Michał Kabaciński: Byłem zainfekowany lojalnością wobec Palikota

Nazywano nas oszołomami, posłańcami diabła. Podaliśmy rękę Platformie Obywatelskiej w najtrudniejszym momencie, nie zyskując nic. Pojawiły się wtedy takie sugestie, że Ruch Palikota to jest projekt wymyślony w gabinecie Donalda Tuska - mówi Michał Kabaciński, były poseł Twojego Ruchu.

Publikacja: 26.11.2021 16:00

Janusz Palikot oglasza koniec Twojego Ruchu i założenie koła poselskiego Ruch Palikota, 5 marca 2013

Janusz Palikot oglasza koniec Twojego Ruchu i założenie koła poselskiego Ruch Palikota, 5 marca 2013 r. Na zdjęciu: razem z Michałem Kabacińskim, rzecznikiem ugrupowania

Foto: Forum, Krystian Maj

Plus Minus: Miał pan 23 lata, gdy został posłem Ruchu Palikota. W innych partiach w takim wieku zaczyna się karierę w młodzieżówce, a pan zasiadł w parlamencie.

Jeszcze wtedy studiowałem. Gdy przychodziłem na zajęcia już jako poseł, ludzie nie bardzo wiedzieli, jak się do mnie zwracać. Studenci dość szybko oswoili się z nową sytuacją, ale wykładowcy nie wiedzieli, czy mówić do mnie tak, jak wcześniej, czyli „panie Michale", czy „panie pośle". To było dość zabawne (śmiech).

Dlaczego wybrał pan Ruch Palikota, a nie młodzieżówkę np. PO albo SLD?

Miałem znajomych w Młodych Demokratach i czasami rozmawiałem z nimi o potencjalnym zaangażowaniu. Zawsze słyszałem: „my tak naprawdę czekamy na kampanię wyborczą i wtedy nas proszą, żebyśmy im pomagali". Nie uśmiechało mi się bycie takim chłopcem z ulotkami. Poza tym w „starych" partiach dało się zauważył takie myślenie, że młodzi nie nadają się do wielkiej polityki. Gdy 2010 r. Janusz Palikot założył stowarzyszenie Twój Ruch, poszedłem na ich spotkanie. Po spotkaniu Palikot powiedział, żeby w sali zostały te osoby, które chcą robić coś więcej, niż tylko przychodzić na pogadanki. I tak zostałem w stowarzyszeniu Ruch Palikota.

A czym było to „coś więcej"?

Na przykład poruszanie kwestii, które elektryzują opinię publiczną. Bardzo mi się podobało, że Ruch Palikota narzucał tematy, o których wcześniej się nie rozmawiało, m.in. o świeckości państwa. Imponowała mi przynależność do organizacji, która się nie boi, czyli w młodzieżowym języku „nie klęka". Podobał mi się także dynamizm tej organizacji. Cały czas coś się w niej działo.

Czyli urzekły pana hasła światopoglądowe?

No tak. Byłem studentem, kwestie gospodarcze mnie nie dotykały, nie prowadziłem firmy, zatem ciężko mi było mówić o przyjaznym państwie. Hasła światopoglądowe najbardziej interesują młodych ludzi. Gdy zbliżały się wybory parlamentarne w 2011 r. ,Janusz Palikot zaproponował mi start do Sejmu z pierwszego miejsca w Lublinie. Po dyskusji uznaliśmy jednak, że 23-latek może nie pociągnąć listy. Ustaliliśmy zatem, że na pierwszym miejscu będzie bezpartyjna radna – Zofia Popiołek. Ja startowałem z drugiego miejsca. Oboje zdobyliśmy mandaty. Osiągnąłem lepszy wynik niż jedynka SLD w Lublinie.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Bez listy Macierewicza mogło nie być lustracji

O czym chcieli rozmawiać wyborcy na spotkaniach z Ruchem Palikota?

