David Goodall rozpoczął ostatni lot swojego życia w środę, 2 maja, z lotniska w Perth. Po międzynarodowej zbiórce pieniędzy 104-letni australijski naukowiec spędził kilkanaście godzin w klasie biznes, z większymi wygodami. Przeprowadziwszy serię badań, które miały rozstrzygnąć, czy jest w pełni świadomy swojej decyzji, w czwartek lekarze kliniki Exit w szwajcarskiej Bazylei mieli podać mu koktajl śmiertelnych substancji i zgodnie z przepisami tego kraju pozostawić samego w pokoju.
– O tak, po to tu w końcu przyjechałem – odpowiedział po przylocie do Zurychu Goodall na pytanie dziennikarzy, czy jest zdecydowany zakończyć życie. – Bardzo żałuję, że dożyłem tak sędziwego wieku. Nie jestem z tego powodu szczęśliwy. Chcę umrzeć. W tym nie ma niczego szczególnie smutnego. Smutne jest to, że moja wola nie jest respektowana. Każdy, kto dożyje 50 lub 60 lat, powinien mieć możliwość samodzielnie zdecydować, czy i kiedy chce przerwać swoje życie – dodał bardzo przytomnym głosem ekolog.
O takich tematach ogromna większość z nas woli nie myśleć. A już na pewno nie o sytuacji, w której dotknięci nieuleczalną chorobą albo w bardzo podeszłym wieku, pozbawieni możliwości normalnego działania, mielibyśmy sami podjąć decyzję o odejściu z tego świata lub, co jeszcze bardziej przerażające, oddać tę decyzję w ręce lekarzy lub prawników.
Ale takie fundamentalne dylematy egzystencjalne brutalnie wdzierają się do debaty publicznej, gdy pojawia się wyjątkowo drastyczny przypadek eutanazji. Nagle miliony ludzi uświadamiają sobie, że za sprawą niezwykłego postępu medycy jest całkiem możliwe, że kiedyś i oni, ich dzieci lub współmałżonkowie staną przed pytaniem, czy za wszelką cenę podtrzymywać życie, a jeśli nie, to w jakim momencie i na jakich warunkach je przerwać. Przypadek doktora Goodalla nagle staje się dla wielu całkiem bliski, wręcz osobisty. Przyczynia się do zmiany nastawienia opinii publicznej i niejednokrotnie zmusza władze różnych państw do regulacji prawnych warunków przeprowadzenia eutanazji.
Połowa zgonów w rękach lekarzy
Taka debata z nową siłą wybuchła w Wielkiej Brytanii po śmierci pod koniec kwietnia Alfiego Evansa, niemowlaka dotkniętego nieuleczalną chorobą neurodegeneracyjną. Po wielu bataliach prawnych, a nawet zaangażowaniu papieża Franciszka i próbie zmiany obywatelstwa pacjenta na włoskie, brytyjski sąd przychylił się do opinii szpitala pediatrycznego Alder Hay i wbrew woli rodziców odłączył aparaturę podtrzymującą organizm przy życiu. Pięć dni później Alfie zmarł.