Ktoś powie: tylko metafora, nic więcej. Zabieg lingwistyczny mający na celu podkreślenie szczególnej wagi konfliktu. Pokazanie, że to niemal zwarcie na śmierć i życie jak w realnych okopach. Nie mam nic przeciw metaforom, byle nie były nadużywane. W wypadku tej (choć niejedynej) bezsprzecznie chodzi o to, by w sytuacji niepoważnego, banalnego albo całkiem naturalnego konfliktu przypiąć atrybuty emocjonalne związane z tym, czym jest wojna prawdziwa. To nienawiść, strach, zwyrodnienie, barbarzyństwo, śmierć w końcu – przecież wszystko to niosą ze sobą prawdziwe konflikty zbrojne. Innymi słowy, to nie metafora, tylko permanentne nadużywanie słowa; operowanie przesadą, świadome, celowe i często cyniczne.
Na dodatek ten sposób działania przynosi zwykle efekty. Konfrontujący się w tych czysto metaforycznych wojnach stają naprzeciw siebie jak potencjalni zabójcy. Zwycięstwo czy porażka stają się sprawą życia i śmierci. Cwani politycy (mamy to dziś w Polsce!) metaforą wojny próbują zaczarować rzeczywistość. Oto mamy wojnę na wschodniej granicy, diagnozują politycy prawicy, więc trzeba się zbroić. Idą hordy uchodźców. Do wojny szykuje się Putin (bo Łukaszenko już ją prowadzi). Za chwilę zapłonie Ukraina. Potrzeba więc czołgów Abrams, trzystutysięcznej armii, strzelnicy w każdej gminie, tureckich dronów i czego tam jeszcze. Minister Błaszczak pokrzykuje na dziennikarzy i obraża emerytowanego wojskowego z dorobkiem. I trudno mu odmówić racji: przecież mamy wojnę!
Czytaj więcej
Setki tysięcy ludzi przed telewizorami. Rozkrzyczane czołówki gazet i portali. Sytuacja na granicy polsko-białoruskiej i wszystkie jej aspekty: migracyjny, humanitarny, polityczny. Eksperci wywodzą w studiach telewizyjnych i radiowych, że to wojna hybrydowa, a może nawet początek poważnego konfliktu, bo za plecami Łukaszenki dyszy imperialną żądzą Putin, a ten – w przeciwieństwie do Białorusina – ma siły i środki, by rozpętać prawdziwą wojnę.
Tyle że nie mamy. I zapewne mieć nie będziemy, bo nikt z tych, co się naprawdę znają na geopolityce, wojny nie wieszczy. Nie można jej prawdopodobieństwa – rzecz jasna – wykluczyć, ale opowiadanie, że jest za rogiem, to straszenie, histeria albo paranoja.
Nie wolno nadużywać tego pojęcia. Zwłaszcza nad Wisłą. Zbyt ciężko jesteśmy doświadczeni wojnami prawdziwymi, by można było nią straszyć. Opowiadanie Polakom o wojnie to bezduszne żerowanie na naszych traumach narodowych. Żyją przecież wciąż świadkowie Holokaustu, żołnierze powstania warszawskiego. Całe pokolenie ludzi, którzy widzieli krew. Mieli w nozdrzach zapach prawdziwej śmierci. Żerowanie na ich pamięci jest niegodne. I nie powinno zostać wybaczone.