Przede wszystkim o sprawach światopoglądowych. Wtedy na nasze spotkania przychodzili radykałowie. Ruch Palikota był uznawany za wcielone zło, bo mówił o opodatkowaniu Kościoła, o zmniejszeniu przywilejów, o rozdziale państwa od Kościoła. To były miękkie postulaty, a i tak nazywano nas oszołomami, posłańcami diabła. Druga grupa, która przychodziła na spotkania, to byli przedsiębiorcy niezadowoleni z biurokracji, z nieprzyjaznego państwa.

Jak się pan czuł w roli wysłannika diabła?

Zawsze lubiłem konfrontację, dlatego mnie to nie zniechęcało. Przeciwnie – nawet mi to imponowało. Poza tym, gdy ludzie widzieli, że wokół mojego namiotu skupia się kółko różańcowe i zaczyna mnie wyklinać, a mnie to nie wzrusza, byli pod wrażeniem. Dzisiaj mówi się o pedofilii w Kościele, co jest mocnym tematem, ale wtedy kwestia stosunków państwo–Kościół była zupełną nowością. Moim zdaniem to Janusz Palikot narzucił dyskurs, który dziś jest na porządku dziennym.

Co pana zaskoczyło w Sejmie?

Teatr odgrywany przez polityków – najpierw mocna wymiana zdań na mównicy sejmowej, na posiedzeniach komisji, a później wspólna kawa lub piwo w Domu Poselskim. Słyszałem, że tak to wygląda, ale zobaczenie tego na własne oczy było naprawdę zaskakujące. Poza tym zaskoczyło mnie, jak duża jest grupa posłów w wieku okołoemerytalnym.

A już przeraziło mnie to, w jaki sposób postrzegali świat. Odniosłem wrażenie, że to jest skostniała grupa, która oderwała się od rzeczywistości.

Jak oni widzieli rzeczywistość, że to było aż przerażające?

Na przykład poseł Stanisław Żelichowski z PSL, ikona tej partii, był w szoku, że taki młody człowiek ja ja chce cokolwiek robić. Mówił do mnie: wy młodzi nie macie potrzeb, nie rozumiecie świata, nie garniecie się do roboty, jesteście roszczeniowi. A jeszcze słyszałem, że tacy młodzi ludzie zajmują miejsce w Sejmie starszym kolegom, bo i tak niczego nie wniosą do polityki. Krótko mówiąc, to starsze pokolenie nie chciało mnie traktować poważnie. Mówili: „wszystko, co robimy, jest dla młodego pokolenia", ale w rzeczywistości spychano nas na dalszy plan.

A jak pana traktowali koledzy w klubie? Tak jak poseł Żelichowski – „ty się Michał nie wtrącaj, za młody jesteś"?

Tak. Dominowało podejście: „ty się Michał nie wtrącaj, jesteś młody, udało ci się, Palikot wciągnął cię do Sejmu za uszy". A ponieważ się odszczekiwałem, to zostałem uznany za bezczelnego, co jeszcze bardziej ich irytowało. Na dodatek po dwóch latach zostałem najbliższym współpracownikiem Palikota, co pogłębiło niechęć do mnie. A faktem jest, że przez ostatnie dwa lata tamtej kadencji Sejmu spędziłem w alei Przyjaciół, czyli w mieszkaniu Palikota, które było nieformalną siedzibą partii, więcej czasu niż gdziekolwiek indziej.

Janusz Palikot był człowiekiem uprawiającym politykę w formie happeningów. Jego najbardziej głośna akcja to zapowiedź publicznego palenia marihuany w Sejmie. Miał to być protest przeciwko prawu zakazującemu posiadania nawet małych ilości tej używki.

Nawet siedziałem wtedy w Sejmie obok niego.

Czytaj więcej

Rabiej: PiS przeraża, ale ma spójny program

Skończyło się na paleniu trociczek zapachowych. To dopiero był teatr.

Byliśmy przygotowani na zapalenie prawdziwej marihuany, ale wśród straży marszałkowskiej zrobiło się zamieszanie i dlatego z tego zrezygnowaliśmy. Dziś myślę, że powinniśmy byli się na to odważyć. Wtedy jednak uznaliśmy, że są granice tej prowokacji, bo tylko narobimy sobie kłopotów. Marihuana była wówczas wcielonym złem. A dzisiaj na spotkaniach ze start-upami dyskutuje się głównie o tym, jak wykorzystać CBD pozyskiwane z konopii. W tamtych czasach każdy z tych młodych przedsiębiorców byłby uznany za dilera. To my wprowadziliśmy temat konopi do debaty.

Wy robiliście tylko happeningi, a prawdziwą robotę wykonał poseł Piotr Liroy-Marzec z Kukiz'15, który przeforsował ustawę o medycznej marihuanie.

On mógł przeforsować swój projekt m.in. dlatego, że Ruch Palikota przez cztery lata nagłaśniał temat. Zatem to my przetarliśmy szlaki. Sam prowadziłem projekt legalizacji marihuany. Za przywożenie do Polski oleju z marihuany, czyli CBD do celów leczniczych, groziło więzienie. Duża część opinii publicznej dzięki nam zaczęła dostrzegać to, że w innych krajach można się leczyć olejem z konopi, a w Polsce idzie się za to do więzienia. Myśmy też zajmowali się medyczną marihuaną, a zawsze byliśmy oskarżani, że chcemy zalegalizować narkotyki.

Dlatego że od początku tak stawialiście sprawę – chcieliście np., żeby uprawa marihuany była legalna. Nie mówiliście o aspektach medycznych.

Pierwszy nasz projekt rzeczywiście dotyczył prawa do posiadania marihuany na własny użytek, ale drugi dotyczył medycznej marihuany. Nie udało nam się tego przeprowadzić, lecz nie zgodzę się z tym, że nie byliśmy sprawczy. Mnóstwo rzeczy rozpoczęliśmy – również jeżeli chodzi o podejście do Kościoła katolickiego. Jeżeli chodzi o pedofilię w Kościele, to najwięcej w tej sprawie zrobili bracia Sekielscy, ale to my rozpoczęliśmy dyskusję o stosunku państwa do Kościoła katolickiego i przyjęliśmy na siebie krytykę mediów, że podważamy rolę tak ważnej dla życia publicznego instytucji.

Ten nieustający happening sprawił, że Ruch Palikota zaczął być postrzegany jako partia niepoważna.

Zgoda, jednak najbardziej zaszkodził nam brak konsekwencji.

Z jednej strony robiliśmy akcje happeningowe przeciwko polityce rządu, a z drugiej strony poparliśmy 67, czyli podwyższenie wieku emerytalnego. Na dodatek oddaliśmy tę sprawę za darmo. Donald Tusk przyszedł do nas na posiedzenie klubu i obiecał, że rząd przeprowadzi to, na czym nam zależało, czyli wprowadzi wyższe dotacje do przedszkoli i żłobków. Tyle że myśmy się wywiązali, a on nie. Podaliśmy rękę Platformie Obywatelskiej w najtrudniejszym momencie, nie zyskując nic. Pojawiły się wtedy takie sugestie, że Ruch Palikota to jest projekt wymyślony w gabinecie Donalda Tuska po to, żeby odwracać uwagę od pewnych rzeczy. Straciliśmy wiarygodność jako partia opozycyjna.

Może to była prawda, że Ruch Palikota został wymyślony w gabinecie Donalda Tuska?

Przez dwa lata spędzone w alei Przyjaciół widziałem momenty, gdy sentyment do dawnego środowiska, czyli do PO, brał górę u Janusza Palikota. On to nazywał propaństwowym działaniem, ale dało się wyczuć, że za jego chęcią wspierania partii rządzącej jest coś więcej, np. osobista sympatia do Bronisława Komorowskiego. Głównie z tego powodu zagłosowaliśmy w sprawie uchwały o Wołyniu zgodnie z wolą Pałacu Prezydenckiego, ale to też było dopychane w klubie kolanem.

Chodziło o spór, czy rzeź wołyńską należy nazywać ludobójstwem? Rządzącej PO bardzo zależało, żeby słowo „ludobójstwo" nie padło.

No właśnie. Dlatego wydaje mi się, że takie sygnały Palikot wysyłał. Ale czy faktycznie był to deal – ty robisz partię i odwracasz uwagę, a my w zamian np. nie ingerujemy w twoje rozliczenia – w to nie wierzę. Gdyby była możliwość, żeby „dojechać" Palikota za jakieś sprawy finansowe, to rządzące PiS zrobiłoby to z radością. Przecież oni za każdym razem wychodzili z sali plenarnej, gdy Palikot wchodził na mównicę. Do dzisiaj pamiętam ludzi, którzy przychodzili do mojego biura poselskiego i krzyczeli, że Palikot zapłacił za zamach na prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Czytaj więcej

Paweł Zalewski: W Unii Europejskiej trzeba być czujnym

Jak pan patrzył na pierwsze rozłamy w klubie?

Dla mnie to były objawy nielojalności. Bo gdyby nie Ruch Palikota i biorące miejsca na liście wyborczej, to nikt z nas nigdy do Sejmu by się nie dostał. A tymczasem nasi koledzy zachowywali się tak, jakby wszystko zawdzięczali wyłącznie sobie. Dlatego zaczęli kombinować – a może przejść do PO, a może moja żona potrzebuje roboty, może coś trzeba załatwić w okręgu. Wtedy emisariuszy z PO i PSL przybywała do nas cała chmara i dużo obiecywali. Jeszcze mówili: „z Palikotem nie pójdziesz na piwo, przecież on zaprasza tylko Kabacińskiego i kilku innych, a ciebie nie". I posłowie zaczęli odchodzić. Tym bardziej że nie mogli się pogodzić z „laniem" od wyborców za głosowanie w sprawie 67, bo wielu wyborców uwierzyło w narrację Solidarności, że to jest praca do śmierci. Wtedy doszło do pierwszego kryzysu przywództwa. Posłowie uznali, że Janusz prowadzi ich w kierunku przez nich niepożądanym.

Pan nie miał wątpliwości co do przywództwa Palikota? Klub się rozpadał, partia dołowała w sondażach, a lider nieustająco prowokował.

Byłem zainfekowany lojalnością wobec lidera. Miałem propozycję przejścia do Nowoczesnej i startowania do Sejmu z pierwszego miejsca w Lublinie, zatem na pewno zdobyłbym mandat. Z PO też dostałem dobrą propozycję. Z drugiej strony w alei Przyjaciół bywało wielu polityków i ludzi z doświadczeniem. Ale ten głos pojawiał się również od ludzi PO i zawsze podczas takich nieoficjalnych rozmów padało pytanie – co na koniec zostanie? Ja też zadałem sobie to pytanie i uznałem, że będę trwał przy Palikocie. I wie pani co, dzisiaj, po dziesięciu latach, ta lojalność wobec lidera przynosi mi profity w relacjach biznesowych. Moi klienci wiedzą, że lojalność i zaangażowanie w projekt są u mnie na pierwszym miejscu. W 2013 r. Janusz Palikot postawił na projekt Europa+.

Był pan koordynatorem tego projektu w województwie lubelskim.

To prawda. Byłem też odpowiedzialny za kampanię Barbary Nowackiej do europarlamentu, zatem mogę powiedzieć, że przy mnie stawiała pierwsze kroki w wielkiej polityce. To, że ten projekt był absolutnie bezsensowny, to inna sprawa.

Dlaczego bezsensowny?

Ponieważ przyczynił się do erozji partii. Na jedynkach list wyborczych nie było ani jednego ówczesnego posła Ruchu Palikota. A przecież to oni siedzieli w Sejmie, brali na siebie ciężar głosowań i tłumaczenie się z nich. Tymczasem przy projekcie dającym szansę na wejścia do europarlamentu – sondaże dawały nam wtedy 16 do 18 proc. poparcia – zostali całkowicie pominięci.

To był projekt koalicyjny, na jedynkach były wielkie nazwiska – Marek Siwiec, Ryszard Kalisz, Robert Kwiatkowski, Paweł Piskorski, Kazimierz Kutz.

No właśnie, nie muszę pani tłumaczyć, co się działo w głowach naszych posłów. Oni wtedy zobaczyli, że nic dla Janusza nie znaczą. Zresztą ci kandydaci też raczej nie grali drużynowo, tylko każdy na siebie. A na koniec dolał oliwy do ognia Aleksander Kwaśniewski.

On chyba czegoś innego dolewał.

Wszyscy pamiętamy konferencję prasową z jego udziałem. Proszę mi wierzyć, że siedziałem z nim, Januszem Palikotem i liderami list na spotkaniu, które zostało zwołane na dwie godziny przed konferencją. Zaręczam, że tam do picia była tylko woda mineralna. Odstęp między tym spotkaniem a konferencją to było niecałe dziesięć minut, więc zarzut, że spożywaliśmy przed konferencją mocne alkohole, był nieprawdziwy. Aleksander Kwaśniewski wychodził z tego spotkania absolutnie trzeźwy. Dziesięć minut później łapał pion, przytrzymując się garnituru osoby przed nim. Gdy to zobaczyłem, wiedziałem, że to jest koniec naszego projektu. Było to wyryte na twarzach wszystkich dziennikarzy, którzy byli na konferencji. Rozeszliśmy się w milczeniu i mieliśmy grobowe miny.

Czy zastanawialiście się, jak do tego doszło? W jaki sposób Aleksander Kwaśniewski mógł się doprowadzić do takiego stanu?

Autorytet prezydenta nie pozwolił nam drążyć tego tematu, ale było to niesamowite uczucie, bo wszystko działo się na naszych oczach, a nie mieliśmy na to żadnego wpływu. Powołanie koalicji nie było złym pomysłem. Kilka lat później Grzegorz Schetyna doprowadził do połączenia większości sił opozycyjnych w wyborach do europarlamentu, a później w wyborach do Senatu, co zakończyło się sukcesem.

Ale wy nie chcieliście połączenia, tylko wykluczenia. Konkretnie wykluczyliście SLD, z którym walczyliście o wyborców. W rezultacie powstały dwie listy do europarlamentu, przy czym wasza przepadła.

To jest inna sprawa. Przez dwa lata traktowaliśmy SLD jak wroga i vice versa.

Czy to była słuszna strategia, żeby atakować SLD?

Oni nas podszczypywali i podbierali posłów. My im posłów nie mogliśmy podbierać, zatem atakowaliśmy ich w taki bardziej hardcorowy sposób, publicznie. Z perspektywy czasu uważam, że byłoby lepiej, gdybyśmy zachowali neutralność. Bo gdy w końcu przed wyborami w 2015 r. zrobiliśmy wspólną listę z Leszkiem Millerem, to wyborcy tego nie zaaprobowali. Pamiętam, że w tamtej kampanii 80 proc. czasu na spotkaniach wyborczych poświęcaliśmy na tłumaczenie, dlaczego idziemy razem, skoro przez cztery lata rzucaliśmy się sobie do gardeł.

Czytaj więcej

Jolanta Banach: PiS zrozumiał to, co PO lekceważyła

Podobno to wyborcy oczekiwali od was zjednoczenia?

