Góralczyk, Lengyel: Wybór jest prosty - Zachód lub Wschód, demokracja lub dyktatura

Stoimy na progu zimnej wojny domowej, w podzielonych społeczeństwach – pisze polski politolog.

Publikacja: 17.12.2021 10:00

Pokaz karykatur Jarosława Kaczyńskiego i Viktora Orbána z parady w Düsseldorfie, Kraków, marzec 2018

Pokaz karykatur Jarosława Kaczyńskiego i Viktora Orbána z parady w Düsseldorfie, Kraków, marzec 2018

Foto: Fotorzepa, Piotr Guzik

Drogi Laci,

Znaleźliśmy się na jednym z najpoważniejszych progów od dziesięcioleci. Nie tylko wy na Węgrzech, czy my w Polsce, ale my wszyscy w całej Europie i na świecie. Właśnie wydałem tom o Chinach ery Xi Jinpinga i mam pełną świadomość, że w sensie politycznym i strategicznym rysuje się nam na horyzoncie nowa zimna wojna. Przyszłość jest niepewna i trudno przewidzieć, w którym kierunku pójdzie świat. Wszędzie pełno otwartych pytań.

Czynnik niemiecki

Coś się jednak stało w wielkiej polityce, w stolicach ważnych państw – i to nie tylko w Londynie po brexicie, ale też w Waszyngtonie i w Berlinie. Tak jak przez kilka poprzednich lat decydował o wszystkim „czynnik Trumpa", tzn. interesy były ważniejsze od wartości, tak w obecnej Ameryce Bidena mamy mieszankę: wrócili liberałowie i demokracja, ale polityka siły (Power Politics) nadal jest w grze, tak samo jako wielobiegunowy porządek na świecie. A to oznacza, że mamy do czynienia już nie tylko z dwustronnymi ustaleniami (dealami) jak za Trumpa.

Inna jest też sytuacja w Europie. Unia Europejska drży w posadach. Jej przyszłość jest otwarta i niepewna. Można przypuszczać, że dopiero po przyszłorocznych wyborach prezydenckich we Francji będziemy wiedzieli, w jakim kierunku zmierzamy. W obecnych pandemicznych czasach tylko jedno zdaje się być pewne: dziś na kontynencie decyduje nie tylko Bruksela, ale także czynnik niemiecki. Albowiem czy komuś się to podoba, czy nie, bez Niemiec nie da się zrobić nic, jeśli chodzi o naszą przyszłość i dalszy bieg integracji.

Wchodzący na scenę nowy kanclerz Olaf Scholz i jego wielobarwna koalicja socjalistów, liberałów i zielonych przedłożyła swój program, który naturalnie nie za bardzo się podoba obecnym władzom w Budapeszcie czy Warszawie – i to nie tylko dlatego, że jest tęczowy. Szefowa dyplomacji, wywodząca się z Zielonych Annalena Baerbock, zapowiada nawet zmianę paradygmatów w polityce zagranicznej i obiecuje aktywne wspieranie idei „utrzymania strategicznej autonomii" UE, którą to koncepcję już od dawna forsował prezydent Francji Emmanuel Macron. A jeśli już nie tylko Paryż, ale i Berlin chce wzmocnić pozycje UE i opowiada się za dalszą integracją w formie koncentrycznych kręgów, bo tym jest w istocie propozycja federalizacji, a nawet Stanów Zjednoczonych Europy, to tutaj natychmiast trafiamy na nowy próg i ostrą linię podziału: albo federacja, albo sojusz suwerennych państw, o czym od dawna głośno w Budapeszcie i co niedawno głośno wybrzmiało na szczycie tych ostatnich sił w Warszawie.

Węgrzy już częściowo wybrali. Zjednoczona opozycja wskazała takiego kandydata, który nie jest ani socjalistą, ani liberałem, ani zielonym, a jednak, jak się wydaje, zmierza dokładnie w tym samym kierunku, co nowy niemiecki gabinet. Péter Márki-Zay już oświadczył, że nie można niczego dobrego oczekiwać od nieliberalnego systemu Orbána i że on z przekonania jest wielkim zwolennikiem liberalnej demokracji i jeszcze bardziej państwa prawa. Dla niego, człowieka wierzącego, konserwatysty, ojca wielodzietnej rodziny, na dodatek wywodzącego się z prowincji, za to zaskakująco dobrze mówiącego po angielsku, laicka i międzynarodowa Bruksela nie jest wcale diaboliczną siedzibą biurokratów, jak ja malują w urzędowej propagandzie, lecz raczej gwarantującym stabilną przyszłość centrum, którego nie wolno omijać. Co więcej, kwestie takie jak rozwód czy aborcja to sprawy indywidualne i prywatne, a nie powód do ingerencji ze strony państwa.

Tu właśnie tkwi spora różnica między naszymi krajami. W polskiej opozycji wszyscy mają „dość Kaczyńskiego" i jego systemu, ale jej zjednoczenia nawet nie widać na horyzoncie. Czynnik Tuska też nie jest aż tak ważny, przynajmniej nie dla wszystkich, bowiem wielu, szczególnie młodych uważa, iż to „stary gracz", którego czas już minął. A na dodatek jeszcze zaszedł on zbyt daleko w swym liberalizmie i nie broni należycie narodowych interesów.

W oczach wielu Polaków Donald Tusk bardziej reprezentuje okres już zamknięty, aniżeli daje prawdziwą nadzieję. Tylko kręgi liberalne i inteligencja rozumieją, że jest to doświadczony polityk, posiadający bogatą sieć kontaktów i że jest politykiem grającym w zupełnie innej lidze, niż pozostali gracze na krajowej scenie. Ale w tej debacie raz jeszcze pojawia się „czynnik niemiecki". Niechęć do Niemiec to stały lejtmotyw w polskiej polityce, mocno ożywiony w „erze Kaczyńskiego". W oczach obecnych władz w Warszawie Tusk to nikt inny, jak liberalny diabeł, a przy tym „przyjaciel Niemiec", a nawet „najemnik pani Merkel".

Niby z daleka Budapeszt i Warszawa wyglądają tak samo, ale istnieje pomiędzy nimi ogromna różnica: system Orbána wygląda na skonsolidowany i silny wewnętrznie, podczas gdy system Kaczyńskiego jest osłabiony i niepewny. Następne wybory są planowane na rok 2023, ale już dzisiaj obecnie rządzący w Warszawie cierpią na poważny deficyt legitymizacji (przede wszystkim z racji wydarzeń na granicy z Białorusią, a nade wszystko skorumpowanie). Są mocno atakowani za to, że nie gwarantują ani bezpieczeństwa, ani społecznego spokoju. Tym samym, taki paradoks, przed zjednoczoną opozycją węgierską może być trudniejsze zadanie, niż przed rozproszoną w Polsce.

Czytaj więcej

Chińskie marzenie. Jak Pekin zbudował mocarstwo

Zmierzch czy renesans Zachodu?

Władzom w Budapeszcie i w Warszawie nie podoba się to, co planuje nowa niemiecka koalicja. Tym bardziej że w swoim programie jawnie i otwarcie mówi im: Tylko wtedy poprzemy propozycje Komisji Europejskiej dotyczące podziału nowych środków pomocowych, jeśli będzie zagwarantowana procedura i spełnione zostaną warunki działania niezależnych organów systemu praworządności.

Natomiast w części poświęconej polityce zagranicznej jasno powiedziano „rebeliantom" w UE, że nie będzie już podtrzymywana dotychczasowa pojednawcza linia pani kanclerz Merkel, która odgrywała rolę pomostu w stosunku do państw Europy Środkowo-Wschodniej. Powrót do tej roli będzie możliwy jedynie wtedy, gdy nad brzegami Dunaju i Wisły znowu zapanują reguły państwa prawnego.

Nic dziwnego zatem, że natychmiast zareagował rzecznik węgierskich władz Gergely Gulyás, mówiąc na konferencji prasowej: „Nowy kierunek polityki niemieckiej jest nie tylko sprzeczny z polityką węgierskiego rządu, ale też z przekonaniami społeczeństw Europy Środkowej i Wschodniej, z tym wszystkim, co myślą one o wartościach, rodzinie, integracji czy migracji".

Reguły i przekonania obowiązujące w systemie Orbána są jednoznaczne: kształtuje się nowy ład światowy, w ramach którego Europa traci na znaczeniu, a zyskuje Azja. Liberalna Europa nie potrafiła sobie poradzić z kryzysem walutowym, nie zdołała obronić narodowych majątków, a poprzez politykę przyjmowania migrantów sprawiła, że staliśmy się bezbronni. Podobne tezy codziennie można usłyszeć i widzieć w naszych narodowych mediach.

To dlatego Viktor Orbán już nieraz otwarcie oświadczał: Narzucony przez państwa zachodnie system, uznawany dotychczas za uniwersalny, stanął pod znakiem zapytania. W jego mniemaniu rozwiązaniem jest jedynie otwarcie na wschód – i korzystanie z dostępnych źródeł i środków na ogromnych obszarach Euroazji. Słowa te władze węgierskie wcielają w życie, przyjmując ostatnio więcej środków inwestycyjnych z Azji niż z Zachodu.

Na tym nie koniec. Premier Węgier w 2019 r. przeniósł swą siedzibę do dawnego klasztoru karmelitów na Wzgórzu Zamkowym w Budzie. To tam, w klasztornych murach planuje przyszłość i zaczął rysować nowy sojusz, nazwijmy go właśnie karmelickim, czy to z pochodzącym z Włoch Matteo Salvinim, czy przyjmowaną niczym głowa państwa Marine Le Pen z Francji, o polskim premierze już nie mówiąc. Ich zjazd widzieliśmy niedawno w Warszawie. Co się z tego wyłoni – trudno jeszcze powiedzieć. Jeśli jednak przekują oni swoje pomysły na fakty, to narodzi się nowy polityczny nurt państw kierujący się narodowymi interesami. Ile przetrwa i jak będzie trwały? – to też są poważne, otwarte pytania.

Napięcia, niestety, rosną. Kiedy przewodniczący węgierskiego parlamentu László Kövér na spotkaniu z przedstawicielami służb specjalnych mówi o tym, że opozycja stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa, a nawet szykuje konstytucyjny przewrót, to tym samym wysyła swojemu obozowi politycznemu jednoznaczną wskazówkę: trzeba za wszelką cenę bronić systemu Orbána. Natomiast przesłanie dla opozycji też jest klarowne: łatwo nie wygracie następnych wyborów, by potem kroczyć ścieżką liberalnej demokracji. Taki przekaz jest zrozumiały, bo przecież i Orbán, i Kaczyński stoją pod przymusem wygrania kolejnych wyborów. Oczywiście, jak zawsze, chcą wygrać, ale teraz muszą, bowiem i Péter Márki-Zay, i Donald Tusk już otwarcie zapowiedzieli: miejsce obecnych władz jest w więzieniu.

Tak oto stoimy na progu zimnej wojny domowej, w podzielonych społeczeństwach – a napięcie jeszcze rośnie. Już widać, że stawka kolejnych wyborów będzie wysoka. Rysując skrajne scenariusze, wygląda to tak: albo liberalna Europa, albo autokratyczna Azja i rządy jednoosobowe; albo federacja europejska, albo silna rola państw narodowych i Europa Ojczyzn. Jak to mówiono na Węgrzech, przy okazji wyborów z 2010 roku: czeka nas kolejna rewolucja przy wyborczych urnach. Możliwe, że jej efekt będzie większy niż sam akt wyborczy, a tylko nieco mniejszy niż kolejna zmiana systemu.

Ani Orbán, ani Kaczyński łatwo się nie poddadzą – a co więcej, są przekonani o swoim zwycięstwie. Orbán na niedawnym kongresie Fideszu słał takie przesłanie swoim „oponentom, wyznawcom Brukseli": „znowu wygramy". A to dlatego, że „Węgrzy tacy są". To ocena, którą jak najbardziej podzielają obecne władze w Warszawie. Tym samym przed nami nie typowe demokratyczne wybory, lecz raczej wojna ideologiczna i zderzenie systemów wartości. Tego należy się spodziewać. A kto wygra i ile będzie ofiar? Kto to wie.

Czytaj więcej

Rok 2020 był rokiem Chin. Czy to koniec Zachodu?

Drogi Bogdanie,

Twój list dotarł do mnie dokładnie wtedy, gdy kandydat węgierskiej opozycji Péter Márki-Zay rozmawiał w Warszawie z przywódcami waszej opozycji. Jeśli wierzyć jaskółkom, jest nadzieja, że wiosną 2022 r. ekspres z Budapesztu pod flagami wolności, demokracji państwa prawa dotrze do Warszawy. Można na to liczyć, bowiem Viktor Orbán w tym samym czasie spotykał się w waszej stolicy z przywódcami europejskiej skrajnej prawicy, wiecznymi przegranymi, którzy nigdy nie sięgają po władzę.

Inaczej to wyglądało po pierwszej dekadzie tego stulecia, gdy rysowały się nowe kontury dość ciemnego nowego światowego ładu. Wielka recesja, która mocno osłabiła politycznie i gospodarczo Amerykę, przyniosła ze sobą kryzys w Europie i skierowała Chiny na tory wielkiego gospodarczego mocarstwa. Co więcej, dwie przegrane wojny, w Iraku i Afganistanie, jak też arabska wiosna zamieniona w chaos sprawiły, że Ameryka jeszcze bardziej odsunęła się od Europy w kierunku Bliskiego Wschodu, a potem Chin i regionu Azji i Pacyfiku. To wszystko razem zachwiało dotychczasowym zachodnim porządkiem bezpieczeństwa.

Wyłonione wówczas nierówności dochodowe, bezrobocie i terroryzm razem wyzwoliły siły przeciwne porządkowi opartemu na liberalnej demokracji. A przede wszystkim sprawiły, iż od Ameryki po Europę wzmocniły się siły narodowo-populistyczne, podkreślające na każdym kroku wagę i rolę suwerennego, a zarazem rządzonego autokratycznie państwa narodowego.

Polityka zagraniczna Orbána opierała się na założeniu, że wokół państw Europy Środkowej i Wschodniej, w tym Węgier, pojawiła się polityczna próżnia, bo Zachód chyli się ku upadkowi, a kwitnie Wschód. W takich okolicznościach suwerenne państwo węgierskie oraz członkowie Grupy Wyszehradzkiej powinni wywalczyć sobie większe pole manewru w ramach UE i działać na zasadzie: czym więcej środków stamtąd płynących, tym mniej ustępstw z naszej strony, przy wykorzystaniu mechanizmu blokującej mniejszości. W miejsce systemu równowagi i kontroli władz należy wprowadzić na scenie wewnętrznej i zewnętrznej wywodzącą się ze wschodnich autokracji formułę „efektywnych rozwiązań". Już od połowy drugiej dekady tego stulecia węgierska polityka zagraniczna świadomie zmierzała ku budowie europejskiego ugrupowania złożonego z państw narodowych w opozycji do zjednoczonej Europy. We wszystkich tych przedsięwzięciach Polska Kaczyńskiego była najwierniejszym druhem Węgier.

Jednakże w latach 2019/2020 ruszyła fala idąca w przeciwnym kierunku. Zarówno w Ameryce, jak w Europie wyborcy głosowali raczej na siły centrowe, wybierali bezpieczeństwo i liberalną demokrację. W Ameryce Bidena postawiono na lewicowe centrum, natomiast zmierzająca ku federacji koalicja Macron-Scholz-Draghi zapewne dopiero teraz zacznie wprowadzać nowe zasady, mające na celu uporządkowanie polityczne i bezpieczeństwo, w finansach, handlu czy ochronie środowiska. A to wszystko wtedy, gdy trzeba radzić sobie ze zmianami klimatycznymi, wielką pandemią i ogromnymi wyzwaniami związanymi z nierównościami dochodowymi, a na dodatek jeszcze wyzwaniami płynącymi ze strony wielkich mocarstw, Rosji i Chin. Rozpoczyna się odbudowa światowego i europejskiego liberalnego porządku. Orbán i Kaczyński nie mają sojuszników, zostali pozostawieni samym sobie. Czas już nie pracuje dla nich, lecz przeciwko nim.

Systemy polityczne na Węgrzech i w Polsce zderzają się z nową amerykańską doktryną, zgodnie z którą mamy wybór – albo demokracja, albo autokracja, czy też korupcja lub czyste ręce. Stany Zjednoczone nie wahają się i stosują ustawę Magnitsky'ego, czyli zamykanie kont i zakazy wjazdu oraz inne formy sankcji wobec skorumpowanych, autokratycznych przywódców, czego naprawdę obawia się Orbán i związana z nim klasa polityczna.

Obaj widzimy, jak w ciągu tygodni czy dni znikają ze sceny władcy w Bułgarii, Czechach, na Słowacji, a nawet w Austrii. Co więcej, Europa też znalazła swoje własne rozwiązania. Okazuje się, że ani Unia, ani największe stolice nie chcą finansować systemów na wschodzie, polskiego i węgierskiego, ponieważ te nie stosują się do zasad państwa prawa, a na dodatek w sposób niepohamowany kradną europejskie środki. Dla obu państw Fundusze Odbudowy oznaczają przyszłość i przeżycie, ale są warunkowane europejskimi kryteriami.

Czytaj więcej

Orbanistan czyli węgierski półfeudalny kapitalizm państwowy

Ekspres z Budapesztu

W obu przypadkach system wyeksploatował zasoby. Ty lepiej widzisz, ile jeszcze zapasów w sensie społecznym i gospodarczym, w polityce zewnętrznej i zagranicznej zostało w świecie Kaczyńskiego, bo jeśli chodzi o Orbána, to nie zostało nic. Orbán i jego drużyna nie wykorzystali minionego dziesięciolecia po kryzysie po to, by w polityce państwa z pomocą klasy średniej utworzyć system otwarty, europejski, oparty na wykształceniu i świetnej oświacie, cyfrowy i zdolny do konkurencji, a przy tym chroniący środowisko naturalne, lecz działali tak, iż zbudowali społeczeństwo orbanowskie, homo orbanicus, czyli zamknięte, nacjonalistyczno-prowincjonalne, przeciwne elitom, wysokiej kulturze, Europie i Zachodowi.

W początkach drugiej dekady najpierw zaradna młodzież odkryła, że to ślepa uliczka i dlatego udała się do Europy. Po niej do podobnych wniosków doszli mieszkańcy Budapesztu i innych większych miast. Zrozumieli, że modernizacja i wolności nie istnieją, a system Orbána nie zapewnia przyszłości ani im, ani państwu. W ten sposób w minionych kilku latach wykruszyła się popierająca system większość społeczeństwa.

Węgierski paradoks wyborczy polega na tym, że te małe miejscowości i miasta, które głosują na system Orbána, którym poprzednio słabo się wiodło i które zazdrościły Budapesztowi i większym miastom, teraz już wiedzą, że wiodłoby się im znacznie lepiej, gdyby nie ten właśnie system.

System wyczerpał również zasoby gospodarcze. Nie po to czerpał darmowe środki europejskie i rozdrapywał środki własne, by dać konkurencyjny, efektywny ekonomicznie, oparty na digitalizacji i odpowiednio zarządzany mechanizm gospodarczy, lecz albo kradł, albo kierował środki na symboliczne inwestycje. Korzystając z posiadanych rezerw i wykorzystując wszystkie możliwości, mógłby jeszcze utrzymać dość stabilny wzrost, gdyby nie dwie przeszkody.

