Tak, doświadczenie uczy, że to całkiem możliwe, zwłaszcza wśród nas, Polaków, tak beznadziejnie zakochany w kresach. Chcecie poznać sprawców? Bardzo proszę, to doborowe grono. Mickiewicz, Słowacki, Orzeszkowa, Sienkiewicz, ale w nie mniejszym stopniu Miłosz i Czarnyszewicz. Pielęgnuje się tę polską miłość w nas od pierwszych stron lektur. Jesteśmy zainfekowani stepowym mitem Podola, pożarem Wołynia, dojmującą tęsknotą za mglistym powietrzem Wilna czy pstrokacizną etniczną barokowego Lwowa.
Czytaj więcej
Do kosza chyba trzeba wyrzucić tradycyjne definicje wojny, bo dziś wojną może być wszystko. Nawet pojedynek na hamburgery między McDonald's i Burger Kingiem uznaje się za wojnę handlową. A awanturę w sypialni – za małżeńską. Wojną kulturową jest zastąpienie przez Pekin tradycyjnych znaków chińskich uproszczonymi, a hybrydową – podrzucanie przez Łukaszenkę na granicę uchodźców. Wojną o oglądalność jest równoległa emisja na konkurencyjnych antenach przebojów filmowych. Wojną o pieniądz – konfrontacja na rynkach finansowych... i tak dalej, i dalej.
A moja osobista miłość? Berezyna? Najpierw była rodzinna legenda. Opowieść ojca o świecie, skąd pochodziła jego matka. Matka, której prawie nie znałem, bo żyła i umarła w Związku Sowieckim, daleko od rodzimego języka, ale jeszcze dalej od rodzinnego domu, zaścianków nadberezyńskich. Mój ojciec opuścił te strony w 1946 roku, tuż po wielkiej wojnie. Dostał prezent od losu, możliwość ekspatriacji do Polski, jego matce nie było to dane, żelazne koła dziejów rzuciły ją w ruiny pruskiego Królewca. Podzielona na wieki rodzina nigdy już nie spotkała się w komplecie. Do dziś nie wiem, czyja to wina – dzieło zajadłości pokłóconych ludzi czy prosty wyrok historii.
Ojciec został w Polsce, wybrał kraj, który odwdzięczył się jemu i jego dzieciom tożsamością oraz obustronna miłością, bardziej pewnie niż ojczyzna światowego proletariatu jego najbliższym. Dostał od losu kilkakrotnie szansę odwiedzenia matki, siostry i jej dzieci, ale nad Berezynę wówczas nie dotarł, legendarnego zaścianka Ustrona, koło Zabaszewicz nie odwiedził. Trudne to było za sowieckich czasów. Potrzebne były przepustki, ścisłe określenie celu podróży, akceptacja służb, wschodnia Białoruś nie była jakąś oczywistą – jak to dziś nazywamy – destynacją turystyczną. Ale paradoksalnie, im bliżej był starości, im wspomnienie dzieciństwa stawało się bardziej odległe, tym bardziej pęczniała w nim tęsknota za lasami Berezyny i tym mocniejsze było uczucie miłości do kraju dzieciństwa. Tym częściej i ja słuchałem o tamtejszych dworach, zatrzymanym w pamięci świecie pieśni i wieczornic, sąsiedzkich swarów i melodyjnego języka.