Z badań rzeczywiście tak wychodziło. Tyle że nikt nie przewidział, iż negocjacje w tej sprawie przerodzą się w publiczne przepychanki o jedynki na listach. Rozmowy były bardzo burzliwe. Czasami miałem wrażenie, że drzwi wylecą z futryną, z taką siłą były zamykane, gdy Włodzimierz Czarzasty zabierał Leszka Millera, mówiąc: „Musimy wyjść, musimy wyjść, Leszek, to jest w ogóle niepoważne, wyjdźmy stąd, przerywamy te rozmowy". Nie zliczę, ile było takich sytuacji. Czarzasty wielokrotnie mówił do Millera: „Leszek, to jest śmierć, ty nas prowadzisz na szafot, nas już nie będzie". Na dodatek informacje z negocjacji wyciekały na zewnątrz, co robiło fatalne wrażenie na opinii publicznej. Błędem było też, że zawiązaliśmy koalicję, zamiast startować z jednej listy, ale tego nie dało się przeskoczyć. Nie było zgody, żeby jedna partia trzymała rękę na wspólnych pieniądzach. W umowie koalicyjnej sprawy finansowe były precyzyjnie opisane. Nawet gdy już nie było wspomnienia po Zjednoczonej Lewicy, to i tak Twój Ruch dostawał 1,2 mln zł przez cztery lata.

Czy był taki moment, gdy pomyślał pan sobie, że Twój Ruch jest na równi pochyłej i nie da się go uratować?

Powołanie projektu Europa+ było takim momentem, ale praprzyczyną naszego niepowodzenia była przypadkowość ludzi na listach wyborczych w 2011 r. Ta przypadkowość na początku dała nam energię i zryw obywatelski, jednak później się okazało, że nie potrafimy działać jak drużyna, a nad posłami nie da się zapanować. W krytycznej sytuacji każdy odpływał w swoją stronę. Dużym błędem było też to, że nie wykorzystaliśmy Łukasza Gibały, który do nas dołączył w trakcie kadencji.

W jaki sposób należało go wykorzystać?

Powinniśmy byli położyć nacisk na elementy programu związane z przyjaznym państwem. Nawet zaczęliśmy to robić, lecz zaraz pojawił się projekt Europa+, a wraz z nim skręt w drugą stronę, czyli w kierunku socjalnym. Potem znowu staliśmy się bardziej liberalni gospodarczo, żeby na koniec zawiązać mariaż z SLD. Zatem ciągle sobie zaprzeczaliśmy, a szkoda, bo Łukasz Gibała był bardzo wiarygodny dla przedsiębiorców.

Jeszcze przedtem był mariaż Palikota i Piotra Ikonowicza oraz kongres zorganizowany 1 maja w Sali Kongresowej PKiN w Warszawie.

Kongres na 1 maja w Sali Kongresowej PKiN, w czerwonych koszulach, to było coś, co się nigdy nie powinno wydarzyć. W kampanii wyborczej mówiliśmy o podatku liniowym, a nagle przeskoczyliśmy do pomysłu podatków dla najbogatszych. To ludziom mocno zamąciło w głowach. Jedynym uzasadnieniem tamtego ruchu była chęć podebrania elektoratu SLD. Skończyło się zaś tak, że dzisiaj SLD jest w Sejmie, a nas nie ma.

Michał Kabaciński

Polityk i przedsiębiorca, poseł na Sejm VII kadencji. W wyborach do Sejmu w 2011 r. uzyskał mandat, kandydując z drugiego miejsca na liście Ruchu Palikota w okręgu lubelskim i otrzymując 6984 głosy. W wyborach w 2015 nie uzyskał reelekcji. W 2018 został współpracownikiem Jacka Burego, kandydata KO do sejmiku lubelskiego, podczas jego kampanii wyborczej.

Plus Minus: Miał pan 23 lata, gdy został posłem Ruchu Palikota. W innych partiach w takim wieku zaczyna się karierę w młodzieżówce, a pan zasiadł w parlamencie.

Jeszcze wtedy studiowałem. Gdy przychodziłem na zajęcia już jako poseł, ludzie nie bardzo wiedzieli, jak się do mnie zwracać. Studenci dość szybko oswoili się z nową sytuacją, ale wykładowcy nie wiedzieli, czy mówić do mnie tak, jak wcześniej, czyli „panie Michale", czy „panie pośle". To było dość zabawne (śmiech).

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi