Może to była prawda, że Ruch Palikota został wymyślony w gabinecie Donalda Tuska?
Przez dwa lata spędzone w alei Przyjaciół widziałem momenty, gdy sentyment do dawnego środowiska, czyli do PO, brał górę u Janusza Palikota. On to nazywał propaństwowym działaniem, ale dało się wyczuć, że za jego chęcią wspierania partii rządzącej jest coś więcej, np. osobista sympatia do Bronisława Komorowskiego. Głównie z tego powodu zagłosowaliśmy w sprawie uchwały o Wołyniu zgodnie z wolą Pałacu Prezydenckiego, ale to też było dopychane w klubie kolanem.
Chodziło o spór, czy rzeź wołyńską należy nazywać ludobójstwem? Rządzącej PO bardzo zależało, żeby słowo „ludobójstwo" nie padło.
No właśnie. Dlatego wydaje mi się, że takie sygnały Palikot wysyłał. Ale czy faktycznie był to deal – ty robisz partię i odwracasz uwagę, a my w zamian np. nie ingerujemy w twoje rozliczenia – w to nie wierzę. Gdyby była możliwość, żeby „dojechać" Palikota za jakieś sprawy finansowe, to rządzące PiS zrobiłoby to z radością. Przecież oni za każdym razem wychodzili z sali plenarnej, gdy Palikot wchodził na mównicę. Do dzisiaj pamiętam ludzi, którzy przychodzili do mojego biura poselskiego i krzyczeli, że Palikot zapłacił za zamach na prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Paweł Zalewski: W Unii Europejskiej trzeba być czujnym
Paweł Zalewski, poseł Polski 2050, były europoseł PO: UE nie jest przedmiotem kultu, to jest żywa organizacja, którą tworzą ludzie o dobrych i złych intencjach, działający zgodnie z regułami, i tacy, którzy je łamią.
Jak pan patrzył na pierwsze rozłamy w klubie?
Dla mnie to były objawy nielojalności. Bo gdyby nie Ruch Palikota i biorące miejsca na liście wyborczej, to nikt z nas nigdy do Sejmu by się nie dostał. A tymczasem nasi koledzy zachowywali się tak, jakby wszystko zawdzięczali wyłącznie sobie. Dlatego zaczęli kombinować – a może przejść do PO, a może moja żona potrzebuje roboty, może coś trzeba załatwić w okręgu. Wtedy emisariuszy z PO i PSL przybywała do nas cała chmara i dużo obiecywali. Jeszcze mówili: „z Palikotem nie pójdziesz na piwo, przecież on zaprasza tylko Kabacińskiego i kilku innych, a ciebie nie". I posłowie zaczęli odchodzić. Tym bardziej że nie mogli się pogodzić z „laniem" od wyborców za głosowanie w sprawie 67, bo wielu wyborców uwierzyło w narrację Solidarności, że to jest praca do śmierci. Wtedy doszło do pierwszego kryzysu przywództwa. Posłowie uznali, że Janusz prowadzi ich w kierunku przez nich niepożądanym.
Pan nie miał wątpliwości co do przywództwa Palikota? Klub się rozpadał, partia dołowała w sondażach, a lider nieustająco prowokował.
Byłem zainfekowany lojalnością wobec lidera. Miałem propozycję przejścia do Nowoczesnej i startowania do Sejmu z pierwszego miejsca w Lublinie, zatem na pewno zdobyłbym mandat. Z PO też dostałem dobrą propozycję. Z drugiej strony w alei Przyjaciół bywało wielu polityków i ludzi z doświadczeniem. Ale ten głos pojawiał się również od ludzi PO i zawsze podczas takich nieoficjalnych rozmów padało pytanie – co na koniec zostanie? Ja też zadałem sobie to pytanie i uznałem, że będę trwał przy Palikocie. I wie pani co, dzisiaj, po dziesięciu latach, ta lojalność wobec lidera przynosi mi profity w relacjach biznesowych. Moi klienci wiedzą, że lojalność i zaangażowanie w projekt są u mnie na pierwszym miejscu. W 2013 r. Janusz Palikot postawił na projekt Europa+.
Był pan koordynatorem tego projektu w województwie lubelskim.
To prawda. Byłem też odpowiedzialny za kampanię Barbary Nowackiej do europarlamentu, zatem mogę powiedzieć, że przy mnie stawiała pierwsze kroki w wielkiej polityce. To, że ten projekt był absolutnie bezsensowny, to inna sprawa.
Dlaczego bezsensowny?
Ponieważ przyczynił się do erozji partii. Na jedynkach list wyborczych nie było ani jednego ówczesnego posła Ruchu Palikota. A przecież to oni siedzieli w Sejmie, brali na siebie ciężar głosowań i tłumaczenie się z nich. Tymczasem przy projekcie dającym szansę na wejścia do europarlamentu – sondaże dawały nam wtedy 16 do 18 proc. poparcia – zostali całkowicie pominięci.
To był projekt koalicyjny, na jedynkach były wielkie nazwiska – Marek Siwiec, Ryszard Kalisz, Robert Kwiatkowski, Paweł Piskorski, Kazimierz Kutz.
No właśnie, nie muszę pani tłumaczyć, co się działo w głowach naszych posłów. Oni wtedy zobaczyli, że nic dla Janusza nie znaczą. Zresztą ci kandydaci też raczej nie grali drużynowo, tylko każdy na siebie. A na koniec dolał oliwy do ognia Aleksander Kwaśniewski.
On chyba czegoś innego dolewał.
Wszyscy pamiętamy konferencję prasową z jego udziałem. Proszę mi wierzyć, że siedziałem z nim, Januszem Palikotem i liderami list na spotkaniu, które zostało zwołane na dwie godziny przed konferencją. Zaręczam, że tam do picia była tylko woda mineralna. Odstęp między tym spotkaniem a konferencją to było niecałe dziesięć minut, więc zarzut, że spożywaliśmy przed konferencją mocne alkohole, był nieprawdziwy. Aleksander Kwaśniewski wychodził z tego spotkania absolutnie trzeźwy. Dziesięć minut później łapał pion, przytrzymując się garnituru osoby przed nim. Gdy to zobaczyłem, wiedziałem, że to jest koniec naszego projektu. Było to wyryte na twarzach wszystkich dziennikarzy, którzy byli na konferencji. Rozeszliśmy się w milczeniu i mieliśmy grobowe miny.
Czy zastanawialiście się, jak do tego doszło? W jaki sposób Aleksander Kwaśniewski mógł się doprowadzić do takiego stanu?
Autorytet prezydenta nie pozwolił nam drążyć tego tematu, ale było to niesamowite uczucie, bo wszystko działo się na naszych oczach, a nie mieliśmy na to żadnego wpływu. Powołanie koalicji nie było złym pomysłem. Kilka lat później Grzegorz Schetyna doprowadził do połączenia większości sił opozycyjnych w wyborach do europarlamentu, a później w wyborach do Senatu, co zakończyło się sukcesem.
Ale wy nie chcieliście połączenia, tylko wykluczenia. Konkretnie wykluczyliście SLD, z którym walczyliście o wyborców. W rezultacie powstały dwie listy do europarlamentu, przy czym wasza przepadła.
To jest inna sprawa. Przez dwa lata traktowaliśmy SLD jak wroga i vice versa.
Czy to była słuszna strategia, żeby atakować SLD?
Oni nas podszczypywali i podbierali posłów. My im posłów nie mogliśmy podbierać, zatem atakowaliśmy ich w taki bardziej hardcorowy sposób, publicznie. Z perspektywy czasu uważam, że byłoby lepiej, gdybyśmy zachowali neutralność. Bo gdy w końcu przed wyborami w 2015 r. zrobiliśmy wspólną listę z Leszkiem Millerem, to wyborcy tego nie zaaprobowali. Pamiętam, że w tamtej kampanii 80 proc. czasu na spotkaniach wyborczych poświęcaliśmy na tłumaczenie, dlaczego idziemy razem, skoro przez cztery lata rzucaliśmy się sobie do gardeł.
Jolanta Banach: PiS zrozumiał to, co PO lekceważyła
Jolanta Banach, działaczka Nowej Lewicy, wiceminister pracy w rządzie Leszka Millera: Sukces PiS w 2015 roku wynikał ze zrozumienia, że nie można dłużej ignorować potrzeby sprawiedliwości społecznej, która za rządów PO była lekceważona.
Podobno to wyborcy oczekiwali od was zjednoczenia?
Z badań rzeczywiście tak wychodziło. Tyle że nikt nie przewidział, iż negocjacje w tej sprawie przerodzą się w publiczne przepychanki o jedynki na listach. Rozmowy były bardzo burzliwe. Czasami miałem wrażenie, że drzwi wylecą z futryną, z taką siłą były zamykane, gdy Włodzimierz Czarzasty zabierał Leszka Millera, mówiąc: „Musimy wyjść, musimy wyjść, Leszek, to jest w ogóle niepoważne, wyjdźmy stąd, przerywamy te rozmowy". Nie zliczę, ile było takich sytuacji. Czarzasty wielokrotnie mówił do Millera: „Leszek, to jest śmierć, ty nas prowadzisz na szafot, nas już nie będzie". Na dodatek informacje z negocjacji wyciekały na zewnątrz, co robiło fatalne wrażenie na opinii publicznej. Błędem było też, że zawiązaliśmy koalicję, zamiast startować z jednej listy, ale tego nie dało się przeskoczyć. Nie było zgody, żeby jedna partia trzymała rękę na wspólnych pieniądzach. W umowie koalicyjnej sprawy finansowe były precyzyjnie opisane. Nawet gdy już nie było wspomnienia po Zjednoczonej Lewicy, to i tak Twój Ruch dostawał 1,2 mln zł przez cztery lata.
Czy był taki moment, gdy pomyślał pan sobie, że Twój Ruch jest na równi pochyłej i nie da się go uratować?
Powołanie projektu Europa+ było takim momentem, ale praprzyczyną naszego niepowodzenia była przypadkowość ludzi na listach wyborczych w 2011 r. Ta przypadkowość na początku dała nam energię i zryw obywatelski, jednak później się okazało, że nie potrafimy działać jak drużyna, a nad posłami nie da się zapanować. W krytycznej sytuacji każdy odpływał w swoją stronę. Dużym błędem było też to, że nie wykorzystaliśmy Łukasza Gibały, który do nas dołączył w trakcie kadencji.
W jaki sposób należało go wykorzystać?
Powinniśmy byli położyć nacisk na elementy programu związane z przyjaznym państwem. Nawet zaczęliśmy to robić, lecz zaraz pojawił się projekt Europa+, a wraz z nim skręt w drugą stronę, czyli w kierunku socjalnym. Potem znowu staliśmy się bardziej liberalni gospodarczo, żeby na koniec zawiązać mariaż z SLD. Zatem ciągle sobie zaprzeczaliśmy, a szkoda, bo Łukasz Gibała był bardzo wiarygodny dla przedsiębiorców.
Jeszcze przedtem był mariaż Palikota i Piotra Ikonowicza oraz kongres zorganizowany 1 maja w Sali Kongresowej PKiN w Warszawie.
Kongres na 1 maja w Sali Kongresowej PKiN, w czerwonych koszulach, to było coś, co się nigdy nie powinno wydarzyć. W kampanii wyborczej mówiliśmy o podatku liniowym, a nagle przeskoczyliśmy do pomysłu podatków dla najbogatszych. To ludziom mocno zamąciło w głowach. Jedynym uzasadnieniem tamtego ruchu była chęć podebrania elektoratu SLD. Skończyło się zaś tak, że dzisiaj SLD jest w Sejmie, a nas nie ma.
Michał Kabaciński
Polityk i przedsiębiorca, poseł na Sejm VII kadencji. W wyborach do Sejmu w 2011 r. uzyskał mandat, kandydując z drugiego miejsca na liście Ruchu Palikota w okręgu lubelskim i otrzymując 6984 głosy. W wyborach w 2015 nie uzyskał reelekcji. W 2018 został współpracownikiem Jacka Burego, kandydata KO do sejmiku lubelskiego, podczas jego kampanii wyborczej.