Rabiej: PiS przeraża, ale ma spójny program

Paweł Rabiej, członek zarządu Nowoczesnej: Do dzisiaj widać, że PiS-owi o coś chodzi. Mają karykaturalne, przerażające wyobrażenie o świecie i pomysły, ale to spójny program.

Publikacja: 12.11.2021 16:00

Sprawy Warszawy zawsze mnie interesowały, potrafię zarządzać, dlatego byłem gotowy kandydować na pre

Sprawy Warszawy zawsze mnie interesowały, potrafię zarządzać, dlatego byłem gotowy kandydować na prezydenta stolicy. Na zdjęciu: wiceprezydent stolicy Paweł Rabiej, marzec 2019 r.

Foto: EAST NEWS, Jan Bielecki

Kim pan jest, panie Rabiej – spytam żartobliwie.

Szczęśliwym człowiekiem, który niczego się nie boi. (śmiech)

To było nawiązanie do tytułu pana głośnej książki „Kim pan jest panie Wachowski", wydanej w 1993 roku, krytycznej wobec Mieczysława Wachowskiego i prezydenta Lecha Wałęsy. Miała być elementem kampanii Porozumienia Centrum, pierwszej partii Jarosława Kaczyńskiego?

Nie. Książkę pisaliśmy z Ingą Rosińską w 1992 roku. Oboje byliśmy młodymi dziennikarzami, ale bardzo pilnowaliśmy się, żeby nie dać się wykorzystać politycznie. Faktem jest, że znałem już wtedy Lecha Kaczyńskiego, bo rozmawiałem z nim, przygotowując materiały do książki o Annie Walentynowicz. Później poznałem Jarosława, gdy pisaliśmy o Wachowskim. Obaj prowadzili już wtedy ostrą politykę przeciwko Wałęsie. Ale nasza książka nie była na jakąś kampanię.

Czytaj więcej

Paweł Rabiej mówi o Trybunale Norymberskim dla ludzi z PiS

A jednak w kampanii parlamentarnej PC wzięliście udział.

Tak, jako wolontariusze zaangażowaliśmy się w kampanię radiową.

Ciekawe, dlaczego postanowił pan wspierać PC? Już wtedy była to partia uważana za awanturniczą na scenie politycznej.

Jarosław Kaczyński już wtedy grał ostro i chciał rządzić na całym podwórku. W PC była awanturniczość. I w nim, i w Jacku Kurskim, który robił wtedy kampanię telewizyjną. Nie miał żadnych oporów w korzystaniu z wszelkich chwytów propagandowych.

Według zasady – ciemny lud to kupi?

Tak myślę. W tamtej kampanii pokazał Jana Lityńskiego, który miał głosować „na cztery ręce". Być może z tego powodu niemal nie weszli do Sejmu. Ale wtedy, na początku lat 90., podobała mi się ta nuta wojowniczości. Jarosław Kaczyński przez lata testował, ile mogą znieść wyborcy oraz klasa polityczna, i nieustannie przesuwał te granice, aż do wojny.

Ale to było później. W PC podobało mi się wtedy także to, że była to partia liberalno-konserwatywna.

Lech Kaczyński też był fajnym człowiekiem. Rozmawiało się z nim z przyjemnością. Zresztą w latach 90. w polityce było wielu takich ludzi.

Na co Porozumienie Centrum kładło nacisk w tamtej kampanii?

Chodziło im o zmiany, i ja też tak uważałem, o to, że Polska może się rozwijać szybciej. Świat się wtedy wokół nas błyskawicznie zmieniał. Nie przykładam szczególnej wagi do tego epizodu w życiu, ale udział w kampanii wyborczej utwierdził mnie w przekonaniu, że są rzeczy, o które warto i trzeba się bić. Nasze drogi z PC szybko jednak się rozeszły – zająłem się rozwijaniem projektów biznesowych w mediach, a bracia Kaczyńscy na pewien czas wypadli z polityki. Reanimował ich premier Jerzy Buzek, powierzając Lechowi Kaczyńskiemu stanowisko ministra sprawiedliwości, co mu zresztą wypominałem, gdy współpracowałem z nim w Parlamencie Europejskim.

 W PC podobało mi się wtedy także to, że była to partia liberalno-konserwatywna.

Wypominał mu pan to? Przecież lubił pan Lecha Kaczyńskiego?

Z dzisiejszej perspektywy widać, że lepiej było na to nie pozwolić.

Zniknął pan ze sceny politycznej i nagle po 23 latach pojawił się u boku Ryszarda Petru, założyciela Nowoczesnej.

Bardzo się cieszę, że nie łyknąłem „bakcyla politycznego" na początku lat 90., choć wejście w politykę było wówczas bardzo łatwe. To jest jedna z najtrudniejszych ludzkich aktywności. Uważałem, że trzeba być do niej dojrzałym emocjonalnie człowiekiem, który coś już o życiu wie, coś zrobił i zrozumiał. Inaczej popełnia się potworne błędy. Myślę, że właśnie z powodu tej niedojrzałości nasza polityka zrobiła się tak strasznie emocjonalna, płytka i pozbawiona esencji, na co niezwykle skarży się Donald Tusk.

On się skarży? Był architektem tej płytkiej polityki. Przecież pamięta pan jego powiedzenie, że jak ktoś w polityce ma wizję, to powinien udać się do psychiatry.

Między innymi dlatego mamy dziś to, co mamy. Ale architektów spłycenia polityki trzeba szukać po przeciwnej stronie politycznej barykady. Wracając do zaangażowania w Nowoczesną, poznałem Ryszarda Petru dzięki ośrodkowi THINKTANK, który założyłem i prowadziłem przez wiele lat. Gdy dowiedziałem się, że myśli o projekcie politycznym, spotkałem się z nim. Opowiedział, jak to widzi, i moja decyzja była natychmiastowa. Powiedziałem „wchodzę w to".

Czy powiedział panu, dlaczego chce założyć partię polityczną?

Dla zmiany.

Krążyły plotki, że tak naprawdę pewne kręgi biznesowe, które utraciły wpływ w PO, wymyśliły ten projekt i Ryszarda Petru na czele.

Tym nie da się sterować. Zmiana naprawdę była potrzebna. Trzeba było szybciej modernizować kraj. Gdyby Platforma robiła to wtedy z taką determinacją, z jaką PiS nas dziś cofa, Polska byłaby dziś w innym miejscu. Ciepła woda w kranie była czymś, co u człowieka z ambicjami powodowało gulę.

Co pan powie? Przecież to była oferta dla was, ludzi w miarę ustawionych.

W żadnym razie. Nas, „pokolenie '89", ludzi, którzy wchodzili w dorosłe życie na początku lat 90., stworzyły zmiany. „Ciepła woda w kranie" to był program minimalistyczny. Ambity kraj powinien stawiać sobie poprzeczkę wyżej. Wejście do Unii Europejskiej to nie był „koniec historii". Trzeba było pisać scenariusz na ciąg dalszy. Nowoczesna wyrosła z buntu i gniewu. I to było autentyczne. Te emocje było czuć na spotkaniu założycielskim na Torwarze. Pojawili się tam ludzie autentycznie wkurzeni na rzeczywistość. Tacy, którzy uważali, że trzeba się szybciej rozwijać, bardziej europeizować, otwierać szerzej gospodarkę.

Ciepła woda w kranie była czymś, co u człowieka z ambicjami powodowało gulę

Byli zagniewani na rzeczywistość, którą urządziła Platforma?

Na to, że spoczęła na laurach. Nie dążyła, by państwo było lepiej urządzone. Ale kiedy ogłosiliśmy, że powstaje Nowoczesna, zaczął się atak. Jedni mówili, iż jest to szalupa dla PO, inni – że jej przeszkadzamy. Pamiętam do dzisiaj te esemesy. „Kretyni, rozbijacie opozycję".

Ciekawe, co pomyśleliście, gdy nadeszły wybory prezydenckie i wygrał kandydat PiS Andrzej Duda, a nie kandydat PO Bronisław Komorowski?

Że jest niedobrze i trzeba szybciej działać: zbudować organizację oraz wystawić dobrą ekipę w wyborach do Sejmu.

Po pierwszym spotkaniu na Torwarze poparcie dla Nowoczesnej wynosiło kilkanaście procent. W wyborach zdobyliście 7,5 proc. głosów. Nieźle, ale bez szału.

Ten wynik mógł lekko rozczarować, bo sondaże dawały ok. 10–11 proc. poparcia. Ale po zwycięstwie Andrzeja Dudy sporo osób wolało postawić na sprawdzone konie. Z drugiej strony część wyborców autentycznie chciała większej modernizacji. Zmianę oferowała wtedy Nowoczesna i PiS. Czy się to komuś podoba, czy nie, PiS zaproponowało jakąś wizję. 500+ było potrzebnym programem, ponieważ znacznie zmniejszyło problem ubóstwa dzieci. Mówiłem kolegom z Nowoczesnej, żeby tego programu tak nie atakować. Do dzisiaj widać, że PiS-owi o coś chodzi. Mają karykaturalne, przerażające wyobrażenie o świecie i pomysły, ale to spójny program. Nam w Nowoczesnej też o coś chodziło i dlatego prawie 1 mln osób nas poparło. Trudno zignorować wolę tych wyborców. Mieli prawo kierować się swoimi emocjami i oczekiwaniami.

Dlaczego pan nie kandydował do Sejmu? Był pan wiceprzewodniczącym partii.

Chciałem budować think tank dla partii. To był przemyślany plan. Partie więdną, gdy nie ma w nich myśli, inspiracji, sieci relacji z ekspertami, kontaktów ze środowiskiem pozapolitycznym. Niestety, straciliśmy finansowanie i koncepcja upadła.

No właśnie to był pierwszy problem. Nie dość, że straciliście pieniądze budżetowe, to jeszcze wszyscy się śmiali, że taki uznany ekspert gospodarczy jak Ryszard Petru nie potrafił dopilnować rozliczeń. Jak to się stało?

Błąd skarbnika, pech, niedopilnowanie sprawy. Przyznaję, to był cios. Pal sześć problem wizerunkowy, ale z wpłat sympatyków i składek członkowskich nie da się na dłuższą metę prowadzić liczącej się organizacji. To oznacza dużo mniejsze pole manewru. Partie to nie tylko społeczny zryw. Bez profesjonalizmu w zarządzaniu, komunikacji, korzystania z badań można istnieć, ale trudno wygrywać. Ale jesteśmy ciągle „na ścieżce wojennej" z Państwową Komisją Wyborczą, ponieważ nasz wniosek rozpatruje Trybunał w Strasburgu. Trwa proces. Liczymy, że go wygramy.

Czytaj więcej

Nowoczesna straci miliony wyborczej dotacji - SN podtrzymał decyzję PKW o odrzuceniu sprawozdania partii

Czy nastroje po decyzji o odebraniu wam funduszy bardzo się zepsuły?

Na początku sądziliśmy, że nie będzie tak źle. Mieliśmy sporą grupę posłów, poza tym cały czas szliśmy w sondażach w górę.

Ryszard Petru był w każdym medium. Niektórzy kpili, że boją się otworzyć lodówkę, bo wyskoczy z niej lider Nowoczesnej.

Zapraszano nas, bo byliśmy nową jakością w Sejmie. Wprowadziliśmy ludzi, których wcześniej w polityce nie było. Używaliśmy innego języka, byliśmy bardzo aktywni, robiliśmy mnóstwo działań w całym kraju. Rok 2016, niezależnie od utraty finansowania, był dla nas bardzo dobry.

A w styczniu 2017 doszło do słynnego wyjazdu Ryszarda Petru do Portugalii, w czasie gdy w Sejmie trwał protest w obronie wolności mediów, nazwany przez PiS puczem. I wszystko się zawaliło. Dlaczego?

Ryszard mówił o tym niedawno w jednym z wywiadów. Przyczyny tamtego kryzysu Nowoczesnej leżały głębiej. Wtedy oczekiwania wobec opozycji były nakręcone. Sam protest w Sejmie powielał od początku błędy nieudanych powstań. To było skazane na przegraną. Co zresztą byłoby „wygraną"? Uważam, że rozdmuchanie tamtego wyjazdu to efekt patologizacji polityki w polskim wydaniu, jej swoistej teatralności, histeryczności. Ryszardowi Petru przypisano winę za niepowodzenie „puczu opozycji", nieprzemyślanej akcji, która mogła przynieść tylko rozczarowanie. Grzegorz Schetyna, ówczesny lider PO, był zdaje się w tym czasie na nartach i nikt się go nie czepiał.

Oczywiście, w Nowoczesnej dochodziło do silnych napięć wynikających z ambicji liderów. One są naturalne, gdy ludziom o coś chodzi, chcą coś zrealizować, zależy im na przedstawianiu swojego głosu. Powinniśmy brać je bardziej pod uwagę. Działać wszyscy jako zespół, a nie tylko grupa indywidualności. Może wtedy nie doszłoby do późniejszego odejścia części naszych posłów do Platformy. Ale krytyczne było co innego. Do klubu parlamentarnego Nowoczesnej chciała wtedy przejść grupa kilkudziesięciu polityków PO. Z perspektywy czasu nieskorzystanie z tej propozycji było źródłem prawdziwych problemów.

Zastanawiam się, dlaczego nie skorzystaliście z okazji. Trzeba było brać.

Nie byłem włączony w te decyzje. Ryszard po latach mówił, że obawiał się tego ruchu.

Obawiał się, że posłowie PO zdominują mu klub i partię?

To trzeba było poważnie brać pod uwagę. Ale ta grupa ambitnych osób z PO po połączeniu z Nowoczesną nadałaby inną dynamikę całej opozycji.

Uważa pan, że „afera maderska" została wykorzystana przez kolegów z opozycji, żeby was sprytnie rozegrać?

Nie przypisywałem wtedy PO takich intencji, jakiegoś planu rozbicia Nowoczesnej. Zadziałała pewna dynamika zdarzeń. Nie dostrzegliśmy w porę groźnych procesów wewnętrznych, wahaliśmy się, czy wykorzystać „okno możliwości", urosła „bańka oczekiwań", zdarzył się wyjazd. Skumulowało się kilka czynników.

A później doszło do słynnego kongresu, na którym Ryszard Petru przegrał wybory na przewodniczącego partii. Ograły go dwie panie – Katarzyna Lubnauer i Kamila Gasiuk-Pichowicz.

Należałem do osób, które uważały, że Ryszard nadal powinien być przewodniczącym. Moim zdaniem ta zmiana nie była konieczna, by odbudować pozycję Nowoczesnej. Ludzie popełniają błędy, ale ludzie też wybaczają błędy. Ryszard cieszył się poparciem znacznej części partii. Katarzyna Lubnauer wygrała z nim niewielką przewagą głosów. Partia oczywiście wymagała zmiany, była w kryzysie. Ale ta zmiana była zbyt radykalna w stosunku do potrzeb. Być może wystarczyłaby zmiana modelu działania, pokazanie perspektywy na przyszłość i ciężka praca. Byłem zwolennikiem tego drugiego rozwiązania. Założyciel zawsze jest wartością dla formacji. Myślę, że wiele osób żałuje, że Ryszard Petru nie jest nadal aktywny w polityce.

Ostatni projekt, jaki przeprowadził Petru przed utratą władzy w Nowoczesnej, to porozumienie z PO w sprawie wyborów na prezydenta Warszawy. Pan zgodził się na rolę wiceprezydenta przy Rafale Trzaskowskim, choć najpierw miał pan być kandydatem na prezydenta.

Jestem idealistą, ale i pragmatykiem. Wyborcy oczekiwali współpracy opozycji. Czuliśmy wszyscy tę presję. Sprawy Warszawy zawsze mnie interesowały, potrafię zarządzać, dlatego byłem gotowy kandydować na prezydenta stolicy. Gdy PO postanowiła wystawić Rafała, znaleźliśmy się w potrzasku. Blokowało to porozumienie samorządowe w całym kraju. Gdy Ryszard zaproponował mi, żebym stanął u boku Rafała, zaznaczając, że otworzy to drzwi do porozumienia opozycji w wyborcach w całej Polsce, zgodziłem się.

Jak się panu układała współpraca z Trzaskowskim w kampanii?

Bardzo dobrze. Ja prowadziłem głównie mniej widoczną, ale potrzebną kampanię relacyjną. Zidentyfikowałem liderów różnych grup społecznych – seniorzy, rzemieślnicy, liderzy lokalnych społeczności – i z nimi się spotykałem. Wyborcy nie chcieli w mieście radykalnych zmian. Dalszy rozwój, inwestycje w komunikację, zieleń, Warszawa jako miasto otwarte, w którym się fajnie żyje – tego oczekiwali.

Ale zadrą była reprywatyzacja. Pan pracował w Komisji Weryfikacyjnej, nim zaangażował się pan w kampanię.

Co pan tam zobaczył?

Uważam, że Komisja Weryfikacyjna była dobrym pomysłem. Gdy dzieją się rzeczy niewłaściwe, na dużą skalę, a system prawny jest bezradny, państwo musi mieć możliwość reakcji. Komisja była rozwiązaniem niestandardowym, ale dała bardzo wyraźny sygnał oszustom, że na wyłudzanie nieruchomości w Warszawie nie ma przyzwolenia.

Samo powołanie komisji zastopowało proceder dzikiej reprywatyzacji?

Zakończyło patologiczną reprywatyzację i sparaliżowało grupy, które się nią zajmowały. Ale dzięki temu, że byłem w Komisji, a potem w ratuszu, w ubiegłym roku udało się – działając wspólnie z Komisją – przegłosować w Sejmie i Senacie zmiany, które uszczelniły prawo. Natomiast oceniając dorobek decyzyjny komisji, same wydane decyzje, to przyniosło to jednak sporo bałaganu. Procesy sądowe będą się ciągnęły latami.

Przecież to ratusz zaskarżał decyzje Komisji Weryfikacyjnej.

Tak. Dla zasady, z konsekwencji.

Co to za zasada, żeby miasto podtrzymywało decyzje niekorzystne dla własnego budżetu i dla warszawiaków?

Nie podobało mi się to. Ratusz nie dopilnował reprywatyzacji, szalały patologie. Trudno bronić opinii, że było inaczej. Miasto traciło majątek. Nie tylko ze swojej winy, ale jednak. Trzeba kierować się faktami i racjonalnością. Jako wiceprezydent Warszawy otrzymałem m.in. nadzór nad kwestiami reprywatyzacji. Mój pomysł był taki, żeby porozumieć się z Komisją Weryfikacyjną i wycofać skargi, wypłacić poszkodowanym mieszkańcom odszkodowania. Wtedy zamknie się te sprawy szybciej. Powinniśmy w gruncie rzeczy z Komisją współpracować, a nie się zwalczać.

I co się stało?

Nie przekonałem prezydenta i prawników miasta.

Rozumiem, że Rafał Trzaskowski nie był po pana stronie w tej sprawie?

Miał argumenty, na przykład, że to jest kwestia ciągłości stanowiska prawnego ratusza. Ja uważam, że jak instytucja popełnia błąd, to lepiej go naprawiać, a nie w nim mentalnie tkwić.

A dlaczego „wyleciał" pan ze stanowiska wiceprezydenta? Bo ten urlop, na który pan wyjechał, wyglądał na pretekst.

To rzeczywiście była sytuacja, którą odczuwam jako dziwną. Wyjechałem po ciężko przechorowanym covidzie, z negatywnymi skutkami dla zdrowia, które ciągną się zresztą do dziś, w przekonaniu, że urlop mam podpisany. Cały czas byłem na łączach ze współpracownikami. Dwie godziny przed odwołaniem prowadziłem zdalną odprawę dotyczącą Szpitala Południowego na Ursynowie, który miał być przekształcony na prośbę wojewody w szpital dla pacjentów covidowych. Dyskutowaliśmy, czy damy radę otworzyć go w lutym, czy dopiero w marcu. Dwie godziny później zostałem odwołany, również zdalnie. Ale takie jest prawo szefa. Całą winę za sytuację wziąłem na siebie. Rozmawiałem z prezydentem dwa dni po odwołaniu i była to dobra rozmowa w dobrym nastroju.

Może Rafał Trzaskowski był w dobrym nastroju, bo pan to chyba nie?

To prawda. Przez kilka miesięcy trudno mi się było pozbierać. Ale wtedy powiedzieliśmy sobie, że dobrze nam się współpracowało, bo tak było.

To o co chodziło? O zrobienie miejsca dla innej osoby, o odsuwanie Nowoczesnej, o naciski ze strony Platformy?

Spekulacje dziś już nic nie zmienią, a mnie się nie chce tego dochodzić. Mogło chodzić o wszystko naraz.

Z PO dawano mi wiele razy sygnały, że niepotrzebnie dotykam tematu LGBT i „eksponuję się" ze swoim życiem osobistym i związkiem. Uważano, że Karta LGBT w Warszawie – choć nie byłem zaangażowany w jej wdrażanie – oraz tzw. plan Rabieja, czyli opowiadanie się za małżeństwami jednopłciowymi, przeszkadzają.

O to poszło...

Nie wiem, co mówiło prezydentowi zaplecze, ale wiem od kolegów z opozycji, że to ich uwierało. Faktem jest też, że porozumienie Grzegorza Schetyny i Ryszarda Petru zaczęło współpracę obu partii, ale później sporo się zdarzyło. Nowoczesna osłabła, układ sił jest inny. Koniec końców mogłem też nie wyjeżdżać na ten urlop. Ale z dwóch lat pracy dla warszawiaków jestem tylko dumny, zwłaszcza ze spełnienia obietnicy bezpłatnych i dostępnych żłobków.

Z PO dawano mi wiele razy sygnały, że niepotrzebnie dotykam tematu LGBT i „eksponuję się" ze swoim życiem osobistym i związkiem

Czy nie ma pan wrażenia, że projekt Nowoczesnej nieuchronnie dobiega końca? Takie podobno są oczekiwania PO wobec Donalda Tuska – żeby „wygasił" pana partię.

PO może mieć takie oczekiwania, ale ja widzę przed Nowoczesną przyszłość. Potrzebna jest liberalna, waleczna, nowoczesna partia, z takimi ludźmi, jak Monika Rosa czy Adam Szłapka, którym zależy na zmianie, na działaniu dla ludzi. Idzie czas na liberalizm. Ludzie chcą – zwłaszcza po pandemii – więcej wolności. Badania pokazują wkurzenie na populistów. Nie oferują przyszłości, potrafią tylko mącić w głowach. Nastroje liberalne w Europie narastają, także w Polsce, po części dzięki działaniom PiS w obszarze światopoglądowym.

Nie doradzałbym Donaldowi Tuskowi wchłaniania Nowoczesnej. Ma przed sobą trudne wyzwanie, w którym mu kibicujemy. Podnieść PO z letargu i niemocy, nazwać to, o co tej partii chodzi. I stworzyć szeroki, partnerski model współpracy wszystkich organizacji opozycyjnych, jak w Czechach i na Węgrzech. Tu nie ma miejsca na zjednoczenie ogniem i mieczem, „podporządkuj się, albo giń". Jestem pewien, że Donald Tusk to rozumie, zwłaszcza po swoich europejskich doświadczeniach. Inaczej jego powrót do polskiej polityki nie miałby sensu.

O rozmówcy:
Pawel Rabiej

Dziennikarz i publicysta, jeden z założycieli i liderów partii Nowoczesna, rzecznik prasowy ugrupowania w latach 2016–2017, przewodniczący rady politycznej od 2017. W latach 2018–2020 pierwszy zastępca prezydenta m.st. Warszawy. We wrześniu 2016 r. w programie telewizyjnym ujawnił, że jest gejem.


Kim pan jest, panie Rabiej – spytam żartobliwie.

Szczęśliwym człowiekiem, który niczego się nie boi. (śmiech)

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi