Od czasów Pascala zebraliśmy mnóstwo nowej wiedzy, nasz wzrok sięga coraz dalej, ale to, co najważniejsze – nasze oczy – są te same. I podobnie jak on nie słyszymy symfonii wszech czasów, muzyki niebieskich sfer. Tymczasem jeszcze w epoce Dantego nic nie zaskoczyłoby ludzi bardziej niż stwierdzenie, że wszechświat jest zimną pustką, milczącą ciemnością. Przeciwnie, im dalej wzwyż, tym jaśniej. Tamta epoka była prawdziwie kosmopolityczna, patrząc w górę, widziała świat rozświetlony, rozgrzany i rozbrzmiewający muzyką. Obiekt tęsknoty, nie lęku. Im dalej, tym jaśniej – niebo było dla nich tylko pozornie czarne, zdawali sobie sprawę, że widzimy je przez ciemne szkło naszego własnego cienia. W porównaniu z nimi jesteśmy już tylko kosmicznymi prowincjuszami zielonej planety. Wydaje nam się, że zdobyliśmy kosmos, podczas gdy wspięliśmy się co najwyżej na odgradzający nas od wszechświata miejski mur. Tak właśnie ludzie średniowiecza i renesansu określali tor, którym podąża księżyc. Prawdziwe niebiosa – Cosmopolis, miasto wszechświata – zaczyna się dopiero za nim. A my poskakaliśmy po miejskim parkanie, nawet nie patrząc we właściwą stronę. Z oczami wlepionymi we własną planetę, odwróceni za siebie, napawając się wielkim krokiem ludzkości.
Czytaj więcej
Wydaje mi się, że gdyby Tolkien pisał dziś „Władcę Pierścieni", w jego dziele zaszłaby jedna, za to bardzo istotna zmiana. Mordor nie byłby spowity dymem, nie rozbrzmiewałby mechanicznym rytmem maszyn. Czarna magia plugawiąca ziemie i powietrze tej krainy, niewoląca jej mieszkańców, posłuszne sługi Saurona, działałaby zupełnie inaczej. Byłaby przerażająco sterylna, jeszcze bardziej nieludzka. Niewykluczone, że Góra Przeznaczenia, zamiast monstrualnego pieca hutniczego, przypominałaby wieżowiec ze szkła i stali.
Dla epoki Dantego wszechświat był obietnicą, dla nas – śmiertelnym niebezpieczeństwem. Otchłanią, z której może w każdej chwili nadlecieć apokaliptyczna asteroida albo krwiożercze zastępy obcych. Gdzie można zabłądzić, jak pasażerowie Star Treka, albo dowiedzieć się o sobie samych złych rzeczy, jak bohaterowie Lema. Od powieści Wellsa po praktycznie wszystkie produkcje science fiction ciągnie się ta kosmiczna smuta. Nie spowodowało jej to, co zobaczyliśmy przez okulary teleskopów i w zapisach kosmicznych sond. Bierze się ona z tego, kto, a nie na co patrzy. Ta panująca w popkulturze wielka, wszechświatowa trwoga to tylko odbicie naszego wewnętrznego stanu. Bo człowiek naprawdę jest mikrokosmosem, patrząc w górę dostaje to, na co zasłużył w dole. Pustka na ziemi to otchłań w kosmosie.
Dla epoki Dantego wszechświat był obietnicą, dla nas – śmiertelnym niebezpieczeństwem. Otchłanią, z której może w każdej chwili nadlecieć apokaliptyczna asteroida albo krwiożercze zastępy obcych.
Jeszcze kilka wieków temu, śledząc ruchy planet, widzieliśmy biesiadę niezaspokojonej miłości. „Oglądamy tam – jak w książce »Odrzucony obraz« pisał C.S. Lewis – działania stworzeń, których przeżycia możemy tylko nieudolnie porównać do przeżyć tego, który pije, a którego pragnienie jest rozkosznie zaspokajane, ale jeszcze nieugaszone". Planety nie krążą bez ładu ani sensu, tylko tańczą wokół Tego, który je stworzył. Wszechświat był święty, niedotknięty grzechem, nie miał go więc i dotyczyć koniec świata. To były Niebiosa w pełnym tego słowa znaczeniu.