w Hollywood. Bardzo się podobał. Latały za nami dziewczyny. Jednak odczuwaliśmy presję ręcznego sterowania. Zaproponowano mi do zespołu muzyka. Nawet fajny koleś. Gdy z nim pracowałem w studiu w New Jersey, gdzieś się przewinął Bruce Springsteen, mijał nas Steve Lukather z Toto, które uwielbiam. W gablocie wywiesił ogłoszenie, że uczy gry na gitarze. 15 dolarów za godzinę. Miał tam też swoją kwaterę człowiek niepozornie wyglądający, ale wybitny gitarzysta, który uczył – uwaga! – Kirka Hammetta z Metalliki i Erica Claptona. Pięć godzin graliśmy, ja się uczyłem od niego, on ode mnie. Miałem szczęście poznawać ciekawych ludzi. Do takich przygód zaliczam nowojorskie spotkania z Michałem Urbaniakiem. Z kolei Bruce Gaitsch, który grał partię gitar w „La Isla Bonita" Madonny, a towarzyszył też Barbrze Streisand i Annie Lennox, po usłyszeniu albumu „O dwóch takich..." zaproponował, żebyśmy założyli zespół. Było sporo propozycji, także w kraju, gdzie grałem przecież z Obywatelem G.C. Jednak ciągnęło mnie do grania własnych rzeczy. Potem muszę mieć czas na odpoczynek. Dlatego moi bliscy mają przechlapane. Mogą w domu słuchać muzyki tylko na słuchawkach, inaczej każdy dźwięk uruchamia moją muzyczną głowę. Zaczynam wchodzić w interakcję. Od stycznia 2020 r. nagrałem na telefonie 3960 muzycznych próbek. Muszę mieć wokół ciszę, zarówno żeby odpoczywać jak i pracować.
Z telefonem trzeba uważać. Gdy Kirk Hammett zgubił swój z kilkuset riffami, nie miał nic na ostatniej płycie Metalliki.
A ja z kolei kiedyś nagrywałem próbki na kasety i też wiele z nich pogubiłem. Nie martwiłem się tym! Nagrywałem nowe.
Na nowej płycie jest tylko jedna piosenka Andrzeja Mogielnickiego.
Miałem wielkie marzenie, żeby po latach napisał piosenki dla Lady Pank. Ale przy tej płycie chyba nie było nam po drodze. Napisał świetnie „Erazma", jednak reszta płyty jest inna.
Muzyka też jest inna: bardziej przestrzenna, na co wpływ mają instrumenty klawiszowe.
O to chodzi. Nie chciałem nagrać płyty takiej jak 40 lat temu. To już było. Chciałem pokazać, że jako kompozytor i instrumentalista się zmieniam, a dojrzewają ze mną także muzycy, bo jestem wymagającym liderem zespołu. Utwory są pozornie proste, a tak naprawdę – trudne do zagrania. Całą płytę zagramy 13 i 14 marca w warszawskiej Stodole. Od dechy do dechy. To będzie pierwsze takie doświadczenie. Mam nadzieję, że ludzie się w tej naszej nowej muzyce zakochają, bo to jest moje dzieło, które wieńczy 40 lat Lady Pank. Nawet debiutu tak nie graliśmy.
Teksty są bojowe.
Takie, jakie są czasy. Wkurza mnie, że zostaliśmy podzieleni i nie daliśmy sobie z tym rady. To mnie autentycznie martwi. Nie powinniśmy ulegać podżeganiu do nienawiści. Napisał o tym Wojtek Byrski, z którym już kiedyś pracowałem. Mówię mu, jaką mam wizję, a on moje refreny lub inne frazy pięknie rozwija. Polecono mi też Michała Wiraszkę. Świetnie napisał balladę „Tego nie mogą zabrać nam" i „Najcieplejszą zimę od tysiąca lat". Pierwszym moim utworem, który skomponowałem na pianinie, było „Bo tutaj jest, jak jest" z 2002 r. Nie umiałem wtedy grać. Podpowiadała mi głowa. A gdy zacząłem się uczyć grać na klawiszach, to także na koncertach grałem w ten sposób inne utwory m.in. „Wciąż bardziej obcy". Dlatego „Najcieplejsza zima..." jest druga. A cała płyta muzycznie jest tak różnorodna jak ja.
Śpiewacie też o pokoleniu pięknych i młodych, które depcze wam po piętach.
Jasne, że tak. To dla nich motywacja – niech nas próbują gonić (śmiech).