Pierwsza jest taka, że w zapoczątkowanym w 2017 r. cyklu korzystał z przerośniętych środków monetarnych, fiskalnych i dochodowych i w efekcie stworzył inflacjogenną gospodarkę, w ramach której z wielkim trudem trzyma inflację pod kontrolą. A ponieważ jednym z filarów jego polityki jest kupowanie głosów za pomocą podwyżek pensji, emerytur i obniżek podatków, więc tym samym forint zabuksował i nadal nakręca się spirala inflacyjna. Owszem, dostaniesz podwyżkę, ale przecież ceny też są wyższe. Natomiast drugie ograniczenie wynika z zachowania Unii, która nie jest już skłonna bezwarunkowo wspierać finansowo państw skorumpowanych i podważających zasady państwa prawa.

W polityce wewnętrznej Orbán korzysta z trzech tradycji: wywodzącej się z systemu Horthy'ego (1920–1944) symboliki chrześcijańskiej i nacjonalistycznej oraz bolesnej utraty ziem po Trianon (o czym niedawno pisałeś książkę); z wywodzącego się z systemu Kádára (1956–1988) mechanizmu gospodarczej kompensacji (w zamian za spokój polityczny i społeczny) oraz najnowszej, opartej na lęku przed migrantami i nienawiści do obcych.

Te właśnie tematy całkowicie zdominowały agendę i nic innego już na nią nie wchodzi, ani zmiany klimatyczne, ani nowa Europa, styl życia, a nawet pandemia, bo trudno na te nowe wyzwania znaleźć właściwe odpowiedzi. Z wyborów na wybory system podtrzymują nie jego zalety, lecz podziały i błędy po stronie opozycji. Dopiero teraz wreszcie udało się opozycję zjednoczyć, skutecznie przeprowadzić prawybory i wybrać jedynego kandydata na premiera oraz kandydatów w indywidualnych okręgach wyborczych. Ich szanse podwyższa fakt, że zarówno w Ameryce, jak w Europie ciepło przyjęto opozycyjnego kandydata i wyrażano poparcie dla niego.

Nie wiemy, o czym i o jakich nadziejach rozmawiali ze sobą w Warszawie Orbán z Kaczyńskim. Wiemy jednak, że ani pojedynczo, ani wspólnie nie mają dużych szans. Piękniej ode mnie pisał Czesław Miłosz: „Gniewni są. Wiedzą że ich krzesła pękną/ A w miejscu gdzie siedzieli nie wyrośnie/ Ani źdźbło trawy. Krąg spalonej siarki,/ Rudy, jałowy pył mrówka ominie".

Teraz wszystko popsuć może tylko opozycja. Wyborcy są już gotowi. Masz rację, wybór to: Zachód lub Wschód, demokracja lub dyktatura, czyste ręce lub królewskie dobra. Nadejdzie jeszcze czas, gdy klasa polityczna w obu naszych krajach będzie uczyła się nawzajem od siebie nie na tym, co złe lub przestępcze, lecz na tym, jak zbudować przejrzyste europejskie demokracje oparte na zasadach prawnych, jak wypracować wspólny program migracyjny. A w ten sposób znowu będziemy przykładni i godni naśladowania w XXI wieku, podobnie jak kiedyś nasi poprzednicy w 1848, 1956 czy 1989 roku.

Ta wymiana listów ukazała się 18 grudnia tego roku w jedynym ogólnokrajowym węgierskim dzienniku opozycyjnym „Népszava".

Poprzednia wymiana ich listów ukazała się w marcu 2021 r.

Bogdan Góralczyk

Profesor na UW, politolog i sinolog z wykształcenia, a hungarysta z zamiłowania. W roku 2020 wydał tom „Węgierski syndrom Trianon".

László Lengyel

Wybitny węgierski liberalny intelektualista, publicysta i pisarz, autor wielu książek i jedną z ważnych postaci przełomu 1989/1990.

Drogi Laci,

Znaleźliśmy się na jednym z najpoważniejszych progów od dziesięcioleci. Nie tylko wy na Węgrzech, czy my w Polsce, ale my wszyscy w całej Europie i na świecie. Właśnie wydałem tom o Chinach ery Xi Jinpinga i mam pełną świadomość, że w sensie politycznym i strategicznym rysuje się nam na horyzoncie nowa zimna wojna. Przyszłość jest niepewna i trudno przewidzieć, w którym kierunku pójdzie świat. Wszędzie pełno otwartych pytań.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi